„Zarobiliśmy dolary za granicą i kasa uderzyła nam do głowy. Kupiliśmy nowe mieszkanie, które dziś czyści nam portfele”

małżeństwo, które ma kłopoty finansowe fot. Adobe Stock, brizmaker
„Mam pracę. Zarabiam może umiarkowanie, ale wystarczająco, żeby utrzymać dwie dorosłe osoby. Tyle że po ostatnich podwyżkach mieszkanie kosztuje nas zbyt wiele. Dzisiaj nie można jak kiedyś zalegać z zapłatą za prąd czy gaz, bo od razu przysyłają monit, a potem grożą sądem. Elektrownia szybko odcina zasilanie, o czym się już raz przekonaliśmy”.
/ 25.09.2022 18:30
małżeństwo, które ma kłopoty finansowe fot. Adobe Stock, brizmaker

Zawsze zazdroszczono mi mojego mieszkania. Jest duże, ma ponad sto metrów, i położone w świetnej dzielnicy. Stara kamienica wzbudza podziw stylowym holem i pięknymi marmurowymi schodami. Idąc po nich, można przeglądać się w wielkich kryształowych lustrach, które jakimś cudem przetrwały wojnę. Jednym słowem: mieszkanie cudo. Tyle że mnie na nie już nie stać.

Kiedy je kupowałam za ciężko zarobione dolary, po korzystnym kursie, czynsz był niewielki, opłaty za prąd i gaz też niemal symboliczne. Z pensji mojej i męża mogliśmy spokojnie opłacić wszystko, co trzeba i jeszcze zostawało nam na przyjemności. Potem ustrój się zmienił i ceny zaczęły piąć się w górę. Ale ponieważ i ja, i mąż mieliśmy dobre posady w prywatnych firmach z zagranicznym kapitałem, nie odczuliśmy tego aż tak bardzo. Nadal żyło nam się, jeśli nie świetnie, to na pewno stabilnie.

Nie stać nas na utrzymanie takiego lokum

Zainwestowaliśmy w generalny remont. Nasze cztery pokoje były bardziej wychuchane, niż te pokazywane w magazynach wnętrzarskich. Ale życie sprawia niespodzianki, nie zawsze przyjemne. Zaczęły się reorganizacje i redukcje, których ofiarą padł także mój mąż.

Zniósł to bardzo ciężko. Wstydził się bezrobocia. Nawet nie zarejestrował się w pośredniaku. Zanim dojrzał do tego, by prosić o pracę swoich kolegów sprzed lat, okazało się, że wielu z nich nie ma już takich możliwości jak dawniej albo sami są na lodzie.

Utrzymanie domu spoczęło na mnie. Robiłam wszystko, by nie dać się wyrzucić z pracy. Tyrałam po nocach, akceptowałam kolejne obniżki zarobków, byle przetrwać w firmie. W końcu i tak mi podziękowano. Wtedy odczułam, jak drogie jest nasze piękne mieszkanie.

Jedliśmy chleb z mortadelą, by móc zapłacić czynsz, który co miesiąc kosztował nas ponad tysiąc złotych. Jak nie zapłaciliśmy w terminie, administracja przez prawnika wysyłała nam ostrzeżenia. Wiedzieliśmy, że to nie są czcze pogróżki. Kiedy przez pół roku zalegaliśmy z opłatami, do naszych drzwi zastukał komornik. Tylko dzięki temu, że szybko wpłaciłam połowę zaległości, udało nam się jakoś z tego wywinąć. Sprzedałam wtedy cenny obraz, który mąż kupił mi na rocznicę ślubu – jeszcze jak byliśmy zamożni. Płakałam, gdy niosłam go do antykwariatu! To była ostatnia rzecz z „lepszych” czasów…

Teraz mam pracę. Dostaję zlecenia na tłumaczenia, na prace biurowe, prowadzę bazy danych i strony internetowe. Zarabiam może umiarkowanie, ale wystarczająco, żeby utrzymać dwie dorosłe osoby. Tyle że po ostatnich podwyżkach mieszkanie kosztuje nas zbyt wiele. Dzisiaj nie można jak kiedyś zalegać z zapłatą za prąd czy gaz, bo od razu przysyłają monit, a potem grożą sądem. Pomijając to, że elektrownia szybko odcina zasilanie, o czym się już raz przekonaliśmy.

Krótko mówiąc, pracuję nie po to by żyć, tylko po to, by mieszkać. Nie zdradzam tego młodszym koleżankom, które spotykam w moich przelotnych pracach. One myślą, że największym nieszczęściem jest kredyt hipoteczny wzięty na czterdzieści lat. Nie wiedzą, że można nie mieć kredytu, a też zaciskać pasa z powodu mieszkania. Nie zastanawiają się, czy jak już spłacą kredyt za swoje piękne i niemałe mieszkanka, będzie je stać, by w nich mieszkać.

– Sprzedajmy mieszkanie – powiedziałam któregoś dnia do męża.

Jak on się oburzył!

– To dorobek mojego życia! – krzyczał. – Poza tym ja już nic nie mamy!

Uświadomiłam mu, że mamy jeszcze długi u rodziny i znajomych. Sprzedaż mieszkania pomogłaby nam je w końcu spłacić.

– Kupilibyśmy coś mniejszego. Nie mam już siły się zastanawiać nad  każdą wydaną złotówką, martwić, czy starczy na czynsz, i czy wieczorna kąpiel za bardzo nie nabije rachunku za gaz – przemawiałam do męża, choć serce mi krwawiło. Z całego serca kochałam to mieszkanie. Tu był mój dom!

Mąż jakby czytał w moich myślach.

Wiedziałam, że nie stać nas na te remonty

– Przecież byłaś tu taka szczęśliwa! Mówiłaś, że chcesz się w tym domu zestarzeć. Znamy wszystkich w okolicy: sąsiadów, sklepikarzy, nawet meneli. A teraz chcesz to zostawić? – pytał z niedowierzaniem.

Wiele razy prowadziliśmy podobne rozmowy. Oboje byliśmy rozdarci. Z jednej strony z całego serca pragnęliśmy tu zostać do końca życia, z drugiej, wykańczały nas koszty utrzymania mieszkania.

Pewnego dnia w skrzynce na listy znalazłam korespondencję z administracji. Urzędowe pismo informowało nas, że na zebraniu wspólnoty został przegłosowany remont kamienicy, w związku z czym od najbliższego miesiąca podwyższony zostaje fundusz remontowy. Dodatkowo wspólnota zaciąga kredyt w banku, który trzeba będzie spłacać.

Oznacza to, że także czynsz idzie w górę.  W trakcie remontu zostaną wymienione rury i odcięty gaz. Teraz wszystko będzie zasilane energią elektryczną. Pociemniało mi w oczach. To oznaczało dodatkowe koszty. I to olbrzymie: remont kuchni i łazienki, wymiana kuchenki oraz wszystkiego, co na skutek remontu ulegnie zniszczeniu.

W domu bez słowa podałam pismo mężowi. Przeczytał je raz i drugi,  dłuższą chwilę milczał.

– Wiem, jak to zrobimy – powiedział w końcu. – Kafelki stłuczemy i zostawimy cegły, jak w tych modnych nowych mieszkaniach, pomaluję je na biało. Kuchni na razie nie kupimy. Mamy parowar, grilla, frytkownicę. Zobaczysz, damy radę.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam! Czy on postradał zmysły?!

– To nie rozwiązuje problemu – powiedziałam cicho. – Dobrze o tym wiesz. Fundusz remontowy nas zabije. Jak zapłacimy wyższy czynsz? Mam kraść!? – łzy same zaczęły mi płynąć z oczu.

– Masz inny plan? – spytał mąż.

– Nie mam żadnego planu! – krzyknęłam i wybiegłam z domu.

Mąż mnie dogonił na ulicy. W milczeniu przemierzaliśmy uliczki naszej ukochanej dzielnicy. Mijaliśmy stylowe wille i nowoczesne apartamentowce, kępy zieleni, modne lokaliki wypełnione młodzieżą. Widzieliśmy nowoczesnych ojców na rolkach, młodych biznesmenów przed budką sprzedająca hamburgery po dwadzieścia złotych za sztukę, i seans kinowy na świeżym powietrzu, którego publiczność siedziała na leżakach i sączyła piwo.

Wiem, co powinnam zrobić, ale mi żal...

– Tu wszystko się zmieniło – powiedział mój mąż.

– Tak – odrzekłam.

Nerwy trochę odpuściły. Byłam smutna. Wiedziałam, że kolejne miesiące będą dla mnie bardzo ciężkie, wypełnione troską i pracą.

– Może wynajmiemy jeden pokój? Na przykład studentowi – mąż chwycił się ostatniej deski ratunku.

– Podczas remontu nikt nie zechce u nas mieszkać, a po remoncie, mieszkanie trzeba by wyszykować – powiedziałam przybita.

– To sprzedajemy, byle szybko – powiedział mój mąż. – Zanim podniosą czynsz, zanim rozprują nam ściany. Jutro dam ogłoszenie do gazety.

Dawno nie widziałam u niego takiej determinacji.

– A potem co zrobimy?

– Kupimy coś mniejszego, może dalej od centrum. Na pewno w tańszej dzielnicy i mniej modnej. Tutaj już nie pasujemy.

Obiecałam, że się nad tym poważnie zastanowię.

– Daj mi kilka dni, powiedzmy do poniedziałku – poprosiłam.

Czas mija, a ja wciąż biję się z myślami. Wiem, że powinnam zgodzić się na sprzedaż, w końcu sama to proponowałam, ale im bliżej do tej ostatecznej decyzji, tym bardziej żal mi mojego pięknego mieszkania i kawałka życia, które w nim zostawiłam. I co ja mam zrobić?

Czytaj także:
„Uciekłam od gangstera, który bił mnie i upokarzał. Żyję w strachu, że stanie u moich drzwi i skrzywdzi nasze dziecko”
„Po 35 latach małżeństwa byłam pewna, że moja miłość do męża wygasła. Choroba uświadomiła mi, jak bardzo się mylę...”
„Po wojnie ludzie nie mieli na chleb, a babcia zapragnęła butów na wesele. By je zdobyć, trzeba było wiele poświęcić...”

Redakcja poleca

REKLAMA