– Za dwa miesiące odbiór, potem wykończeniówka i nawet jeśli będziemy musieli spać na materacu, to chyba od razu się wprowadzamy, nie? – przyciągnąłem moją dziewczynę do siebie.
– Już się nie mogę doczekać, panie właścicielu! – pomachała teczką ze świeżo podpisaną umową deweloperską.
Spełniał się nasz sen o własnym mieszkaniu
Poznaliśmy się na pierwszym roku studiów. Wpadłem na Monikę przypadkiem. I to dosłownie. Potrąciłem ją na uniwersyteckim korytarzu, tak feralnie, że wylała na siebie całą kawę. Kajałem się, ona patrzyła z politowaniem i żeby nieco rozładować atmosferę zażartowała, że podobno większość udanych związków zaczyna się od katastrofy.
Jej słowa okazały się prorocze. Zaczęliśmy się spotykać, a nim się zorientowaliśmy, nasza sympatia przerodziła się w miłość. Żadne z nas nie miało wątpliwości, że spędzimy ze sobą całe życie. Oboje twardo stąpamy po ziemi, więc zaraz po licencjacie poszliśmy do pracy.
Wiedzieliśmy, że chcemy zamieszkać razem. Kusiło, by wynająć mieszkanie. Ale wygrał pragmatyzm.
– Możemy mieszkać u moich rodziców. Dom nie jest szczególnie duży, ale damy radę, pomieścimy się. Zaoszczędzimy na najmie i uskładamy na wkład własny na nasze „M” – Monika miała już w głowie cały plan.
Życie z rodzicami mojej dziewczyny nie było złe, ale nie oszukujmy się, nie czuliśmy się tam bardzo komfortowo. Chcieliśmy już być u siebie. Po dwóch latach odkładania każdego grosza zaczęliśmy nieśmiało rozglądać się za wymarzonym mieszkaniem. I tylko nie przewidzieliśmy, jak okrutnie ktoś zadrwi z naszych planów i zamiast wybudować, wszystko nam zburzy…
Byliśmy przekonani, że budynek jest jeszcze dziurą w ziemi, ale nie…
Zaczęło się banalnie. Setki ogłoszeń, kilka wizyt na okolicznych budowach, internetowe fora, gdzie warto kupić mieszkanie. Nie chcieliśmy przyspieszać tego procesu w obawie, by nie wpakować się w jakieś kłopoty.
– To w końcu kupno mieszkania, a nie patelni za pięćdziesiąt złotych – kwitowała Monika.
– Latami będziemy go spłacać, więc wszystko musimy sprawdzić – dodawałem.
Nasze poszukiwania nabrały realnych kształtów, kiedy pewnego dnia mój kolega z liceum wpadł do nas podekscytowany, jakby co najmniej wygrał na loterii. Monika nie przepadała za Konradem. Ale wiedziała, że wiele razem przeszliśmy w licealnych czasach, więc przymykała oko na moją z nim znajomość.
– Widzieliście tę nową inwestycję? – Konrad aż unosił się nad ziemią. – Tam podobno same mieszkania dla młodych. Deweloper reklamuje się, że to super opcja na start – promieniał.
– Zatrudniłeś się w nieruchomościach? – Monika patrzyła na niego podejrzliwie.
– Boże uchowaj! Ja jestem wierny moim ubezpieczeniom – zrobił poważną minę, chociaż każdy kto go znał wiedział, z jakim zamiłowaniem zmieniał branże. „Na drugie powinien mieć: słomiany zapał”, żartowała nawet moja Monia. – Do deweloperki mi daleko, ale też chcę się usamodzielnić i wyprowadzić od starych, więc szukam. I bach! Znalazłem. Może zostaniemy sąsiadami? – uniósł folder w geście zwycięstwa.
Wizualizacja bloku wyglądała świetnie. Budynek był w kształcie litery U, miał cztery piętra, osiem klatek, a na środku piękne patio.
– Prawie wszystkie mieszkania z balkonami, a te na dole to i ogródki mają. Lokale od trzydziestu jeden do pięćdziesięciu ośmiu metrów, komórki lokatorskie – zainteresowała się Monika. – Ile za metr?
– Jak zwykle do bólu konkretna – Konrad pokręcił głową z dezaprobatą. – Mnie bardziej kręci to, że mieszkania mają widok na Wisłę. Wyobrażasz sobie śniadanie na balkonie z takim widokiem? Albo kolację z winem?
– Romantyk za pięć złotych – Monia uśmiechnęła się z politowaniem. – To wiesz, ile za ten metr czy cena nie gra dla pana roli?
– Od sześciu i pół tysiąca. Nie dziękuj – skłonił się teatralnie.
Moja dziewczyna wywróciła oczami i głośno westchnęła. Widziałem, że mieszkania z folderu bardzo jej się spodobały, ale na sąsiedztwo mojego kumpla lekkoducha chyba nie była gotowa.
– To co, jedziemy tam? – wypaliłem, bo czułem, że za chwilę się pokłócą. Tym razem byli zadziwiająco zgodni i po kilku minutach już siedzieliśmy w samochodzie, wbijając w nawigację adres inwestycji.
Byliśmy przekonani, że budynek jest jeszcze dziurą w ziemi. Ale na miejscu czekała nas miła niespodzianka. Blok już stał. I mimo braku wykończenia oraz wszystkich elementów ozdobnych był świetny.
– Skoro mury już są, to znaczy, że wszystkie pozwolenia na budowę ma. A to znacznie zmniejsza prawdopodobieństwo jakichkolwiek kłopotów – Monika podchodziła do sprawy z godną podziwu rozwagą.
– Ona tak zawsze? – Konrad sprzedał mi kuksańca. – Pani „do bólu ogarnięta” – szepnął.
Zgromiłem go wzrokiem. Nawet nie chciałem mu tłumaczyć, że jak tu jechaliśmy Monika przeczesała w internecie numer KRS dewelopera i opinie o nim. Te na szczęście były pozytywne, a jego poprzednie inwestycje bardzo chwalono.
Po tygodniu rozmyślań i my, i Konrad zdecydowaliśmy się na zakup mieszkania. Mój kolega nie musiał martwić się kredytem, bo tata obiecał pomóc mu finansowo. My poszliśmy do banku i ku naszej wielkiej radości okazało się, że mamy zdolność kredytową. Kiedy bank przyznał nam dwieście siedemdziesiąt tysięcy złotych pożyczki, szaleliśmy z radości.
Kilka tygodni później podpisaliśmy u notariusza umowę deweloperską na nasze czterdzieści trzy metry kwadratowe. Można było kupić mieszkanie z miejscem postojowym, ale nie mieliśmy nawet samochodu, więc uznaliśmy to za zbędny wydatek.
– Lepiej jak te dwadzieścia tysięcy włożymy w urządzenie kuchni – przekonywała Monika. A ja w pełni się z nią zgadzałem.
Budowa z dnia na dzień była coraz bliżej finału. Czekaliśmy już tylko na odbiór inwestycji przez nadzór budowlany, a zaraz po nim na klucze. W głowach już planowaliśmy przeprowadzkę. Aż do dnia, kiedy okazało się, jak bardzo niczego nie można być pewnym.
Piszą o naszym osiedlu...
Kiedy wróciłem z pracy, Monika leżała na sofie zwinięta w kłębek. Obok niej wznosił się stos chusteczek higienicznych i jakaś gazeta.
– Źle się czujesz? Jesteś przeziębiona? – kiwnąłem głową w stronę chustek.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć… – popatrzyła na mnie ze łzami w oczach. – Boże, jak to jest w ogóle możliwe! Jak on mógł? Zresztą, zobacz sam... – chlipnęła i podała mi gazetę.
– Piszą o naszym osiedlu – od razu poznałem zdjęcie bloku z okładki. – Co?! „Deweloper oszukał mieszkańców. Mieszkań nie będzie” – poczułem jak robi mi się gorąco.
Usiadłem obok Moniki i zacząłem czytać na głos.
– „Deweloper wybudował blok, ale zapomniał o wymaganych prawem miejscach garażowych. W efekcie prawie sto rodzin nie otrzyma kluczy do swoich mieszkań, bo nadzór budowlany odmówił odbioru niekompletnej inwestycji” – odłożyłem gazetę. Bałem się, że za chwilę dostanę wylewu.
– To się nie może dziać naprawdę – Monika nie przestawała łkać. – To niemożliwe, żeby ktoś tak nas oszukał, prawda?
Tak bardzo chciałem powiedzieć jej, że to na pewno nieprawda. Jakiś ponury żart. Ale nie zdążyłem wydusić z siebie nawet słowa, kiedy na wyświetlaczu mojego telefonu pojawiło się połączenie od Konrada.
– Widzieliście to? Ja go chyba uduszę własnoręcznie! – wrzeszczał. – Jadę po ojca i za kwadrans będziemy na miejscu – nie czekając na odpowiedź rzucił słuchawką, siarczyście wcześniej przeklinając.
Kiedy dotarliśmy na osiedle, Konrad faktycznie już tam był. Stał razem z grupką wyraźnie wzburzonych ludzi.
– Czyżby niedoszli sąsiedzi? – przywitał nas jeden z mężczyzn. – Na ile was zrobił? Ja wtopiłem ponad pół miliona. Nie daruję mu tego! – wymachiwał pięścią długowłosy blondyn.
– Jurek, uspokój się – drobna kobieta szarpała go za ramię. – Mąż jest bardzo nerwowy, za bardzo – usiłowała tłumaczyć krewkiego małżonka.
– Państwo coś z tego rozumiecie? – Monika podniosła w górę gazetę.
– Poza tym, że pan deweloper jest niezłym cwaniakiem, to nie. Jak on mógł myśleć, że taki wałek mu się uda? Miał jak byk zapisany w pozwoleniu na budowę jaki jest normatyw dla miejsc garażowych, ale po co inwestować w podziemne garaże, jak można to za darmo nie na swoim zrobić – siwy mężczyzna wyłonił się zza naszych pleców.
Nie wiedziałem – śmiać się czy płakać. Ja nigdy nie wpadłbym na coś takiego
Zapadła cisza. Wszyscy przestali mówić i otoczyli starszego pana kręgiem. Chyba jako nieliczny wiedział, co tu się wydarzyło. I czym jest ten normatyw, który właśnie zamienia nasze życie w koszmar.
– To, ile ma być miejsc parkingowych do danego bloku określa decyzja o warunkach zabudowy. Nasza mówiła, że na jedno mieszkanie musi przypadać jedno miejsce. Tak stanowią klepnięte przez radę miasta uchwały. I tu dyskusji nie ma. Ale deweloper, zamiast zbudować garaż na tyle miejsc, ile mieszkań, zabezpieczył na poziomie minus jeden zaledwie dwadzieścia miejsc dla tych, którzy je wykupili, a te brakujące miały być tam – wskazał palcem na pole nieopodal bloku.
– Przecież na tym ugorze nic nie ma – Konrad popatrzył na starszego pana kompletnie zdezorientowany.
– I nie będzie. Bo to prywatna działka jakiegoś rolnika, a nie ziemia dewelopera. Ten wydzierżawił ją od, powiedzmy, Nowaka i wpisał w pozwolenie jako miejsce na naziemny parking. Tylko zapomniał powiedzieć o tym właścicielowi. A ten jak się o tym dowiedział, to wypowiedział mu umowę dzierżawy.
Nie wiedziałem – śmiać się czy płakać. Nigdy w życiu nie wpadłbym na to, że można chcieć zbudować cokolwiek na nie swojej ziemi. Nawet jeśli miałyby to być miejsca parkingowe.
– I ktoś mu to w nadzorze klepnął? – Monika nie umiała ukryć zdziwienia. – Przecież to jest nienormalne!
– Nie takie rzeczy się tam działy, droga pani, za poprzedniego naczelnika – westchnął starszy pan. – A teraz przyszła nowa wiara i odkręcają takie kwiatki. Dlatego tu odbioru na pewno nie będzie, póki deweloper nie znajdzie tych prawie osiemdziesięciu miejsc parkingowych.
Jedna rzecz nie dawała mi spokoju.
– A skąd akurat pan to wszystko wie? – wypaliłem.
Tylko się uśmiechnął.
– Pracowałem w nadzorze trzydzieści lat. Jestem już od lat na emeryturze, ale nadal znam tam wielu inspektorów. Jak powiedziałem jednemu, że moje wnuczka kupiła tu mieszkanie, to złapał się za głowę. Ale Ania już umowę podpisała, więc jedziemy teraz na tym samym wózku – jego głos nagle zadrżał.
Nikt z nas nie wiedział, co robić. Staliśmy jak ogłupiali, zszokowani informacjami o naszej inwestycji. Uspokajany przez żonę pan Jerzy dalej wygrażał deweloperowi, Konrad z ojcem nerwowo gdzieś wydzwaniali. Byliśmy wszyscy w kompletnej rozsypce.
– A co z tymi, którzy nie kupowali mieszkań z garażem? Nas też ten normatyw dotyczy? – usłyszałem głos mojej dziewczyny.
Starszy pan smutno kiwnął głową.
– Jeśli normatyw nie jest spełniony, żaden urząd nie odbierze całej budowy. A jak nie będzie odbioru całości, to nikt z nas, niezależnie od tego, co kupił, nawet wykończyć mieszkania nie zdoła – wypowiedział na głos to, czego wszyscy się baliśmy.
Chwilę później pojechaliśmy pod biuro dewelopera. Nikogo tam nie było. Przestał odbierać od nas telefony, a każda wizyta kończyła się pocałowaniem klamki. Po kilku dniach przysłał nam maila, że i dla niego ta sytuacja jest trudna, bo miało być dobrze, a wyszło jak wyszło i że będzie walczył z nadzorem o odbiór. I że ogólnie winny się nie czuje, bo ziemię miał, wydzierżawioną, ale była. I że to wina tego rolnika, nadzoru i wszystkich. Tylko nie jego.
Dalej mieszkamy kątem u rodziców Moniki, nie stać nas na wynajem
– Ja chyba śnię! Weźcie mnie uszczypnijcie, bo to nie może być prawda – mamrotałem pod nosem, kiedy z Moniką i Konradem czytaliśmy kolejny raz lakoniczne wyjaśnienia dewelopera.
– Wiecie, co jest najlepsze? Że oni się będą teraz z tym nadzorem i rolnikiem przerzucać pismami, a my będziemy płacić za coś, do czego nawet wejść nie możemy – Monika znowu z trudem hamowała łzy.
Czas pokazał, że moja dziewczyna miała rację. Deweloper i urzędnicy z nadzoru kolejny miesiąc nie ustają w korespondencji. Deweloper składa kolejne odwołania, nadzór notorycznie je odrzuca. A my? Dalej mieszkamy kątem u rodziców Moniki. Nie stać nas na jakikolwiek wynajem, bo płacimy kredyt, i jedyne, co możemy zrobić, to postać sobie pod naszym balkonem i pomarzyć, jak cudnie byłoby mieszkać w naszym „M”.
Zapłaciliśmy za lokal, do którego jeszcze długo, a może i nigdy się nie wprowadzimy. Bo nie mamy już złudzeń, że żaden urząd nie odbierze bloku bez tych feralnych miejsc postojowych. Czy mogliśmy przewidzieć, że deweloper wykaże się tak pokrętną kreatywnością? Nie wiem. Chyba nie. Bo na taki pomysł ciężko w ogóle wpaść.
Dziś znów byliśmy z Moniką i Konradem na osiedlu. Postaliśmy, popatrzeliśmy, popłakaliśmy. Blok stoi. Ale z naszych marzeń została tylko kupka gruzu.
Czytaj także:
„Mąż utopił nasze oszczędności, bo zachciało mu się być koneserem sztuki. Nauczka przyszła szybciej, niż się spodziewał”
„Nie lubiłam macochy, bo traktowała mnie jak popychadło. Dziś już wiem, co nią kierowało i mogę jej tylko współczuć”
„Za pieniądze z wesela żona zrobiła sobie zęby. Gdybym wiedział, jak to się skończy, nigdy bym się na to nie zgodzi