W dzieciństwie macocha mówiła o mnie „to” albo „toto”.
– Już siły do tego nie mam!
– skarżyła się sąsiadkom. – Żeby sobie ręce urobić po łokcie, toto zawsze usmolone i usmarkane!
Rzeczywiście chodziłam brudna i rozczochrana, dopóki sama się nie nauczyłam robić porządku koło siebie. Jak miałam pięć lat, już umiałam zapleść warkocze, przeprać sukienkę i zaszyć dziurę w swetrze, wprawdzie na okrętkę, ale zawsze...
Tata nie bardzo mnie lubił. Mama umarła w ciężkim krwotoku, którego baby pomagające przy porodzie nie umiały zatamować. Więc chyba podświadomie miał do mnie pretensje: kochał mamę i długo nie godził się z jej śmiercią. Macocha była od niego dużo młodsza. Wkręciła się do nas, żeby pomagać w gospodarstwie, ale szybko tak się rozpanoszyła, jakby to było jej gospodarstwo! Była nieduża, miała czarne włosy plecione w gruby warkocz i złote koła w uszach. Mówili o niej „cyganka”.
Szybko zrobiła porządek w domu i obejściu, bo robota paliła się jej w rękach. Bez niej wszystko by poszło na zatracenie! Muszę być sprawiedliwa – macocha ciężko pracowała! Bez niej mój ojciec by sobie nie poradził.
Działałam na nią jak płachta na byka
Dawniej chłopi nie mieli ubezpieczeń zdrowotnych, więc nie mogli bez pieniędzy dostać się do lekarza, nie wolno im było kupować maszyn rolniczych ani ziemi. Nie mogli również sprzedać własnych morgów czy hektarów, zresztą z tymi aktami własności też bywały cyrki!
Byłam bardzo mała, ale pamiętam, jak dano chłopom prawo do emerytur rolniczych. Żeby dostać te parę marnych groszy, trzeba było oddać państwu ziemię. Załatwienie materiałów budowlanych, zezwoleń na postawienie nowego domu albo obory graniczyło z cudem! Ojciec nie umiał się dogadać z urzędnikami, przekupić kogo trzeba, dać w łapę, powdzięczyć się, pouśmiechać. Macocha była do tego jedyna!
Różni z gminy, a nawet z powiatu do nas przyjeżdżali. Macocha dawała się klepać po pośladkach, gotowała gary rosołu, piekła kury i drożdżowe ciasta, a nawet znikała w stodole z podchmielonymi facetami, a potem otrzepywała się z siana i wyciągała z czarnych włosów długie pachnące źdźbła.
Cała wieś plotkowała, że się puszcza, ale głośno nikt się nie odważył nic powiedzieć, szczególnie od kiedy na naszym podwórku widać było motocykl komendanta posterunku milicji. Ludzie się bali, woleli się nie narażać... Mój ojciec też nic nie mówił, tylko robił się coraz bardziej ziemisty na twarzy, i coraz częściej narzekał, że go boli wątroba, i że go kłuje w boku.
O tatę macocha dbała. Chodził czysto ubrany, nawet na pole miał drelichowy kombinezon, który macocha załatwiła od jakiegoś znajomego z pobliskiego PGR-u. Woziła tatę do doktora w miasteczku, pilnowała, żeby połykał pigułki, jakie mu przepisano. Zawsze miał świeży obiad, nie dawała mu nic smażonego, tylko przecierała gotowane mięso i warzywa przez sito, i karmiła go małą łyżeczką.
Do dziś pamiętam, jak to jedzenie wspaniale pachniało! Rosłam i byłam ciągle głodna, więc siedziałam w kącie izby i miałam nadzieję, że coś dla mnie zostanie, że macocha mnie zawoła i każe dojeść to, co zostało. Ale nigdy się nie doczekałam... Macocha demonstracyjnie wyrzucała resztki kurom albo kaczkom. Wołała cip, cip albo taś, taś... a ja przełykałam ślinę.
Z tamtych czasów pamiętam ziemniaki, chleb posypany drobinami cukru albo wodziankę, to znaczy połamane suche skórki chleba zalane osolonym wrzątkiem i okraszone odrobiną smalcu ze skwarkami. To było pyszne, szczególnie wtedy, kiedy wracało się z krowami po pasieniu albo po przebieraniu kartofli w kopcu, albo po wiązaniu i ustawianiu snopków.
Mleko, masło, jajka, sery były na sprzedaż, na co dzień się u nas tego nie jadło. Często robiło się placki ziemniaczane, ale na sporą miednicę startych kartofli macocha dawała tylko jedno jajko, więc te placki się kruszyły i rwały na patelni, przy przewracaniu na drugą stronę. Chowało się je w piecyku, więc zachowywały ciepło cały dzień, ale robiły się miękkie i gumowate. Dzisiaj bym takich nie ruszyła, wtedy to był wielki rarytas!
Miałam jedną kretonową sukienkę w paskudne buraczkowe kleksy na niebieskim tle. Nie lubiłam jej, więc specjalnie usiadłam na kawałku świeżo smołowanej papy, licząc na to, że nie będę musiała już nosić tej upapranej i sztywnej szmaty. Bardzo się pomyliłam!
– Jak się nie umie uszanować ubrania, trzeba chodzić goło! – wykrzykiwała macocha i kazała mi nawet do kościoła iść w swojej porozciąganej bluzce i granatowych majtkach z satyny. Umierałam ze wstydu, ale z nią nie dyskutowałam.
Byłam za mała, żeby się zastanawiać, czemu ona mnie tak nie lubi? Czasami łapałam jej wzrok; przyglądała mi się ukradkiem, usta miała wtedy zaciśnięte w wąską kreskę, jakby się hamowała, żeby znowu nie wrzeszczeć, że „to jest do niczego!” albo „z tym nie da się normalnie dojść do ładu!”.
Ojciec z macochą długo żyli na kocią łapę. Dopiero na pół roku przed jego śmiercią wzięli ślub. Był już wtedy bardzo chory… Ostatnie miesiące życia przeleżał w łóżku. Muszę uczciwie przyznać, że macocha do końca była dla niego czuła i dobra.
Po pogrzebie kazała mi usiąść przy stole i powiedziała:
– Dla ciebie będzie lepiej, jeśli nie będziesz ze mną mieszkała. Kiedy skończysz podstawówkę, pójdziesz do liceum w mieście. Dostaniesz internat, dowiadywałam się, że jako sierota masz szanse, i na stypendium też. Ojciec tego chciał…
– Tata nic mi nie mówił – wyjąkałam, bo pierwszy raz macocha odzywała się do mnie po ludzku.
Ale szybko ją poniosło!
– Toto znowu niezadowolone! – krzyknęła. – Żeby mu język miodem smarować, też będzie źle. Ma być, jak powiedziałam!
Po raz pierwszy opowiedziała mi o sobie
Wkrótce wylądowałam w bursie zespołu szkół w powiatowym mieście oddalonym prawie sześćdziesiąt kilometrów od mojej wsi. Macocha znowu mnie zaskoczyła. Nakupowała mi ubrań, ręczników, bielizny, nawet mi biustonosz kupiła, chociaż nie było po co, bo tak jak ona, byłam płaska i szczupła.
Te ubrania mi się nie podobały, zresztą wtedy w sklepach były tylko puste półki, więc brało się, co rzucili albo wymieniało z innymi. Mimo to czułam wdzięczność, że macocha nie wypuściła mnie z domu bosej i nagiej. Nawet walizkę dostałam i gruby sweter z owczej wełny, jaki sama zrobiła na drutach. Brzydko pachniał, gryzł i był sztywny, ale wiele razy go doceniłam, kiedy pomagał mi przetrwać mroźne noce w niedogrzanym internacie.
O dziwo, ja wychowana samotnie, bez rówieśników, bardzo szybko zaaklimatyzowałam się w grupie. Miałam przyjaciół w szkole, w bursie i w schronisku dla zwierząt, w którym pomagałam.
Nareszcie przestałam się czuć beznadziejna. Już dla nikogo nie byłam rodzajem nijakim! Przez całe liceum byłam w domu tylko trzy razy na Wszystkich Świętych, żeby zapalić światełko na grobach rodziców i raz na Wielkanoc, ale wyjechałam bardzo szybko, bo macocha w ogóle się do mnie nie odzywała.
Widziałam, że gospodarka ma się dobrze, na oborze był nowy dach, w sadzie pobielone drzewka owocowe i grządki, jak pod linijkę. Tylko macocha wyglądała jakoś inaczej – w jej smolistych włosach pojawiło się szerokie białe pasmo, oczy przygasły, poruszała się wolniej i mniej energicznie. Usłyszałam od niej tylko jedno zdanie:
– Niech gasi światło! – zażądała przez drzwi. – Elektryczność kosztuje, za darmo jej nie rozdają!
Wtedy zrozumiałam, że nic się między nami nie zmieniło, że działam na macochę jak płachta na byka, i że lepiej jej schodzić z drogi!
Maturę zdałam bardzo dobrze. Złożyłam papiery na SGGW i zostałam przyjęta. Przyznali mi akademik i stypendium. Było ciężko, ale dawałam sobie radę. Przyszedł przełomowy rok osiemdziesiąty dziewiąty. Przez Czechosłowację przetoczyła się „aksamitna rewolucja”, upadł mur berliński, a u nas, o przyszłości demokracji radzono przy Okrągłym Stole. Każdy dzień przynosił niezwykłe wydarzenia i wiadomości, więc nic dziwnego, że i w moim życiu nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni… Dostałam list od macochy. Nie wiem, skąd miała adres, ale wzywała mnie pilnie do domu. Pojechałam natychmiast.
Prawie jej nie poznałam. Miała dopiero czterdziestkę, a wyglądała jak starowinka. Nadal czesała się w warkocz, tyle że teraz był to raczej szary i cieniutki mysi ogonek.
– Po chemii włosy mi powyłaziły – powiedziała, widząc, że jestem zaskoczona jej wyglądem.
– Macocha choruje? – zapytałam.
– Macocha umiera – odpowiedziała twardo. – Inaczej przecież bym nie pisała… Mam sprawę, a nikogo innego nie będę wtajemniczać. Chcesz pomóc?
Wiedziałam, że mówi poważnie, jednak nie mogłam się powstrzymać… Spytałam:
– Czemu ja? Zawsze dla macochy byłam obca i niemiła.
Wyprostowała się i znowu zobaczyłam w jej oczach dawny ogień.
– Co ty tam wiesz? Pojęcia nie masz o niczym, a się wymądrzasz! Jakbym nie musiała, to bym cię o nic nie poprosiła. Ale muszę… Nie mam nikogo innego.
Rozkasłała się i musiała przerwać rozmowę. Po godzinie znowu mnie do siebie zawołała. Opowiedziała mi, że kiedy przyszła do naszego domu, miała niecałe siedemnaście lat. Udawała starszą, żeby jej mój ojciec nie pogonił... Pochodziła z Kaszub. Tam mieszkali jej krewni. Matka i ojciec wcześnie pomarli, więc tułała się po świecie bez przydziału i swojego miejsca.
– Patrzyłam na ciebie i było mi strasznie żal, bo widziałam siebie – mówiła, a ja dziwiłam się, że mimo tego podobieństwa traktowała mnie jak bezpańskiego psa!
– Czemu? – pytałam.
– A temu, że mi przypominałaś moje dziecko! – powiedziała. – Miałam syna. Urodziłam go, zanim do was nastałam. Jest od ciebie starszy. Nigdy go nie widziałam. Nie wiem, czy żyje, i gdzie jest. Teraz chcę go odszukać!
– A jego ojciec?
– Diabli wiedzą, gdzie jest! Mignął przez moje życie i koniec. Nawet nie wiem, jak się nazywał.
Była tylko przestraszonym dzieckiem
Macocha znowu zakaszlała, ale kazała mi siedzieć. Widziałam, że bardzo chce mówić dalej…
– Urodziłam zdrowego chłopaka. Nawet go nie wzięłam na ręce. Bałam się, że jak go raz potrzymam, to już nie oddam, a mieli go zabrać ludzie z okolicy. Dali mi pieniądze. Wzięłam, ale nie było tego dużo. W sam raz tyle, żeby kupić bilet na pociąg i uciekać… Parę tygodni tułałam się po Polsce. To tu, to tam się zatrzymywałam i szukałam jakiejś roboty, ale uciekałam, bo jak się tylko gdzieś zatrudniłam, to zaraz jakiś chłop lazł do mnie z łapami… Dopiero twój ojciec okazał się porządnym człowiekiem. Całe życie go za to szanowałam!
– Ale mnie macocha nie lubiła. Miałam z macochą krzyż pański!
– Może się będę za to smażyć w piekle? Chyba, że mi wybaczysz… Po to też cię wezwałam. I po to, żebyś go odnalazła. Ja nie mam siły!
– Czemu macocha wcześniej tego nie zrobiła?
– Ja w sobie to moje dziecko zatrzasnęłam, jak w trumnie. Jakby go nie było. Byłam taka zła na ciebie, bo mi się kręciłaś przed oczami i wszystko wracało. Ile razy chciałam cię wziąć na ręce, przytulić, pohuśtać, ale nie mogłam, bo zaraz mi się serce przewracało z żalu za tamtym... Więc cię goniłam precz!
Macocha poprosiła o wodę, potem znowu odpoczywała…
– Nikt o niczym nie wiedział. Nawet księdza przy spowiedzi okłamywałam, dopiero niedawno przyznałam się do wszystkiego. Powiedział, że Bóg mi wybaczy, jeśli wybaczą mi ci, których najbardziej skrzywdziłam. Czyli ty i on, mój syn…
– I mój tata…
– On wiedział. Od samego początku. Jemu powiedziałam od razu. Nie sądził mnie. Mówił, że jeśli chcę, to mogę przywieźć tu moje dziecko. Ale nie chciałam! Twój ojciec to był dobry człowiek.
– No, nie wiem… Patrzył, jak mnie traktujesz i nic nie mówił.
– Też w sobie dusił żal, że przy twoich narodzinach odeszła jego ukochana. Nie umiał sobie z tym poradzić. W nim także wszystko było splątane, jak kłębek drutu kolczastego. Co to poruszył, bolało…
Macocha zmarła w rok później.
Nie udało mi się odnaleźć jej syna, chociaż naprawdę bardzo się starałam. Uszanowałam jej testament – na moim koncie nadal czeka część pieniędzy, jaka przypadła na niego po sprzedaży gospodarstwa. Dwie agencje detektywistyczne sprawdzają wszystkie ślady, na razie wiadomo tylko tyle, że jeśli żyje, nie mieszka w Polsce. Prawdopodobna jest Ameryka Południowa albo Australia…
Ja mam partnera, ale za mąż nie wyszłam i nie chcę mieć dzieci. Boję się, że nie byłabym dobrą matką, choć serce mi płacze z żalu, kiedy widzę smutne albo chore dziecko. Same ramiona mi się do niego wyciągają, ale rozsądek podpowiada, że lepiej tego nie robić. Uczucia przelewam na psy i koty, jestem weterynarzem, pracuję w klinice dla zwierząt, a także jako wolontariuszka w schronisku.
Macosze dawno wybaczyłam. Była tylko przerażonym dzieckiem, które skrzywdzono, i któremu nikt nie pomógł… Pamiętam, że kiedy ją zobaczyłam pierwszy raz, była bardzo młoda, jej czarny warkocz sięgał za pas, a oczy świeciły jak w gorączce. Miała piękne i oryginalne imię – Jaśmina! Może to ułatwi poszukiwania jej syna? Cały czas wierzę, że się odnajdzie…
Czytaj także:
„Rodzice zabrali mi dziecko po porodzie i powiedzieli, że zmarło. Syn trafił do rodziny adopcyjnej, ale i ona go porzuciła”
„Matka zostawiła mnie zaraz po porodzie i ślad po niej zaginął. Odnalazłem swojego brata, jemu powiedziała, że nie żyję”
„Oddałam córkę tuż po porodzie, bo nie miałam pieniędzy, żeby ją samotnie wychować. Przez 50 lat za to pokutowałam”