Zawsze zazdroszczono mi mojego mieszkania. Jest duże, ma ponad sto metrów, i położone w świetnej dzielnicy. Stara kamienica wzbudza podziw stylowym holem i pięknymi marmurowymi schodami. Idąc po nich, można przeglądać się w wielkich kryształowych lustrach, które jakimś cudem przetrwały wojnę. Jednym słowem: mieszkanie cudo. Tyle że mnie na nie już nie stać.
Kiedy je kupowałam za ciężko zarobione dolary, po korzystnym kursie, czynsz był niewielki, opłaty za prąd i gaz też niemal symboliczne. Z pensji mojej i męża mogliśmy spokojnie opłacić wszystko, co trzeba i jeszcze zostawało nam na przyjemności. Potem ustrój się zmienił i ceny zaczęły piąć się w górę. Ale ponieważ i ja, i mąż mieliśmy dobre posady w prywatnych firmach z zagranicznym kapitałem, nie odczuliśmy tego aż tak bardzo. Nadal żyło nam się, jeśli nie świetnie, to na pewno stabilnie.
Nie stać nas na utrzymanie takiego lokum
Zainwestowaliśmy w generalny remont. Nasze cztery pokoje były bardziej wychuchane, niż te pokazywane w magazynach wnętrzarskich. Ale życie sprawia niespodzianki, nie zawsze przyjemne. Zaczęły się reorganizacje i redukcje, których ofiarą padł także mój mąż.
Zniósł to bardzo ciężko. Wstydził się bezrobocia. Nawet nie zarejestrował się w pośredniaku. Zanim dojrzał do tego, by prosić o pracę swoich kolegów sprzed lat, okazało się, że wielu z nich nie ma już takich możliwości jak dawniej albo sami są na lodzie.
Utrzymanie domu spoczęło na mnie. Robiłam wszystko, by nie dać się wyrzucić z pracy. Tyrałam po nocach, akceptowałam kolejne obniżki zarobków, byle przetrwać w firmie. W końcu i tak mi podziękowano. Wtedy odczułam, jak drogie jest nasze piękne mieszkanie.
Jedliśmy chleb z mortadelą, by móc zapłacić czynsz, który co miesiąc kosztował nas ponad tysiąc złotych. Jak nie zapłaciliśmy w terminie, administracja przez prawnika wysyłała nam ostrzeżenia. Wiedzieliśmy, że to nie są czcze pogróżki. Kiedy przez pół roku zalegaliśmy z opłatami, do naszych drzwi zastukał komornik. Tylko dzięki temu, że szybko wpłaciłam połowę zaległości, udało nam się jakoś z tego wywinąć. Sprzedałam wtedy cenny obraz, który mąż kupił mi na rocznicę ślubu – jeszcze jak byliśmy zamożni. Płakałam, gdy niosłam go do antykwariatu! To była ostatnia rzecz z „lepszych” czasów…
Teraz mam pracę. Dostaję zlecenia na tłumaczenia, na prace biurowe, prowadzę bazy danych i strony internetowe. Zarabiam może umiarkowanie, ale wystarczająco, żeby utrzymać dwie dorosłe osoby. Tyle że po ostatnich podwyżkach mieszkanie kosztuje nas zbyt wiele. Dzisiaj nie można jak kiedyś zalegać z zapłatą za prąd czy gaz, bo od razu przysyłają monit, a potem grożą sądem. Pomijając to, że elektrownia szybko odcina zasilanie, o czym się już raz przekonaliśmy.
Krótko mówiąc, pracuję nie po to by żyć, tylko po to, by mieszkać. Nie zdradzam tego młodszym koleżankom, które spotykam w moich przelotnych pracach. One myślą, że największym nieszczęściem jest kredyt hipoteczny wzięty na czterdzieści lat. Nie wiedzą, że można nie mieć kredytu, a też zaciskać pasa z powodu mieszkania. Nie zastanawiają się, czy jak już spłacą kredyt za swoje piękne i niemałe mieszkanka, będzie je stać, by w nich mieszkać.
– Sprzedajmy mieszkanie – powiedziałam któregoś dnia do męża.
Jak on się oburzył!
– To dorobek mojego życia! – krzyczał. – Poza tym ja już nic nie mamy!
Uświadomiłam mu, że mamy jeszcze długi u rodziny i znajomych. Sprzedaż mieszkania pomogłaby nam je w końcu spłacić.
– Kupilibyśmy coś mniejszego. Nie mam już siły się zastanawiać nad każdą wydaną złotówką, martwić, czy starczy na czynsz, i czy wieczorna kąpiel za bardzo nie nabije rachunku za gaz – przemawiałam do męża, choć serce mi krwawiło. Z całego serca kochałam to mieszkanie. Tu był mój dom!
Mąż jakby czytał w moich myślach.
Wiedziałam, że nie stać nas na te remonty
– Przecież byłaś tu taka szczęśliwa! Mówiłaś, że chcesz się w tym domu zestarzeć. Znamy wszystkich w okolicy: sąsiadów, sklepikarzy, nawet meneli. A teraz chcesz to zostawić? – pytał z niedowierzaniem.
Wiele razy prowadziliśmy podobne rozmowy. Oboje byliśmy rozdarci. Z jednej strony z całego serca pragnęliśmy tu zostać do końca życia, z drugiej, wykańczały nas koszty utrzymania mieszkania.
Pewnego dnia w skrzynce na listy znalazłam korespondencję z administracji. Urzędowe pismo informowało nas, że na zebraniu wspólnoty został przegłosowany remont kamienicy, w związku z czym od najbliższego miesiąca podwyższony zostaje fundusz remontowy. Dodatkowo wspólnota zaciąga kredyt w banku, który trzeba będzie spłacać.
Oznacza to, że także czynsz idzie w górę. W trakcie remontu zostaną wymienione rury i odcięty gaz. Teraz wszystko będzie zasilane energią elektryczną. Pociemniało mi w oczach. To oznaczało dodatkowe koszty. I to olbrzymie: remont kuchni i łazienki, wymiana kuchenki oraz wszystkiego, co na skutek remontu ulegnie zniszczeniu.
W domu bez słowa podałam pismo mężowi. Przeczytał je raz i drugi, dłuższą chwilę milczał.
– Wiem, jak to zrobimy – powiedział w końcu. – Kafelki stłuczemy i zostawimy cegły, jak w tych modnych nowych mieszkaniach, pomaluję je na biało. Kuchni na razie nie kupimy. Mamy parowar, grilla, frytkownicę. Zobaczysz, damy radę.
Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam! Czy on postradał zmysły?!
– To nie rozwiązuje problemu – powiedziałam cicho. – Dobrze o tym wiesz. Fundusz remontowy nas zabije. Jak zapłacimy wyższy czynsz? Mam kraść!? – łzy same zaczęły mi płynąć z oczu.
– Masz inny plan? – spytał mąż.
– Nie mam żadnego planu! – krzyknęłam i wybiegłam z domu.
Mąż mnie dogonił na ulicy. W milczeniu przemierzaliśmy uliczki naszej ukochanej dzielnicy. Mijaliśmy stylowe wille i nowoczesne apartamentowce, kępy zieleni, modne lokaliki wypełnione młodzieżą. Widzieliśmy nowoczesnych ojców na rolkach, młodych biznesmenów przed budką sprzedająca hamburgery po dwadzieścia złotych za sztukę, i seans kinowy na świeżym powietrzu, którego publiczność siedziała na leżakach i sączyła piwo.
Wiem, co powinnam zrobić, ale mi żal...
– Tu wszystko się zmieniło – powiedział mój mąż.
– Tak – odrzekłam.
Nerwy trochę odpuściły. Byłam smutna. Wiedziałam, że kolejne miesiące będą dla mnie bardzo ciężkie, wypełnione troską i pracą.
– Może wynajmiemy jeden pokój? Na przykład studentowi – mąż chwycił się ostatniej deski ratunku.
– Podczas remontu nikt nie zechce u nas mieszkać, a po remoncie, mieszkanie trzeba by wyszykować – powiedziałam przybita.
– To sprzedajemy, byle szybko – powiedział mój mąż. – Zanim podniosą czynsz, zanim rozprują nam ściany. Jutro dam ogłoszenie do gazety.
Dawno nie widziałam u niego takiej determinacji.
– A potem co zrobimy?
– Kupimy coś mniejszego, może dalej od centrum. Na pewno w tańszej dzielnicy i mniej modnej. Tutaj już nie pasujemy.
Obiecałam, że się nad tym poważnie zastanowię.
– Daj mi kilka dni, powiedzmy do poniedziałku – poprosiłam.
Czas mija, a ja wciąż biję się z myślami. Wiem, że powinnam zgodzić się na sprzedaż, w końcu sama to proponowałam, ale im bliżej do tej ostatecznej decyzji, tym bardziej żal mi mojego pięknego mieszkania i kawałka życia, które w nim zostawiłam. I co ja mam zrobić?
Czytaj także:
„Uciekłam od gangstera, który bił mnie i upokarzał. Żyję w strachu, że stanie u moich drzwi i skrzywdzi nasze dziecko”
„Po 35 latach małżeństwa byłam pewna, że moja miłość do męża wygasła. Choroba uświadomiła mi, jak bardzo się mylę...”
„Po wojnie ludzie nie mieli na chleb, a babcia zapragnęła butów na wesele. By je zdobyć, trzeba było wiele poświęcić...”