„Po 35 latach małżeństwa byłam pewna, że moja miłość do męża wygasła. Choroba uświadomiła mi, jak bardzo się mylę...”

małżeństwo, które wciąż się kocha fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt
„Byłam pewna tego, co mówię. Gdybyśmy nawet mieli wydać wszystko, co mamy, to i tak bym się na to zdecydowała. Oczami wyobraźni już widziałam gorący, złoty piasek, zielone palmy, szmaragdowy ocean i nas…Czyste powietrze, dookoła cisza, nigdzie się nie spieszymy, nikt niczego od nas nie chce… Jesteśmy szczęśliwi i spokojni. Za to warto zapłacić”.
/ 23.09.2022 13:15
małżeństwo, które wciąż się kocha fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt

– Nie po to cię znalazłam, żeby teraz zgubić! – tłumaczę Staszkowi, ale on mi nie wierzy.

Znowu czuje się gorzej. Są dwa, trzy dni lepsze, ale zaraz przychodzi taki czas, kiedy on tylko leży bez sił i ochoty na cokolwiek. Cały czas ma nadzieję, że zdarzy się cud. Odkryją nowy lek albo zadzwoni jego doktor i powie, że się pomylili w laboratorium, są nowe wyniki i wszystko jest w porządku. Czasami nawet mi się to śni. Budzę się, chcę do niego biec z radosną nowiną, ale po chwili wracam do rzeczywistości.

Firma była jego prawdziwym domem

Jesteśmy małżeństwem od trzydziestu pięciu lat. Pobraliśmy się młodo, dlatego oboje nie mamy nawet sześćdziesiątki. Co to za wiek?

Dopóki nie urodziły się dzieci, było między nami gorąco. Kochaliśmy się i kłóciliśmy na pełnych obrotach, dopiero po paru latach zaczęło wszystko stygnąć. Nasza miłość też. Nigdy nie myśleliśmy jednak o rozwodzie. Nie było takiej potrzeby. Ja miałam pełne ręce roboty przy trójce dzieci, on zarabiał pieniądze na rodzinę, więc widywaliśmy się wieczorami i wcześnie rano. Wymienialiśmy podstawowe informacje; co kupić, załatwić, co w domu – i to wystarczało. Urlopy na działce, święta u rodziców, niedziele przy telewizorze albo przedrzemane… Tak wyglądało nasze życie.

Nie byłam nieszczęśliwa, ale też nie narzekałam. Staszek też nie, bo i on miał co robić. Od podstaw tworzył naszą firmę, to go całkowicie pochłaniało i dawało satysfakcję. Śmiałam się, że zakład jest jego prawdziwym domem. Nigdy nie zaprzeczał. Powinnam na to zwrócić uwagę…

Dzieci rosły. Były zdrowe, dobrze się uczyły. Podstawówka, gimnazjum, liceum, studia… Sama nie wiem, kiedy minął ten czas. Ich sprawy wypełniały moje życie, nie potrzebowałam niczego więcej. Mój mąż był gdzieś w tle. Nigdy nie protestował, nie wypychał na pierwszy plan, wydawało się, że w tym cieniu jest mu bardzo wygodnie. Chciałam w to wierzyć.

Tylko raz się zaniepokoiłam i to wcale nie dlatego, że się jakoś opuścił czy posmutniał. Wręcz przeciwnie! Odmłodniał, wyprostował się, obudził. Miał dawny błysk w oczach, znowu się uśmiechał i każdy nowy dzień przyjmował jak prezent od losu. Wystarczyło, że poszłam na rozpoznanie do jego biura. Od razu zorientowałam się, co w trawie piszczy, bo nowa sekretarka była nie tylko młoda i bardzo sympatyczna, ale przede wszystkim ładna! Mój mąż wodził za nią oczami, jak zahipnotyzowany.

Ona ci się podoba? – zapytałam, kiedy wieczorem wrócił do domu

– Owszem – przyznał. – Świetnie się nam razem pracuje… A co? Masz z tym jakiś problem?

– Mam. Dlatego ją zwolnisz. Jeśli tego nie zrobisz, nie podpiszę papierów i nie dostaniesz następnego kredytu. Zależy ci, prawda?

– Jesteś zazdrosna? – uśmiechnął się. – Nigdy się nie chciałaś przyznać, że ci na mnie zależy. Coś się zmieniło?

– Nie będę gadała o głupotach – zezłościłam się. – Znasz moje warunki.

Cały mój świat się zawalił

Od tamtego dnia żadna kobieta zatrudniona w administracji jego firmy nie przypominała gwiazdy filmowej, a Staszek znowu przygasł i wszystko wróciło do normalności. Moim priorytetem było zapewnienie dzieciom dobrego startu w dorosłość. Każde miało swoje konto, na jakie wpłacaliśmy określone kwoty, dostawało wikt i opierunek, chociaż dwoje z nich było już samodzielnych finansowo, a najmłodsza córka przygotowywała się do magisterki. My z mężem właściwie nie mieliśmy specjalnych potrzeb. Żyliśmy skromnie, zwyczajnie, choć przecież byłoby nas stać na dużo więcej.

Pewnego razu Staszek niespodziewanie wrócił wcześniej z pracy.

– Położę się – powiedział. – Chyba się przeziębiłem. Łamie mnie w kościach, słaby jestem jak niemowlę. Jak nic bierze mnie jakieś choróbsko.

Ale to nie było przeziębienie ani nic takiego. Kiedy po kilku dniach nie pomagały babcine środki, nie działał miód, sok malinowy, napar z lipy i czosnek, wezwałam lekarza. Zapytał, kiedy Staszek robił zwykłe, rutynowe badania? A gdy się dowiedział, że właściwie od lat nie chodzi do doktora, zalecił, żeby sprawdził, jak funkcjonuje jego organizm, tym bardziej że nie jest już młodzieniaszkiem. To był początek nowego życia…

Mojego męża zaatakowała choroba krwi. Groźna i kiepsko rokująca. Specjaliści niczego przed nami nie ukrywali. Powiedzieli, że będą walczyć, ale trzeba się liczyć z najgorszym. Świat zawirował, następnie się zatrzymał. A potem znów zaczął się kręcić aż do zawrotu głowy. Musiałam się wziąć w garść, by nie oszaleć.

Wszystko, co do tej pory było ważne, nawet dzieci, nagle się skurczyło, zmniejszyło, odpłynęło, a został tylko mój biedny mąż, o którym myślałam, że jest niezniszczalny i będzie zawsze. Myślałam, że nasza miłość wyblakła, zgubiła się, odeszła, a teraz się okazało, jak jest silna i ile znaczy! Poza nią niewiele mnie obchodziło…

Następne miesiące upłynęły mi w szpitalach, na korytarzach, w izolatkach, w gabinetach doktorów… Staszek źle znosił chemię, był bardzo słaby, potem przyplątało się zapalenie płuc. Były takie chwile, kiedy myślałam, że już z tego nie wyjdzie. 

Pewnego razu siedziałam przy jego łóżku w pogodny, czerwcowy wieczór. Za oknem pięknie zachodziło słońce, zalewając czerwonozłotym światłem cały pokój. Podniosłam się, żeby opuścić rolety i wtedy Staszek wyszeptał:

– Zostaw… lubię zachód słońca. Jak ja bym chciał jeszcze raz zobaczyć to na żywo…

– Na żywo? – spytałam, choć wiedziałam o czym mówi.

– No, żeby siedzieć gdzieś na ciepłym piasku, żeby szumiało morze, i żeby mnie nic nie obchodziło oprócz tego morza i słońca. I żebyś ty była blisko. Tego pragnę!

Wpadłam na pewien pomysł...

Westchnęłam.

– Co za problem? Gdy tylko poczujesz się lepiej, zaraz pojedziemy, gdzie tylko zechcesz. Nad morze, nad ocean, wszystko jedno… Daję ci słowo!

– Niemożliwe, wiesz przecież…

– Czemu?

– A temu, że jeśli nawet poczuję się lepiej, to trzeba będzie pomyśleć o robocie, a nie o urlopach… – skrzywił się. – Firma sama nie pójdzie do przodu. Już wystarczająco dużo pieniędzy straciliśmy przez tę moją chorobę.

Wtedy nagle mnie olśniło. To się pojawiło znienacka, nie było przemyślane, ale czułam, że jest słuszne. Jeśli wydamy oszczędności naszego życia, to co z tego?

– Żadna firma nie jest teraz ważna – powiedziałam stanowczo. – Nic i nikt się nie liczy, oprócz ciebie. Ta choroba jest po to, żebym ja głupia zrozumiała, jak cię kocham i jak mało brakowało, żebym tę miłość zmarnowała! Na szczęście, w porę oprzytomniałam… Firmę sprzedamy, a za to, co dostaniemy, pożyjemy tak, jak chcemy, i tak długo, jak się da.

– Co ty mówisz? – aż próbował się podnieść, taki był zdumiony.

– Wiem, co mówię. Nie ma odwołania. Postanowiłam, a jak ja się uprę…

– No tak! Jak ty się uprzesz, to cię nikt nie przekona! Ale co dzieci na to? – spytał po chwili. – Nie pomyślałaś? Będą protestowały. Im zależy na kasie!

– Proszę bardzo! Chcą, niech się zajmą zakładem. Niech pracują. Na razie tylko korzystały z twojej pracy, więc teraz kolej na rewanż. Poza tym są zabezpieczone finansowo… Nadszedł twój czas i nie pozwolę, żebyś z niego nie skorzystał. Tak będzie.

Teraz liczy się tylko on

– Pytanie, ile to potrwa – Staszek pokręcił ze smutkiem głową.

Zmarszczyłam brwi.

– Nieważne! Nie martw się tym. Walcz z chorobą. Jest tyle miejsc na świecie, gdzie można oglądać zachody i wschody słońca. Pojedziemy tam.

– Jeśli lekarze mi pozwolą…

– Pozwolą, bo wyzdrowiejesz. Zabiorę cię na wielką wycieczkę.

Byłam pewna tego, co mówię. Gdybyśmy nawet mieli wydać wszystko, co mamy, to i tak bym się na to zdecydowała. Oczami wyobraźni już widziałam gorący, złoty piasek, zielone palmy, szmaragdowy ocean i nas…Czyste powietrze, dookoła cisza, nigdzie się nie spieszymy, nikt niczego od nas nie chce… Jesteśmy szczęśliwi i spokojni. Za to warto zapłacić.

Zawsze o tym marzyłem… – przyznał Staszek, a ja zrozumiałam, że mieliśmy podobne marzenia. – Ale wiesz… – dodał po chwili milczenia. – Może się okazać, że polecę nad zupełnie inne morze i pod obce słońce, co wtedy zrobisz? Dogonisz mnie?

Uścisnęłam jego dłoń.

– Oczywiście. Powiem: „Poczekaj tam na mnie. Wcześniej czy później do ciebie dołączę…” – uśmiechnęłam się. – Ale na razie o tym nie myśl. Zbieraj siły i wyobrażaj sobie cudowny świat, który na nas czeka. Zasłużyłeś na to, żeby go zobaczyć.

– Pójdą całe nasze oszczędności…

– Co z tego? Zarobiłeś, więc masz prawo wydać, jak chcesz.

Czytaj także:
„Choć miałam męża, czułam się sama jak palec. Moje małżeństwo nie istniało, jedynie cud mógł poskładać nas do kupy”
„Przygotowania do ślubu zmieniły moją córkę w okropną jędzę. Chciała mieć przyjęcie jak z bajki, tylko kto za to zapłaci?”
„Rodzice adopcyjni wmawiali mi, że ci biologiczni byli pijakami i kryminalistami. Po latach odkryłam, że to nieprawda”

Redakcja poleca

REKLAMA