„Zorganizowaliśmy pogańskie wesele, bo fascynują nas dawne wierzenia. Rodzina nas wyśmiała i do dziś wytyka palcami”

Wesele w obrządku pogańskim fot. Adobe Stock
Nie chcieliśmy ślubu kościelnego ani tradycyjnego wesela. Goście uznali, że nasza uroczystość wynikała z biedy albo wręcz zarzucali nam, że należymy do jakiejś sekty.
/ 11.03.2021 12:58
Wesele w obrządku pogańskim fot. Adobe Stock

Jestem osobą niezwykle otwartą i wydawało mi się, że lubianą w rodzinie. Tymczasem na własnej skórze przekonałam się, jak krewni potrafią człowiekowi dopiec. Wystarczy tylko odrobinę wychylić się przed szereg, aby dostać po głowie.

Bogdana poznałam przez internet

Urodziłam się w rodzinie katolickiej i w takiej zostałam wychowana wierze. Ale już jako nastolatka pamiętam, że fascynowało mnie przenikanie do religii chrześcijańskiej dawnych wierzeń.

Dużo czytałam o kulcie pogan, uwielbiałam także wszelkie legendy i podania.

I chociaż moje wykształcenie nie ma nic wspólnego z antropologią, bo jestem pomocą dentystyczną, to jednak zawsze ciągnęło mnie do ludowych obrzędów.

Kiedyś wzięłam udział w internetowej dyskusji na temat boga Peruna. Wyróżniał się w niej jeden chłopak, którego nick już wcześniej zauważyłam na innych pogańskich forach. Zaczęłam zadawać mu wiele pytań, aż w końcu, kiedy trwało to już kilka tygodni, zaproponował mi spotkanie w kawiarni. I tak poznałam mojego Bogdana.

– Marzena, piękne imię! – powiedział mi na dzień dobry. – Słowiańska wersja Małgorzaty, a jak inni twierdzą – Marii.
Uśmiechnęłam się. Też je lubiłam. Kojarzyło mi się zawsze z Marzanną i wiosną. Chyba więc to zainteresowanie kulturą prasłowiańską miałam już zaklęte w swoim imieniu.

Połączyła nas wspólna pasja, zostaliśmy parą

Bogdan okazał się dla mnie prawdziwym „darem od Boga”, bo zakochałam się w nim bez pamięciOdtąd wspólnie dzieliliśmy zamiłowanie do dawnych wierzeń, naszej słowiańskiej historii. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o ślubie, było jasne, że nie weźmiemy go w katolickiej świątyni, która jest obca naszym przekonaniom, tylko pobierzemy się tak, jak robili to nasi przodkowie, zanim w naszym kraju zaczęto kultywować chrześcijaństwo. 

Nocą, w lesie, przy ognisku… A nasze ręce zostaną złączone prawdziwym węzłem, czyli czerwoną liną. Oczywiście, żeby nasz ślub był ważny, musieliśmy najpierw pójść do urzędu stanu cywilnego. Nie było to dla nas problemem, ale nie robiliśmy z tego wielkiej uroczystości.

Nie chcieliśmy ślubu kościelnego

Poszliśmy tam po prostu razem ze świadkami i dopełniliśmy formalności. Według prawa staliśmy się wtedy mężem i żoną, ale w swoich sercach nadal byliśmy narzeczonymi.  Małżeństwem mieliśmy się stać dopiero po radosnym obrzędzie swadźby. Początkowo chcieliśmy zaprosić na niego tylko rodziców i przyjaciół ze wspólnoty, ale padło pytanie, co z innymi znajomymi i dalszą rodziną.
– Niech także w nim uczestniczą! – zadecydowaliśmy w końcu, myśląc w swojej naiwności, że to, co dla nas jest piękne, ich także porwie swoją magią.

Nie mogłam bardziej się pomylić… Swadźba to naprawdę wzruszający obrzęd, podczas którego najpierw państwo młodzi, a także drużbowie oraz wszyscy goście witani są chlebem i solą przez Ofiarnika – kapłana prowadzącego uroczystość.

Składana jest także ofiara z chleba bogom, aby nie zabrakło go nigdy na rodzinnym stole. Potem młodzi nakładają na głowy wieńce plecione ze świeżych kwiatów i następuje najdonioślejszy moment – pytanie prowadzącego uroczystość kapłana:

– Czy wasz związek będzie z woli?
– Z woli! – odpowiadają młodzi i wtedy ofiarnik wiąże im ręce czerwoną liną, która łączy nie tylko dłonie, ale i kawałek tradycyjnego kołacza.

Na koniec młodzi łamią się tym kołaczem ze sobą i resztą gości, a pozostałe okruszki wrzucają do ognia.

Goście zepsuli nam całą uroczystość

Sądziliśmy z Bogdanem, że prosta symbolika obrzędu Swadźby będzie czytelna dla wszystkich. W końcu w tradycji chrześcijańskiej zachowało się z niego wiele rzeczy – witanie młodych na progu chlebem i solą przez rodziców, wianek panny młodej symbolizujący niewinność, stuła, którą kapłan wiąże dłonie przed ołtarzem. Nic z tego!

Nasi goście zachowywali się, jakby byli na jakimś przedstawieniu! I to takim, które by chętnie wygwizdali… Najdelikatniejsze określenie, jakie padło, to: sabat czarownic. Były i inne – świętokradztwo, skandal… I padały nie tylko z ust starszych. Także młodzi, chociaż wiem, że na co dzień często są na bakier z kościołem, nie pozostawili na nas suchej nitki.

– Jak mogłaś brać ślub w jakiejś szmacie? Ja bym nigdy nie zrezygnowała ze ślubnej sukni! – oznajmiła moja kuzynka wściekła, że w lesie złamała sobie obcas.

Dla mnie to nie była szmata, tylko szata obrzędowa, podobna do katolickiej alby. I nie było w niej nic niestosownego! W końcu, skoro już komunię dzieci często biorą w albach, to może i śluby wkrótce przestaną przypominać maskaradę.
– Nigdy nie zrezygnuję z sukni! Prędzej zmienię wyznanie! – popisała się przywiązaniem do swojej wiary kuzynka.

Wujek zastanawiał się, czy zabawa w lesie oznaczała, że nas nie było stać na tradycyjne wesele.

– Trzeba było powiedzieć, tobym wam coś zorganizował – oświadczył z troską.

Wszystkie ciotki uznały natomiast, że należymy z Bogdanem do jakiejś sekty!
– W co ją ten człowiek wciągnął? – emocjonowały się, biorąc na bok moją mamę, aby jej wbić do głowy, że jej obowiązkiem jest mnie ratować.
– Naprawdę, nie mogliście się poświęcić i już wziąć ten ślub w kościele? – zapytała mnie umęczona.
– A dlaczego nie w meczecie? – napadłam na nią. – Dla mnie to bez różnicy, skoro miałabym już zrobić coś, do czego nie mam przekonania.
– Bo nasza rodzina nie chodzi do meczetu! Podobnie jak nie gania po lasach w plecionych wiankach! – zganiła mnie.

Ledwie powstrzymałam łzy. Przecież do tej pory miałam wrażenie, że zaakceptowała mój wybór. Najwyraźniej jednak pod wpływem rodziny zmieniła zdanie…
– Zrobiliśmy błąd – powiedziałam do Bogdana. – Powinniśmy byli zaprosić wszystkich do urzędu, a potem na jakiś uroczysty obiad.

I faktycznie dać sobie spokój z zabieraniem ich na swadźbę. Bo teraz z czegoś, co jest dla nas takie ważne, zrobili sobie pośmiewisko.

– Trudno, kochanie, co się stało, to się nie odstanie – odparł mąż, przytulając mnie mocno. – Postaramy się pamiętać tylko te dobre chwile.

Może i tak powinniśmy zrobić, tylko że do dzisiaj znajomi i dalsza rodzina nagabują mnie, kiedy w końcu weźmiemy przyzwoity ślub w kościele.
– No, bo chyba nie zamierzacie żyć w grzechu! – padają opinie.
Ano, nie zamierzamy. Tylko że dla nas życie w wierze znaczy coś zupełnie innego, niż się większości ludzi wydaje.

Czytaj więcej prawdziwych historii:
„Moi bogaci rodzice nie zgadzali się na mój ślub z 'kundlem z domu dziecka'. Postawiłam na swoim i nie żałuję”
„Wzięłam ślub w tajemnicy przed rodziną. Mój mąż rozpłynął się w powietrzu bez rozwodu, a chłopak chce się oświadczyć”
„Marzyłam o tym, by być żoną, ale on tego nie rozumiał. Dopiero moja choroba sprawiła, że się oświadczył”

Redakcja poleca

REKLAMA