Gdy miałam siedemnaście lat, musiałam opuścić dom rodzinny. Mniejsza o powody – cokolwiek strasznego pomyślicie, nie będziecie dalecy od prawdy. Pół roku pałętałam się po kraju, jeżdżąc na gapę pociągami, próbując utrzymać się na powierzchni życia i nie sprzedać się zbyt tanio. Dwa miesiące po osiągnięciu pełnoletności poznałam Lidię.
Zaskakująca propozycja
Natknęłam się nią na dworcu kolejowym w Krakowie, gdzie od kilku dni pomieszkiwałam, zastanawiając się, co dalej robić. Jak się potem dowiedziałam, była naganiaczką
– Dziewczyno, zmarnujesz sobie życie – kręciła głową, patrząc, jak pochłaniam kanapkę z serem i szynką, którą mi kupiła.
– Potrzebujesz startu, szkoły i pieniędzy.
– Raczej dobrej wróżki, która mi to wszystko zapewni – odparłam.
– To ja – uśmiechnęła się szeroko.
Lidia przedstawiła mi swój plan. Znała pewne małżeństwo, które nie mogło mieć dzieci. Kobieta już kilka razy poroniła. Szukają więc matki zastępczej, która donosi w swoim ciele zapłodnione jajeczko, urodzi – i zniknie niczym sen złoty.
– Chcą dziewczyny młodej, zdrowej, która całą ciążę będzie mieszkać w ich willi, a to prawdziwy pałac – cmoknęła z zachwytem. – Dadzą ci kupę forsy na start – 50 tysięcy. Co ty na to?
Pomogłabym dać nowe życie. Nic w tym złego, a za takie pieniądze nieźle sobie pożyję. Zgodziłam się.
To miała być tylko praca
Malina i Rafał M. wydawali się całkiem sympatyczni. Oboje byli tuż przed czterdziestką i bogaci. Do sprawy podeszli jak przedsiębiorcy. Najpierw zostałam umieszczona w prywatnym szpitalu, gdzie przez trzy dni mnie badano – na wszystko, nawet pod kątem chorób genetycznych. Wyszło, że jestem idealnie zdrowa. Sprawdzili nawet psychikę. Okazało się, że jestem w miarę inteligentna, psychicznie stabilna i nie mam jakichś skłonności patologicznych.
– Nie obruszaj się – pani Malina poklepała mnie po ramieniu. – Tyle się nasłuchaliśmy opowieści o surogatkach, które robiły potem kłopoty, że musimy się zabezpieczyć.
Nie obruszałam się. Rozumiałam ich, ale traktowałam to jak pracę, a siebie jak… no cóż, żywy inkubator. Bez zbędnych ceregieli podpisałam stosowne dokumenty, które zabezpieczały prawa państwa M. do ich dziecka, które ja im urodzę.
Miesiąc po pierwszej rozmowie z Lidią byłam już w ciąży. Przez kolejne tygodnie żyłam jak w raju. Dostawałam doskonałe jedzenie, zbilansowane, zdrowe. Od czasu do czasu tęskniłam za hamburgerami czy colą, ale w kilkunastostronicowym kontrakcie, jaki podpisałam, był zakaz takiego jedzenia.
Nie wolno mi też było wychodzić samej poza teren posiadłości, czyli willi z ogrodem. Nie mogłam sobie pozwolić na żadną aktywność sportową niezaaprobowaną przez lekarza, a nawet na słuchanie innej muzyki niż ta, którą wybrali rodzice dziecka i psycholog (pod koniec miałam już dość klasyki, ale polubiłam jazz). Miałam słuchać poezji, oglądać spokojne i lekkie filmy.
Innymi słowy, państwo M. wychowywali swoje dziecko, kiedy było jeszcze w mojej macicy. I bardzo się starali, by nie wpływały na nie moje złe emocje, więc w granicach rozsądku i kontraktu spełniali moje zachcianki. Wreszcie miałam czas i warunki, aby nauczyć się szyć. Niestety, okazało się, że chociaż zawsze marzyłam o tym, by zostać projektantką mody, nie mam do tego najmniejszego drygu.
Zaczęłam lubić swój stan
Im bardziej zaawansowana była ciąża, tym więcej myślałam o rosnącym w moim ciele dziecku. Kiedy po raz pierwszy poczułam kopnięcie, przestałam myśleć o nim jako o towarze na sprzedaż.
To był mały człowiek.
Zawsze chciałam być matką. Miałam kilkoro rodzeństwa, o którym nie myślałam w czasie ucieczki z domu. Teraz przeszłość powróciła, a z nią tęsknota za dobrymi chwilami. Teraz też ich nie doświadczałam, bo chociaż w tej pięknie urządzonej willi miałam wszystko, co było mi potrzebne, to w gruncie rzeczy byłam samotna.
Państwo M. pracowali, gosposia była zajęta, a mnie nie wolno się było przemęczać. Długie godziny spędzałam więc na rozmowach z maleństwem. Wspominałam swoją przeszłość, przygody podczas podróży pociągami po Polsce, ludzi, których poznałam. Opowiadałam mu bajki, a w tajemnicy przed wszystkimi puszczałam mu ze słuchawek moją ulubioną muzykę, Michaela Bublé.
Kiedy w piątym miesiącu ciąży lekarz po kontrolnym USG orzekł, że to chłopiec, nazwałam go Tobiasz. Tak dla siebie, bo miał być Stanisławem, po ojcu pani Maliny. A po ojcu pana Rafała – Konstantym. Stanisław Konstanty.
Pokochałam mojego synka
Po dziewięciu miesiącach miałam wrażenie, że urodzę własne dziecko. Walczyłam z tym, przysięgam. Ale jak powiedzieć sercu, by przestało kochać. Kiedy urodziłam, od razu zabrano Tobiasza. Nawet go nie zobaczyłam. Przy porodzie byli oczywiście nowi rodzice i to pani Malina wzięła małego w ramiona. Krew z krwi, ciało z ciała. Rozumiem to, ale serce czuje inaczej.
Zostałam w szpitalu jeszcze dwa dni, ściągałam mleko i zostawiałam je dla dziecka, tak jak mi kazali. W kontrakcie miałam punkt, który mówił, że nigdy nie zobaczę małego. Ale zanim wyszłam do domu, zakradłam się na salę noworodków i go odnalazłam. Był mały, czerwony i pomarszczony. Kochałam go, choć tego nie chciałam.
Płakałam chyba następny tydzień, leżąc w łóżku w motelu. W końcu postanowiłam wziąć się w garść. Miałam pieniądze, ale mimo wszystko musiałam znaleźć pracę, bo nie chciałam wszystkiego wydać. A może zapisać się do szkoły?
Nie umiałam zapomnieć
Mijały miesiące i lata. Zrobiłam wieczorowo maturę, ale na studia się nie dostałam. Cóż, nie każdy musi być magistrem. Pracowałam jako kasjerka w supermarkecie i jako kelnerka. Poznałam chłopaka.
Cały czas w tyle głowy tkwiła myśl: tam gdzieś jest moje dziecko. Tęskniłam za nim. Widywałam Tobiasza wbrew kontraktowi. Tylko patrzyłam z daleka. Podglądałam, jak wozili go na spacer w wózku, jak odprowadzali do przedszkola. Gdy miał cztery lata, pani Malina pewnego razu niestety zauważyła, jak siedziałam na ławce w parku, blisko placu zabaw, na który z nim przychodziła.
To była dziwna sytuacja. Tobiasz bawił się z dziećmi w berka, kiedy nagle zatrzymał się w biegu i spojrzał w moją stronę. Serce zabiło mi mocniej. A potem podbiegł do mnie i stanął, patrząc na mnie jakby ze zdziwieniem. Siedziałam nieruchomo, gardło miałam ściśnięte. Tobiasz podszedł bliżej, a potem… wdrapał mi się na kolana i przytulił.
Popłakałam się. Byłam tak przejęta, że nie usłyszałam krzyku, z jakim biegła w naszą stronę przerażona pani Malina.
– Stasiu! Stasiu, zostaw panią! Bardzo panią przepraszam, nie wiem, co mu się sta… – i wtedy mnie poznała, a jej twarz od razu stała się wroga i zacięta. – Nie masz prawa.
– Przepraszam, pani Malino, ale to przypadek… – zaczęłam tłumaczyć.
– Masz mnie za idiotkę?
Wyrwała mi Tobiasza i wezwała policję. Tłumaczyłam, że znalazłam się w tym miejscu przypadkiem, ale mi nie uwierzono. I słusznie. Dostałam sądowy zakaz zbliżania się do Tobiasza na sto metrów i ostrzeżenie.
Nie chciałam innego dziecka
Przepłakałam to. Mój chłopak, Jarek, próbował mi to wybić z głowy.
– Jagoda, to nie twój dzieciak. Nie ma w sobie ani kropli twojej krwi, ani jednej komórki.
– Wiem – skłamałam.
– No to co się wydurniasz? – Wiesz co? Zrobię ci dzieciaka i wreszcie będzie normalnie. Okej? Bo jeszcze wsadzą cię do więzienia. Albo zwariujesz.
Nie mogłam jednak zajść w ciążę, a może podświadomie nie chciałam. Może to i dobrze, bo w końcu okazało się, że mnie i Jarkowi jest jednak nie po drodze.
Wciąż czułam więź łączącą mnie z moim synkiem. Często oczyma wyobraźni widziałam, jak on się bawi albo jak uczy się czytać. Jak płacze, gdy przewrócił się i rozbił sobie kolano. Byłam na siebie zła, że nie umiem przestać o nim myśleć. Wiedziałam, że powinnam wyjechać z miasta, poukładać sobie życie i stworzyć swoją rodzinę, ale na ten moment to dla mnie zbyt trudne.
Czytaj także: „Kręcił mnie facet mojej siostry. Gdy zaciągnął mnie do spiżarni, zdrowy rozsądek zgubiłam razem z majtkami”
„Zakochałam się w ojcu przyjaciółki, a ona z zemsty uwiodła mojego. To nie mogło się dobrze skończyć”
„Na służbowym wyjeździe puściły mi hamulce. Zapomniałam o mężu, marzyłam tylko o romansie z uwodzicielskim kelnerem”