„Byłam alkoholiczką, wylądowałam na dnie. Ale dopiero, gdy wytrzeźwiałam, moje małżeństwo zaczęło się psuć”

kobieta która ma problem z alkoholem fot. Adobe Stock
Jestem jak Odyseusz, który całe lata żeglował do domu po burzliwych oceanach. Tyle że ja przedzierałam się przez całe morze wódy…
/ 07.09.2020 06:57
kobieta która ma problem z alkoholem fot. Adobe Stock

Wystarczy zerwać z nałogiem, aby życie wróciło na właściwe tory. Tak sądziłam do dawna. A tymczasem dopiero wtedy, gdy wytrzeźwiałam, zaczęły się moje prawdziwe problemy.

Wszystko to jest strasznie porąbane i – prawdę mówiąc – sama zaczynałam się już w całej sprawie gubić. Najlepiej będzie, jeśli zacznę od początku. Jestem alkoholiczką. Mój mąż wolałby, gdybym mówiła: byłam alkoholiczką – z naciskiem na słowo „byłam”. Według niego po tym jak zaczęłam leczenie, nie mam już żadnych problemów. Bo przecież co dzień się myję, nie jedzie ode mnie gorzałą, wracam do domu o stałej porze. Poza tym pieniędzy starcza do końca miesiąca, a nie, jak kiedyś, do końca dnia, i podobno zaczęłam się nawet uśmiechać.

Aha, chyba powinnam powiedzieć, że wiele lat temu byłam malarką. To znaczy niegdyś całkiem nieźle mi szło. Ktoś zauważył oryginalność moich płócien, miałam kilka wystaw w kraju, potem zainteresował się mną marszand z Wiednia. Dostałam parę zamówień, zarobiłam kupę kasy – i zaczęłam pić. Rzeczywistość mnie przerosła. Bałam się, że następny obraz będzie gorszy od poprzedniego, że kolejna wystawa zrobi klapę, że mąż dowie się o moim romansie. Ale jak się ma sporo pieniędzy, rozrywkowy charakter i w zasięgu ręki mocniejsze trunki…

Pewnego dnia wszystko się raptownie skończyło. Nawet niewiele mnie obeszło, że marszand zerwał ze mną kontrakt. Leżałam wtedy w szpitalu na swojej pierwszej detoksykacji. Wypłukiwali ze mnie alkohol metylowy, który piałam na melinie. Odratowali mnie. Wtedy zrozumiałam, że wódka za jakiś czas mnie wykończy. Nie dyskutowałam z marszandem. Jego decyzję przyjęłam do wiadomości ze spokojem, tak jak do wiadomości przyjmujemy fakt, że po lecie nadejdą jesień i zima. Dziś wiem, że muszę żyć. Zaraz dowiecie się dlaczego.

Sposób na pijaczkę? Wyrzucić ją z domu. Tak więc marszand zniknął, podobnie dotychczasowi nabywcy mojej twórczości rozpłynęli się w niebycie. Przeszłość pozostała tylko kolorowym wspomnieniem. Zaczęłam wysiadywać na rynku miejskim, rysować ołówkiem portrety. Powiecie, że rozmieniłam się na drobne. Może i tak, ale za te drobne można się było napić. A od pewnej chwili chciałam już tylko się napić – szybko i skutecznie, do utraty pamięci.

Świat drugi raz runął mi na głowę w czasie mojego drugiego detoksu. Wcześniej piłam z… Nie pamiętam z kim. Potem jacyś ludzie znaleźli mnie na ulicy. Byłam pobita, zakrwawiona. Wezwano pogotowie, ratownicy zapakowali mnie na nosze. W mojej pamięci pozostały jedynie urywki z tamtych chwil. Zwłaszcza jeden. Twarz mojego męża i głos lekarza, który mówił, że ze mnie już nic nie będzie.
– Pozostał jej w życiu tylko jeden cel. Napić się.

Potem dodał, że najlepiej postąpiłby, gdyby wyrzucił mnie z domu. Dałam mu wystarczająco wiele powodów. Miał do tego prawo. Wtedy usłyszałam odpowiedź Jerzego:
– Ale ja ją kocham.

Wyglądałam wtedy strasznie - półprzytomna, cała w błocie. Nie mówiąc o smrodzie, który musiał ode mnie bić na kilometr. I nagle słyszycie, jak wasz mężczyzna mówi: „Ale ja ją kocham”. Wtedy coś we mnie pękło. Tak ostatecznie – i na maksa. Jakby cały świat zwalił mi się na głowę… Na biedną, otępiałą głowę pijaczki, w której środku trzepotała się ostatnia szara komórka.

Z pewnością powiecie, że wcześniej nieraz musiałam obiecywać sobie poprawę. Macie rację. I to nie było kilka, a kilkaset przysiąg radykalnej poprawy! Zawsze kiedy obiecywałam sobie, że od kolejnego dnia zmienię się na lepsze, czułam straszny żal, smutek i wstyd, że zaprzepaściłam swoje dawne marzenia. Że tracę mężczyznę, którego wciąż kocham… I piłam nadal. Przez lata odczuwałam ten cholerny smutek, biłam się w pierś, przysięgałam, że już nigdy… A wszystko to po to, żeby następnego dnia czekać na klienta, który zechce zapłacić za swoją podobiznę. Potem z pieniędzmi w dłoni szłam do najbliższego sklepu po tanie wino.

Stał się cud. Leżałam na noszach, na szpitalnym korytarzu, a lekarz radził mojej rodzinie, by pozbyła się mnie raz na zawsze. Wtedy ja znów postanowiłam, że się zmienię. Tym razem na pewno.
Następnego dnia, gdy wypłukano ze mnie już całe alkoholowe świństwo, i zobaczyłam nad sobą białą płaszczyznę sufitu, powiedziałam:
– Czas wrócić do domu. Dosyć tego błąkania się i ucieczki przed samym sobą.
Minął rok.

Od ponad czterystu dni nie miałam alkoholu w ustach. Początkowo nie mogłam sobie wyobrazić, że mogę istnieć bez choćby jednego piwa. A jednak mogę! Zaczęłam terapię, regularnie chodzę na spotkania klubu Anonimowych Alkoholików. Najpierw czułam ogromny wstyd. Wstyd i złość. Co ja robię między tymi burakami?! Czego wśród nich szukam?! Ja, wielka artystka, która – gdyby zechciała
– mogłaby mieć wystawę w Paryżu lub nawet Nowym Jorku!

Wreszcie na skutek terapii musiałam przyznać, że jestem bezsilna wobec alkoholu i przestałam kierować własnym życiem. Zaczęłam się uczyć siebie, patrzeć na świat trzeźwymi oczami. I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, w naszym domu zaczęło się coś psuć. Mój mąż, ten sam, który dotąd wspierał mnie w mojej trzeźwości, pewnego dnia powiedział wprost:
– Wiesz, czasami nawet wolałbym, żebyś znowu się napiła.

Zatkało mnie, gdy to usłyszałam. To tak, jakby ktoś oznajmił: „Wiesz, odciąłem cię z tej wisielczej pętli, która już odbierała ci oddech, uratowałem cię, ale teraz tego żałuję”. Rozmawiałam o tym ze swoim terapeutą. Nie zgadniecie, kim jest. To ten sam facet, który wtedy, w szpitalu, radził Jerzemu, żeby wyrzucił mnie z domu.
– Tak – przyznał pewnego dnia. – Tak właśnie poradziłem niegdyś twojemu mężowi. Ale tamte słowa dotyczyły kobiety, która nie odpowiadała za swoje czyny, nie kontrolowała własnego życia. Kobiety, której jedynym celem było codziennie wlać w siebie jak najwięcej alkoholu.

Miał rację.
– Więc co z moim mężem? – spytałam rozżalona. – Dlaczego on wolałaby, żebym znowu się napiła? Przecież wie, że wytrzeźwiałam dla niego! Wie, że go kocham!
– Wie? – odbił piłeczkę lekarz.
– No… staram się codziennie go o tym przekonywać, od nowa i na nowo. Kiedyś jeden z poetów powiedział, że miłość…
– …jest twierdzeniem, które codziennie trzeba udowadniać.
– Właśnie.
– Widzisz, ty dokonałaś w swoim życiu diametralnej zmiany. Po miesiącach ciężkiej pracy nad sobą wreszcie stoisz na własnych nogach i wiesz, że za chwilę nie zarzuci cię w bok. Odzyskałaś pełną kontrolę nad swoim życiem. Tyle że teraz to życie Jerzego się rozsypało.
– O czym pan mówi?!
– To proste. Pomyśl. Przez ostatnie 10 lat nic innego nie robiłaś, tylko piłaś.
– Czasami byłam trzeźwa.
– Owszem, ale czy pamiętasz, co się wtedy działo? – lekarz spojrzał na mnie pytająco.

Zastanowiłam się.
– No cóż, byłam trzeźwa, ale czułem się bardzo źle. Więc w ciągu jednego dnia starałam się wynagrodzić Jerzemu całe zło, które mu wyrządziłam. Byłam na każde jego skinienie.
– A teraz? O co się ostatnio pokłóciliście?
– Powiedziałam, że po tygodniu mam dosyć zmywania talerzy po każdym obiedzie.

Popatrzył na mnie i uniósł brew. Przez moment nie wiedziałam, o co mu chodzi. I wreszcie mnie olśniło. Ja się zmieniam – zaczęłam ponownie uczyć się samej siebie. To zabrzmi śmiesznie, lecz niczym małe dziecko ponownie poznaję otaczający mnie świat. Uczę się, jak się w nim poruszać, jak mówić „nie” i wymagać szacunku dla mojego „tak”. Owszem, ja się zmieniam, jednak mój mąż – nie. On wciąż jest z cieniem kobiety, która piła, a kiedy tego nie robiła, to próbowała mu wynagrodzić poprzednie zło. Góra, dół. Dobrze, źle. Dostatnio, ubogo. Miło i wrednie.

I nagle to się skończyło. Jerzy  po prostu już zapomniała, jak to jest. To moja wina. Zafundowałam mu emocjonalnego rollercoastera. Tylko że ja wyskoczyłam z pędzącego wózka w chwili najostrzejszej jazdy, a on w nim został. Teraz moja kolej: ja muszę podać mu dłoń. Przestaliśmy się rozumieć. Zaczęły się ciche dni. Nigdy w naszym domu nie czuło się takiego napięcia jak teraz!

Lekarz otworzył mi oczy. Zdaje się, że muszę nauczyć mojego męża… nowej siebie.

Jestem jak Odyseusz, który przez lata żeglował do domu po burzliwych oceanach. Tyle że ja przedzierałam się przez ocean wódy. Mogłabym oczywiście machnąć ręką, obrazić się i odejść. Jednak teraz to on błąka się we mgle, wśród cieni przeszłości, nieszczęśliwy i zagubiony. Moja kolej wyciągnąć rękę i powiedzieć: „Ale ja go kocham”. I cierpliwie, całą siłą miłości, sprowadzić ją do domu.

Przeczytaj więcej listów do redakcji:„Jadę na pierwsze wakacje ze swoim facetem i wstydzę się włożyć bikini. Nienawidzę swojego ciała”„Mój syn należy do społeczności LGBT. Przestańcie mówić mi, że nie jest człowiekiem”„Koledzy mojego faceta śmieją się, że jestem gruba i brzydka”

Redakcja poleca

REKLAMA