Zastanawiam się, czy to, co przydarzyło się mojej rodzinie, zdarzyło się naprawdę. Gdyby nie leżący przede mną raport specjalistów od pożarnictwa i szpitalna karta informacyjna mojego męża, byłabym przekonana, że wszystko mi się przyśniło.
Zaczęło się pół roku temu. Tamtego dnia poprosiłam męża, żeby wreszcie opłacił wyjazd do Chin, który zamówiliśmy w biurze podróży. Od lat marzyłam, że kiedyś zobaczę Pekin, grobowce cesarzy, Zakazane Miasto i Wielki Mur. Oczywiście wycieczka nie należała do tanich. 12 tys. zł zbieraliśmy przez cztery lata.
Henryk posłuchał mnie, wziął pieniądze i poszedł do biura podróży. Kiedy wrócił, spytałam, jak mu poszło.
– Powinniśmy porozmawiać – zmieszany zaciągnął mnie do pokoju i usadził w fotelu. – Wiem, że będziesz bardzo niezadowolona – zaczął. – Ale…
Wydał wszystkie nasze pieniądze!
Zaniepokoiłam się całkiem serio, bo Henryk należał do odpowiedzialnych facetów i nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Jakby zrobił coś złego.
– Wyduś wreszcie to z siebie – zażądałam, gdyż poczułam, że ze zdenerwowania oblewa mnie zimny pot.
– Po drodze do biura mijałem antykwariat – zaczął. – Ten na rogu. I zobaczyłem na wystawie obraz – tu zawiesił głos.
Głośno przełknęłam ślinę.
– To było coś niesamowitego – kontynuował urzeczony. – Martusiu, od razu zrozumiałem, że muszę go mieć…
Dopiero teraz zauważyłam, że zamiast taniej reprodukcji mojego ukochanego Malczewskiego na ścianie wisi obraz przedstawiający jakiś dziwny dwór, przed którym rosną tuje i jakieś iglaki.
Wściekłam się. Jak mógł tak postąpić?! Cztery lata wyrzeczeń, a on lekką ręką wydał wszystkie nasze pieniądze na jakiś bohomaz! Bo pan hrabia nie mógł się opanować?! Ogarnęła mnie taka złość, że złapałam stojący na stoliku wazon, zamierzając cisnąć nim w malowidło. Henryk najwidoczniej przewidział mój ruch, bo wyrwał mi wazon z dłoni.
– Zwariowałaś?! Wiesz, ile ten obraz jest wart?! – wrzasnął.
– 12 tysięcy ciężko zapracowanych pieniędzy! Moją wyprawę do Chin!
– O wiele więcej, Martusiu. Kupiłem go okazyjnie. Ktoś szybko potrzebował gotówki, dlatego za to XIX-wieczne cacko chciał tylko tyle. Zobaczysz, sprzedamy go i pojedziemy nie tylko do Chin, ale i do Australii… – nęcił mnie mój mąż zdrajca.
Z perspektywy czasu wiem, że moja złość nie wynikła tylko z żalu po stracie wycieczki. Jej przyczyną był sam obraz. Bo tylko na pierwszy rzut oka przedstawiał obrazek sielsko-anielski. Coś w nim przyciągało wzrok i zmuszało, żeby mu przyjrzeć się bliżej, a wtedy oglądającego ogarniał narastający niepokój.
Żółtą plamę u góry można było wziąć za promienie słoneczne. Dopiero po chwili zauważało się wyłaniające się z nich ogniste duszki, które za chwilę wylądują na dachu starego dworu w blasku ni to wschodzącego, ni zachodzącego słońca.
I już było pewne, że ten blask jest oznaką pożaru. Czy właśnie dlatego malowidło nosiło tytuł: „Zabawa Żywiołaków”? Od samego początku nie lubiłam tego obrazu, ale nic nie mogłam zrobić. Pieniądze zostały wydane i klamka zapadła.
Rozwieść się z mężem?
Za co? Że po raz pierwszy zachował się jak mały chłopiec, który na wystawie zobaczył zabawkę i uparł się, żeby ją mieć? Że wycieczka, o której marzyłam od wielu, wielu lat, rozwiała się niczym sen złoty?
Przez kolejne dni w naszym domu sytuacja wydawała się w miarę klarowna. Ja byłam zła, Henryk obchodził mnie z daleka. Ale życie małżeńskie ma to do siebie, że codzienność powoli zaciera kłótnie. Mąż pewnego wieczoru przyznał, że popełnił straszne głupstwo. Nie do końca mu uwierzyłam.
Przecież siedział godzinami w fotelu i wpatrywał się w płótno na ścianie. Nawet nie włączał telewizora na ulubione programy informacyjne. Czułam, że zakochał się w malowidle. Pozostała mi tylko nadzieja, że ten obrazek mu się w końcu opatrzy.
Tak więc pozornie wszystko wróciło do normy. Pozornie. Jak na tym obrazie. Niby widok ładny, lecz jak mu się dłużej przyjrzeć, to odstręczający. Dużo mówi się o kobiecej intuicji. Ja z pewnością ją posiadam. Nauczona doświadczeniem zawsze ufałam moim przeczuciom. Teraz także czułam, że obraz kupiony przez męża nie jest dobrą inwestycją i przez niego spotka nas coś naprawdę złego.
– Co z nim jest nie tak – powiedziałam do męża któregoś razu. – Ilekroć przechodzę obok, czuję, jak uderza we mnie fala gorąca. Jakby ktoś włączył suszarkę i kierował na mnie strumień powietrza.
– No to masz dowód na jego genialność – odparł mój małżonek. – Na obrazie malarz ujął moment tuż przed wybuchem pożaru. Za chwilę na dachu buchną płomienie, stąd to skojarzenie gorąca. A poza tym… Może masz menopauzę?
Gdybym miała 50 lat, a nie 40, pewnie bym się obraziła, ale tak – tylko parsknęłam szyderczym śmiechem i minęłam go, niewzruszona głupim żartem. Wbrew moim nadziejom Heniek nie znużył się obrazem. Wręcz przeciwnie: płótno stało się dla niego niemal świętą relikwią, przed którą musiał zadumać się choćby kilka razy dziennie. Zapatrzony w obraz zapominał o bożym świecie.
Pewnego dnia w czasie zabawy nasza mała Zuzia o mało nie oblała „arcydzieła” wodą z dziecięcej sikawki. Ja tylko zwróciłam jej uwagę, ale Henryk naprawdę się wściekł. Nigdy nie podniósł ręki na córeczkę, tym razem jednak wlepił małej kilka bolesnych klapsów! Gdyby nie moja ostra interwencja, z pewnością na tych kilku by nie poprzestał.
Jeszcze tego samego dnia zdjął obraz ze ściany i zawiózł go do ramiarza, żeby ten wstawił z przodu szybę ochronną. Odetchnęłam . Niestety, malowidło wróciło do naszego domu po kilku dniach.
I wtedy miałam dziwny sen. Tak jakby dokładnie przypominałam sobie moment, kiedy Henryk po raz pierwszy pokazywał mi ten nieszczęsny obraz.
Znowu poczułam, jak rodzi się we mnie złość na jego decyzję – i w tej samej chwili farba olejna na obrazie zaczęła się topić, mętnieć i dymić. Sekundę później spomiędzy ram buchnął ogień. Obudziłam się przerażona i pobiegłam do salonu sprawdzić, czy złe przeczucie mnie nie myliło.
Paliła się tapeta pod obrazem i leżący na podłodze dywan. Zaczęłam krzyczeć, Heniek wbiegł do pokoju. Razem ugasiliśmy pożar. Jak to możliwe, że do niego doszło? Przerażona tym zdarzeniem natychmiast kazałam mężowi pozbyć się obrazu. Odmówił, więc przeniosłam się Zuzią do mojej mamy.
Następnego dnia odebrałam w pracy telefon, że pali się nasze mieszkanie. Narzuciłam na siebie płaszcz i wybiegłam z biura, łapiąc pierwszą lepszą taksówkę.
Przy bloku uwijali się już strażacy
– Co z moim mężem? – krzyknęłam do ich dowódcy. – Gdzie on jest?!
– Żyje. Na szczęście schował się w pokoju, gdzie ogień jeszcze nie dotarł. Uratowali go moi ludzie. Pani sąsiedzi również mieli sporo szczęścia. Aż dziw, że pożar nie przeniósł się na inne mieszkania – strażak pokręcił głową z niedowierzaniem i otarł pot z czoła.
– Widziałam odjeżdżającą karetkę…
– Pani mąż nałykał się dymu i jest w szoku. Lekarze uznali, że lepiej go zabrać na obserwację. Próbował ratować dobytek. Ten obraz znaleźliśmy na trawniku. Chyba wyrzucił go przez okno – i wskazał malowidło oparte o koła wozu strażackiego. – Całkiem przyjemny obrazek…
Podeszłam do płótna. Było nienaruszone. Znowu poczułam na twarzy gorący podmuch. Wtedy przypomniałam sobie Zuzię, która o mało nie oblała malowidła wodą. Wróciłam do strażaka. Poprosiłam o wiadro z wodą i strażacki toporek.
– A na co one pani? – zdziwił się.
– Muszę dogasić ogień, który tli się od wielu lat – powiedziałam spokojnie.
Strażak spojrzał na mnie uważnie, ale wręczył mi małą strażacką siekierkę. Znalazła się też woda z ulicznego hydrantu.
Podeszłam do obrazu i...
– Co pani chce zrobić? – zapytał strażak z wyraźną nieufnością.
Zbiłam toporkiem szybę.
– Kupię ten obraz! – nagle krzyknął strażak. – Niech pani poczeka, po co niszczyć takie dzieło!
Jego oczy jak zahipnotyzowane patrzyły na dworek. Były zupełnie jak oczy Heńka, gdy gapił się na niego godzinami. Wzięłam do ręki wiadro z wodą. Strażak chciał mnie powstrzymać, ale obrzuciłam go takim wzrokiem, że się cofnął. Oblałam obraz wodą. Przeniknęła przez zbite szkło. Miałam wrażenie, że słyszę syk, ale może to tylko dogasało nasze mieszkanie?
Jednak mogłabym przysiąc, że widziałam, jak duszki ognia na dachu starego dworku zamieniły się w dym, który unosi się nad pogorzeliskiem. Najwyraźniej magnetyzm, którym dotąd emanowało płótno, znikł, bo zafascynowane jeszcze chwilę temu oczy strażaka nieoczekiwanie stały się obojętne.
Poczułam ulgę. Intuicja mnie nie myliła! Coś było nie tak z tym obrazem i nawet nie chciałam wiedzieć co. Mąż nie mógł uwierzyć, że jego piękny obraz rozjechał wóz strażacki. Mimo to, chcąc nie chcąc, musiał pogodzić się moim starym, dobrym Malczewskim.
Czytaj także:
„Mój mąż uwodził kobiety, pozbawiał je dachu nad głową i zostawiał z pustym kontem. Dla kasy był zdolny do wszystkiego”
„Kiedy mój mąż został ojcem, stwierdził, że jednak nie chce dzieci. Planowaliśmy gromadkę, a już z pierworodną zostałam sama”
„Po 4 latach małżeństwa i urodzeniu syna, odkryłam, że mój mąż ma drugą naturę. Ta świadomość zmieniła wszystko”