Urodziłem się i mieszkam nad morzem, ale moja żona pochodzi z Podkarpacia. W każde wakacje i większość świąt jeździmy więc tam, gdzie w przedwojennej jeszcze chałupie wybudowanej przez pradziadków mieszka babcia Mirki, wiekowa już staruszka. Także i w tym roku zdecydowaliśmy się spędzić długi majowy weekend w górach. Do chałupy babci dobudowany został dom teściów, więc miejsca dla nas było sporo. Mieliśmy dla wszystkich niespodziankę, bo za kilka miesięcy na świecie miała pojawić się nasza córeczka.
Zaraz po przyjeździe, wraz z teściową, poszliśmy do domku babci Marysi, żeby się z nią przywitać.
– Jak tu pięknie pachnie! – aż zachłysnąłem się, wdychając głęboko powietrze. – Jak w piekarni.
– Babcia piecze swój słynny chleb – uśmiechnęła się Mira. – Dobrze trafiliśmy, zobaczysz, jakie to pyszności – oznajmiła z uśmiechem żona.
– Mamo, powinnaś się oszczędzać, a nie przy garach stać – zgromiła babcię teściowa. – Że też ci się tak chce bawić z tym chlebem…
– Wiedziałam, że przyjadą dzieci, to chciałam, żeby nasz matros popróbował prawdziwego, góralskiego chlebka na zakwasie, a nie tego nylonowego, napompowanego nie wiadomo czym dziadostwa ze sklepu – oznajmiła babcia, obcałowując nas z każdej strony. – Zwłaszcza że jak zawsze przywiózł pewnie rybki świeżo uwędzone… – mrugnęła do mnie.
– O, a mój prawnuś, widzę, już szykuje się na świat, co?
– To dziewczynka – odparła Mirka, dotykając sporego już brzucha.
– Dzisiaj to już wszystko wiecie, zanim dzieciak się urodzi – babcia machnęła ręką. – A imię wybraliście?
– No właśnie jeszcze nie – żona pokręciła głową. – Chcielibyśmy jakieś tradycyjne, rodzinne imię.
Buty po matce dzieciaki wkładały na zmianę
Zaczęło się wymienianie imion i w pewnym momencie padło „Aniela”. Tak miała bowiem na imię babcia babci Marysi, dawna gospodyni na gazdówce. Ponoć wspaniała kobieta.
– Pamiętam ją – uśmiechnęła się moja teściowa. – Jak byłam mała, chodziłyśmy do niej do szpitala, nacierałaś jej plecy spirytusem…
– Tak, tak, wtedy już podupadła na zdrowiu. Wiele jej zawdzięczałam… – babcia zamyśliła się. – To była bardzo dobra kobieta, wiele przeszła, sama wychowała pięcioro dzieci, jak dziadek spadł z dachu.
– Aniela… – zastanawiała się Mirka, ze smakiem odgryzając chrupiącą skórkę babcinego chleba. – To ładne imię i chyba bardzo stare.
– No właśnie – pokiwała głową babcia. – A wiecie, to ona kupiła mi moje pierwsze prawdziwe buty. W maju, zaraz po wojnie.
Zdziwiłem się, bo jak można nie mieć butów nawet w czasie wojny? To co, babcia boso po śniegu chodziła, czy jak? To nie wydawało się możliwe. Widząc nasze miny, babcia uśmiechnęła się tylko smutno.
– Tak, tak, dzieci… takie czasy były – westchnęła i zaczęła opowiadać.
Boso może nie chodziła, bo w domu były stare buty po mamie i wszystkie dzieci wkładały je na zmianę. Ale wtedy, wiosną, szykowało się w rodzinie wesele. Kuzynka brała ślub z jakimś cudzoziemcem i nie wypadało iść do kościoła bez butów albo w dziurawych kierpcach. Wtedy babcia Aniela obiecała, że kupi wnuczce na bazarze prawdziwe buty, pięknie rzezane, skórzane z długimi rzemykami.
Miało to nastąpić w czwartek, bo wtedy babcia Aniela dostawała pieniądze za wszystkie gotówki.
– Za co? – zrobiłem wielkie oczy, bo pierwszy raz słyszałem to słowo w takim znaczeniu.
Otóż w tamtych czasach kobiety z mniejszych gospodarstw codziennie o świcie chodziły do miasta i zanosiły do umówionych domów mleko, śmietanę, ser, czasem na specjalne życzenie bundz czy oscypki. To właśnie nazywało się gotówka, bo nie trzeba było stać na targu, tylko szło się do domu, a pieniądze były gotowe.
– Babcia Aniela i moja mama też tak chodziły – pokiwała głową staruszka. – Każdego ranka, ponad dziesięć kilometrów w jedną stronę do rogatek, a potem jeszcze do śródmieścia. Nosiły to mleko w bańkach, masło w koszach, w wielkich płóciennych płachtach lub na plecach. Wtedy, w tamten oczekiwany czwartek, ja, chociaż dziewczynka jeszcze, też miałam iść z nimi. Najpierw do domów oddać mleko, a potem babcia Aniela miała zabrać mnie na targ, żeby kupić mi te buty. Na początku miesiąca zawsze dostawała pieniądze od tych wszystkich miejskich pań, co brały od niej nabiał. Z niecierpliwością więc czekałam na ten dzień, a rano obudziłam się jeszcze przed świtem. Słyszałam, jak w sieni tłuką się bańki. Kobiety zlewały wczorajsze mleko, pakowały w czyste ściereczki ser i osełki masła do koszy. Ja miałam dźwigać jeden z nich, zerwałam się więc szybko spod pierzyny i boso, po zimnej posadzce, pobiegłam do sieni.
Gospodynie nie chciały zapłacić za mleko i sery
„Dobrze, że wstałaś, Maryś – powiedziała babcia Aniela. – Zbieraj się szybko, późno już. Masz tu garnuszek z mlekiem, wypij, bo droga daleka”.
Słońce jeszcze nie wstało, gdy wychodziłyśmy z chałupy. Trzęsłam się z zimna, chociaż miałam na sobie najgrubszy sweter z owczej wełny i plecioną na drutach chustę. Babcia Aniela i mama wystroiły się odświętnie, w nowe kożuszki i kolorowe chusty. Babcia założyła nawet swoje grube, w trzy rzędy spięte, czerwone korale, jak mawiała – swój największy skarb. Bo dzień, w którym dostawały pieniądze, był dla nich świętem. Zresztą potem miałyśmy iść na rynek, więc chciały dobrze wyglądać.
Ale droga do miasta rzeczywiście była daleka. Kosz z masłem ciążył okrutnie, ręce omdlewały, jednak nie skarżyłam się. Tylko ukradkiem, tak żeby mama nie widziała, ocierałam łzy. Bo moja mama wcale nie chciała, żeby babcia Aniela kupiła mi te odświętne kierpce. Twierdziła, że to tylko niepotrzebny wydatek, a w domu jest wiele ważniejszych sprawunków do zrobienia. Buty dla nastoletniej dziewczyny uważała za niepotrzebny luksus. I pewno miała rację.
W domu się nie przelewało się i trzeba było bardzo oszczędzać, żeby wykarmić tyle gąb. Krowy, kilka owiec i kur, trochę jałowej ziemi musiały wyżywić całą rodzinę. A że mnie zachciało się butów na wesele i babcia obiecała je kupić właśnie dzisiaj, więc mama nie była zadowolona. Starałam się o tym nie myśleć. Ani o tym, jak bardzo mi ciężko. Szłam dzielnie, na plecach dźwigając worek z serami. Bo na końcu drogi czekały… buty.
Na rogatkach kobiety rozdzieliły się, każda poszła na swoje gotówki. Ja zostałam z babcią Anielą. Podeszłyśmy pod „naszą” kamienicę i wspięłyśmy się po drewnianych, kuchennych schodach na trzecie piętro. Mleko odebrała od nas milcząca, nadąsana kucharka, jednak nie wspomniała ani słowem o zapłacie.
„A pieniądze za cały miesiąc?” – spytała w końcu babcia.
„Ja nic nie wiem, pani nie zostawiła żadnych pieniędzy – wielka tęga kobieta wzruszyła ramionami. – Jak wróci od dochtora, to ją zapytam” – prawie wypchnęła nas za drzwi.
Widziałam, jak babcia zacisnęła zęby ze złości, ale nie odezwała się ani słowem. Zeszłyśmy po ciemnych, skrzypiących schodach.
„Nie martw się, dalej będzie lepiej” – powiedziała już na podwórzu.
Niestety, nie było lepiej. Wysoka, szczupła pani w papilotach na włosach tylko rozłożyła ręce.
„Moja gosposiu, nie gniewajcie się, ale zapłacę wam w przyszłym tygodniu. Wiecie jak jest, na wszystko grosza brakuje…” – uśmiechnęła się.
Nawet ja, młoda dziewczyna poznałam się na jej fałszywym uśmiechu.
„Ale ja bardzo potrzebuję tych pieniędzy” – oznajmiła twardo babcia.
„Przecież wy tam na wsi macie co jeść, macie pole, kury, krowy, z głodu nie zginiecie – machnęła ręką chuda pani. – A my tu w mieście każdą kromkę chleba na dwoje dzielimy”.
I znowu w milczeniu schodziłyśmy po ciemnych schodach. Nie śmiałam się odezwać, płakać mi się chciało, bo wizja nowych butów oddalała się ode mnie z każdym następnym domem.
„Nie martw się, Maryś, jakoś to będzie – w pewnej chwili babcia pogłaskała mnie po włosach i wetknęła w rękę grubą skibkę chleba. – Przejedz se, boś pewnikiem zgłodniała”.
Powiedziałam, że kupię buty, to kupię!
Wbiłam zęby w chleb i poczułam w ustach słony smak. To moje łzy mieszały się z chlebem…
„No i czego buczysz, głupia! – ofuknęła mnie babcia. – Jakem obiecała ci nowe buty, to je będziesz mieć, choćbym spod ziemi miała te pieniądze pazurami wygrzebać. Nie becz już”.
Jednak tylko w jednym domu dostałyśmy zapłatę za mleko i sery. Wiedziałam, że nie wystarczy tego na moje buty, a przecież babcia miała jeszcze długą listę ważniejszych rzeczy, które musiała kupić na rynku. Pocieszałam się, że może mama w swoich domach dostanie więcej pieniędzy. Ale na widok jej miny, gdy spotkałyśmy się przed rynkiem, już wszystko wiedziałam.
Czyżby to marzenie miało pozostać tylko marzeniem?
„Zapłacili mi tylko w dwóch domach – pokręciła głową, a w oczach miała łzy. – Mówią, że za tydzień, ale przecież nafty trzeba kupić, lampa do kuchni większa by się przydała”.
„A ja te buty Marysi obiecałam” – dodała babcia cicho.
„A tam, zawracanie głowy – zezłościła się mama. – Bez butów to akurat przeżyje! Też coś, mecyi się jej zachciewa, kiedy tu na tyle rzeczy potrzeba w gospodarstwie!”.
Nie pomogło zaciskanie zębów i zagryzanie warg. Łzy popłynęły mi po policzkach wartkim strumieniem. Wiedziałam już, że nie dostanę kierpców, na wesele pójdę w tych starych, połatanych, albo w filcowych łapciach uszytych przez mamę.
„Nie bucz, dziewucha, powiedziałam, że kupię buty, to kupię!” – babcia podniosła głos. – Ty idź za tą lampą, a my pójdziemy na stragany” – powiedziała babcia mamie, po czym pociągnęła mnie za sobą.
„Ale przecież nie macie pieniędzy, babciu” – odważyłam się pisnąć.
„Cicho siedź” – odburknęła, ale w jej głosie nie było złości.
Podeszłyśmy do jednego ze stoisk. Były tam nie tylko buty, ale wszystko!
„Witajcie, gosposiu. A z czym do mnie przychodzicie?” – uśmiechnęła się na nasz widok sprzedawczyni, a jej oczy spoczęły na babcinych piersiach, a konkretnie na sznurze korali.
Wydawało mi się, że babcia odsunęła chustę tak, żeby lepiej je było widać.
„Z interesem przyszłam – odparła babcia Aniela. – Zawsze się wam podobały moje korale…” – wolno przesunęła palcami po swoim naszyjniku.
„Ano podobały się” – skinęła głową straganiarka, a oczy aż jej rozbłysły.
„Sprzedać je chciałam” – powiedziała babcia krótko.
Postanowiła zrobić wbrew wszystkim
„Wiecie, czasy teraz ciężkie, wojna ledwo się skończyła, nie pora myśleć o zbytkach… – handlarka pokręciła głową, ale nie spuszczała oczu z korali. – A wiele byście za nie chcieli?”.
„Tyle, żeby starczyło na porządne kierpce z najlepszej skóry dla mojej dziewuchy” – odparła babcia.
Nie słyszałam dalszego ciągu tej rozmowy, a właściwie zawziętego targowania się, bo nagle zrozumiałam, że to się dzieje naprawdę i omal nie zemdlałam. Babcia chciała sprzedać swoje korale, swój jedyny skarb, żeby kupić mi moje wymarzone buty.
Widziałam jak przez mgłę, że zdejmuje z szyi czerwone paciorki, odpina jeden sznur i podaje go handlarce. A potem wkłada za stanik banknoty.
Nagle wszystko przestało się dla mnie liczyć: ten wielki rynek, pełen swarliwych, wykłócających się o każdy grosz ludzi, ten gwar i niesamowity hałas, ten skwar, który powoli zaczynał lać się z nieba, mimo że to dopiero wiosna była… Patrzyłam na piękne, rzezane kierpce, brązowe, juchtowe trzewiki, zrobione ze świńskiej skóry i nie mogłam od nich oczu oderwać. Nigdy wcześniej tak cenna rzecz nie była w moim zasięgu. Babcia kupiła mi je i zapłaciła swoimi koralami, których zawsze strzegła jak oka w głowie. Kiedy dziś wspominam tamten dzień, łza mi się w oku kręci… To było prawdziwe poświęcenie.
Babcia Marysia umilkła. W pokoju przez dłuższy czas panowała cisza, wydawało mi się, że cała nasza czwórka wciąż tkwiła na tym brudnym i cuchnącym, miejskim rynku, wybrukowanym kocimi łbami.
– To piękna historia – pierwsza odezwała się Mirka. – Babcia Aniela musiała być bardzo dobrą osobą.
– Masz rację, dziecko – westchnęła nasza seniorka. – To była dzielna, porządna kobieta. Kiedy złożyła jakąś obietnicę, zawsze dotrzymywała słowa. Myślę też sobie, że pamiętała lepsze czasy, jeszcze przed wojną i nie mogła znieść myśli, że teraz buty uważane są za zbytek. Postanowiła więc zrobić na przekór wszystkim i wszystkiemu. Wtedy, jak wróciłyśmy do domu, mało jej głowy nie urwali, gdy dowiedzieli się, że sprzedała te korale na moje buty – roześmiała się. – Ale co się wytańczyłam na weselu w tych nowych kierpcach, to moje!
– Aniela to piękne imię – pokiwała głową Mirka. – I myślę, że już mamy imię dla naszej córeczki – popatrzyła na mnie porozumiewawczo. – Po praprababci z czerwonymi koralami. I muszę koniecznie nauczyć się piec ten chleb, żeby tradycja została w rodzinie – dodała z uśmiechem.
Babcia Marysia wstała, podeszła do Mirki i objęła ją ramionami.
– Nauczę cię piec chleb, dziecko – wyszeptała. – Jeszcze zdążę.
Czytaj także:
„Byłam wściekła, bo przyjaciółka sprzątnęła mi chłopaka. Jednak los mi to wynagrodził i zesłał nowego, identycznego”
„Szwagierka chciała uziemić mojego brata i prawie odebrała mu życie. Niewinny podstęp mógł zmienić się w tragedię”
„Żona straciła zainteresowanie mną i dzieckiem, żyła tylko i wyłącznie pracą. Szczęście znalazłem u boku... atrakcyjnej niani"