Mam sześćdziesiąt lat. Właściwie prawie o rok więcej. Łapię się na tym, że coraz bardziej stronię od ludzi. To dziwne, bo całe życie byłem towarzyski. Balangowałem, zdarzało mi się pomieszkiwać w różnych miejscach, wśród najróżniejszych dziwaków. Nie było dla mnie złej pory, żeby nie zerwać się i nie pognać na jakąś imprezę.
Dziś jest inaczej. Nie bywam nigdzie. Nie lubię, gdy wizyta u mnie się przeciąga. W porządku, godzina, dwie, mogę wytrzymać, ale później obecność kogokolwiek ciąży mi boleśnie. „Spadaj już, idź do domu! Ile można tak siedzieć!” – mówi mi coś w głowie. Nie powtarzam tego na głos. Czekam cierpliwie, aż mój gość dostrzeże moje znudzenie i sam dojdzie do wniosku, że pora na odwrót. Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem.
Zaczęło się chyba wtedy, gdy moja rodzina w naturalny sposób się rozpadła. To znaczy, dzieci poszły na swoje w naturalny sposób. Żona w trochę mniej. Pewnego dnia oświadczyła, że ma dość, żadnych wyjaśnień, żadnych pożegnań. Miała mnie po kokardkę i postanowiła zacząć nowe życie. Czemu nie? Każdy ma prawo szukać szczęścia.
Obiecał, że naprawi mi rower
Nie mam stałej pracy i muszę jeszcze czekać kilka lat na emeryturę. Żyję z drobnych chałtur. Wystarcza mi. Nie jestem zbyt wymagający. Donaszam stare ubrania, których została mi cała szafa z czasów, gdy nieźle zarabiałem. Pewnie nie zużyję ich do śmierci. Człowiek jest głupi, kupuje bez opamiętania. Niszczymy ten świat, gromadząc sterty niepotrzebnych rzeczy. Niszczymy lasy, zabijamy zwierzęta tylko po to, żeby coraz większy stos nie wiadomo czego zalegał w szafach, na regałach i w pawlaczach. Cholernie bolesne, jak się nad tym zastanowić.
Zrozumiałem to dopiero niedawno. Teraz łażę po lesie, gapię się na dzięcioły, gadam z kosami, obejmuję brzozy. Próbuję zrozumieć, o co w tym chodzi. Wspominam. Mam takie wspomnienia, które często wracają. Myślę, że tkwi w nich jakiś klucz. Do mnie samego? Świata? Wszystkich?
Miałem może sześć, może siedem lat. Mama zabrała mnie do swojej koleżanki. Jej syn, Maciek, był o kilka lat starszy ode mnie. Wziął mnie na podwórko i pokazał swój rower. Rower był świetny, miał światła i lusterko. Maciek sam go udoskonalał i aż się cały rozpromieniał, gdy o tym opowiadał.
– A popatrz, jak przerobiłem bagażnik! Widzisz? Teraz nic mi nie wypadnie, mogę jeździć na dalekie wyprawy i brać ze sobą potrzebne rzeczy.
– Oj, jaki fajny – wzdychałem.
– A ty? Masz rower?
– Mam.
– Jaki?
– Nie wiem. Normalny. Niebieski. Ale jest zepsuty i nie mogę na nim jeździć.
– Jak to zepsuty? Jak coś jest zepsute, to trzeba to naprawić. Co jest nie tak?
– Jak pompuję koło, to powietrze ucieka.
– No co ty, frajer? To nie jest zepsuty rower, tylko poszła dętka albo wentyl.
– Nie wiem, nie znam się.
Maciek popatrzył na mnie jak na najgorszą fajtłapę, pokręcił głową i westchnął.
– Dobra, nie przejmuj się. Jutro rano podjadę do ciebie, wezmę łatki i wentyl. Zrobimy ci to niebieskie cudo, dobrze?
– Oj tak! – mało się nie popłakałem ze wzruszenia. Taki starszy, prawie dorosły chłopak przejął się moim rowerem i mi go naprawi. Świat jest piękny! – myślałem.
Nagle zaczęli go wyzywać
Nie mogłem spać z emocji. Skoro świt zerwałem się i wytaszczyłem rower na podwórko. Maćka nie było. Wyprowadziłem pojazd przed bramę, oparłem o drzewo, a sam usiadłem na krawężniku i patrzyłem tęsknie w stronę głównej ulicy, którą z rzadka jeździły auta. W tamtych czasach po mojej, bocznej, uliczce samochód przejeżdżał raz na godzinę, a dwa razy w tygodniu jechał chłop konnym wozem i wołał, że skupuje stare szmaty i papiery. Można było bezpiecznie siedzieć na krawężniku. Zerwałem się na nogi, ktoś jechał na rowerze.
– Cześć, jestem.
– Cześć.
– Pokaż to swoje cudo.
Maciek przewrócił rower do góry kołami i wykręcił wentyl. Wtedy pojawił się Czesiek, mój kolega z podwórka.
– Patrz, Czesiek, to jest Maciek, on mi naprawi mój rower.
Czesiek nic nie odpowiedział, tylko przykucnął, żeby lepiej widzieć. Z bramy wyszedł Zbyszek.
– Co robicie?
– Maciek naprawia mi rower – oznajmiłem z dumą w głosie.
– Już naprawiłem! Daj pompkę, napompujemy i będzie śmigał – uśmiechnął się do mnie Maciek, a Zbyszek trącił Cześka w bok i zachichotali obaj. Maciek nie zwrócił na to uwagi, zabrał się za pompowanie.
– Ruda wiewióra! – usłyszałem głos Bożenki, która pojawiła się nie wiadomo skąd.
– Rudzielec! Brzydal! – podchwycił Czesiek.
Maciek spojrzał na nich smutno. Potem na mnie. Skuliłem się ze wstydu. No tak, Maciek rzeczywiście był rudy, nie zauważyłem tego przedtem. Nie zwróciłem na to uwagi. Postawił mój rower na koła i podniósł swój z trawnika.
– To cześć – powiedział, a ja nie umiem sobie przypomnieć, czy mu coś odpowiedziałem. Wsiadł i zaczął powoli odjeżdżać.
Do dziś pamiętam, jak przed nami uciekał
– Ale paskudny rudzielec, co nie? – trącił mnie w ramię Zbyszek, a Bożenka wybiegła na jezdnię i, podskakując, krzyczała rytmicznie:
– Wie- wió-ra! Wie-wió-ra!
Maciek nie oglądał się za siebie, a oni wszyscy podskakiwali i wołali za nim:
– Wie- wió-ra! Wie-wió-ra!
Poczułem, że skaczę tak jak oni. Nie wiem, czy też krzyczałem. Na pewno rytmicznie otwierałem usta. Przecież byliśmy z jednego podwórka.
Nie spotkałem Maćka nigdy więcej. Trzy lata później pożegnałem się z Cześkiem, Zbyszkiem i Bożenką. Przeprowadziliśmy się z mamą do innej dzielnicy i od tamtej pory nigdy nie wróciłem na nasze podwórko. Nie wiem, jak potoczyło się ich życie.
Moja mama nie żyje już od wielu lat. Nie mogę jej zapytać, jak Maciek miał na nazwisko. Nie mogę go poszukać w internecie. Odnaleźć i przeprosić. Za coś, czego najprawdopodobniej nawet nie zapamiętał. Ja pamiętam. Nie mogę uwolnić się od tego obrazu. Widzę, jak Maciek odjeżdża dosyć niezdarnie, nerwowo odgarniając rudą czuprynę. Widzę jego blade nogi, jak z wysiłkiem naciskają na pedały, jak kołysze się na boki, żeby zwiększyć prędkość. Uciec od nas jak najszybciej. Od grupki dzieciaków z jednego podwórka.
Nie wiem, czy wtedy cokolwiek zrozumiałem. Pewnie nie. Wiem tylko, dlaczego to wspomnienie mnie nie opuszcza. Pilnuje mnie. Żebym nigdy, w żadnych okolicznościach, nie wskazywał nikogo palcem, nie tropił obcego ani innego, żebym nigdy nie skandował, nie rzucał obelg tylko dlatego, że ludzie dookoła mnie tak robią. Nawet, a może szczególnie, gdy ci ludzie są z mojego podwórka.
W lesie odpoczywam od dzisiejszego świata. Od internetu, do którego czasami zaglądam, żeby nie zdziczeć do końca. Żeby utrzymywać chociaż taki kontakt z ludźmi, których znam. Niestety, nie znalazłem skutecznej metody, żeby ustrzec się od nasilającego się lawinowo jazgotu pełnego obelg i nienawiści. Czuję, że zbliża się ten dzień, w którym wyłączę prąd.
Czytaj także:
„Wszyscy myślą, że osiągnąłem sukces w pracy, bo jestem zdolny. Tymczasem ja zawdzięczam go... szkolnemu prześladowcy”
„W szkole byłem popychadłem, a rówieśnicy mi dokuczali. Dziś mam prawie 40 lat i nadal drżę na widok dawnego prześladowcy”
„Mój syn jest prześladowany w szkole. Rozpętałabym aferę, ale on błaga, żebym odpuściła, bo nie chce wyjść na kapusia”