„Inni myślą, że życie samotnej matki to sielanka. Sama to przeszłam i wiem, że to wieczna walka o przetrwanie”

Samotne macierzyństwo fot. Adobe Stock
Niektórzy zapominają, że życie samotnej matki wcale nie jest proste. Przeżyłam o na własnej skórze, jak mogłabym teraz jej nie pomóc?
/ 09.12.2020 06:56
Samotne macierzyństwo fot. Adobe Stock

Pani dyrektor, czy mogłabym się dzisiaj wcześniej zwolnić? Bardzo proszę... Dzwonili z przedszkola, moja Zosia znów ma gorączkę. Obiecuję, że jak tylko mała wydobrzeje, wezmę nadgodziny i odrobię! – pani Ula, jedna z krawcowych, które zatrudniałam, stała przede mną wyraźnie zdenerwowana.
Na jej zmęczoną twarz wystąpiły kropelki potu, nerwowo wyginała palce.

– Pani Ulu, niech pani idzie po małą, zabierze ją do lekarza i weźmie tyle zwolnienia, ile będzie trzeba. I niczego nie będzie musiała pani odrabiać! Poproszę na zastępstwo kogoś z zapasowych pracowników – powiedziałam, a widząc przerażoną minę pracownicy, dodałam: – Niech się pani o nic nie martwi! Jest pani świetną krawcową i czekamy tu na panią – uśmiechnęłam się.
– Pani dyrektor to jest taka, że... ze świecą szukać! – uradowała się pani Ula. – Niech pani Bóg wynagrodzi!

To zrozumie tylko inna matka

„Biedna kobieta” – pomyślałam, patrząc za nią. Samotnie wychowywała czteroletnią córeczkę. Mogła liczyć tylko na siebie... Jak ja ją dobrze rozumiałam! To ciągłe rozdarcie między dzieckiem, któremu chce się poświęcać jak najwięcej czasu, bo nikogo bliskiego oprócz nas nie ma, a pracą, której stracić nie można, bo co wtedy?

I ten wieczny lęk nie tylko o dziecko, ale i o siebie… Przecież jeśli samotnej matce coś się stanie, to kto zajmie się jej ukochanym maluchem? Te noce nieprzespane ze zgryzoty, ten lęk, te czarne myśli. Jak ja to wszystko dobrze znałam! Przecież ja sama jeszcze tak niedawno...

Z ulgą rozejrzałam się po swoim malutkim, lecz przytulnym gabinecie, wsłuchałam w rytm pracy maszyn do szycia. Dobiegał z niewielkiej hali produkcyjnej po drugiej stronie korytarza i był dla moich uszu jak najpiękniejsza muzyka. Ze zdjęcia stojącego na biurku uśmiechał się do mnie szeroko Grześ, mój sześcioletni synek. Szczęśliwy i beztroski.

A przecież niewiele brakowało, żeby tego wszystkiego nie było! Żebym tak samo jak pani Ula żyła z gardłem nieustannie ściśniętym ze strachu o przyszłość…
– Mamo, tato, dziękuję, że mogę być tu, gdzie jestem! – wyszeptałam i odruchowo popatrzyłam w górę.
Zamiast nieba zobaczyłam sufit, jednak wiedziałam, że moi rodzice, gdziekolwiek są, na pewno mnie słyszą. Wspomnienia same do mnie wróciły...

Kochałam moich rodziców, jednak los nie był łaskawy

Urodziłam się w zwyczajnej, średniozamożnej rodzinie, w niewielkim miasteczku na Śląsku. Mama zajmowała się domem, tata pracował w kopalni. Pamiętam z dzieciństwa, że najbardziej lubiłam niedziele. Tego dnia rodzice zabierali mnie bowiem na długie spacery. Kroczyłam między nimi, trzymając oboje za ręce. Chodziliśmy do parku, a potem nad staw, nakarmić kaczki. Mama i tata byli zawsze uśmiechnięci, nie szczędzili czułości ani mnie, ani sobie nawzajem. Piękne chwile...

Miałam 8 lat, kiedy w kopalni wydarzył się wypadek. Tata go nie przeżył... I tak skończyło się moje beztroskie dzieciństwo. Wprawdzie mama przelała na mnie całą swoją miłość, ale sama już nigdy nie była taka jak wcześniej. Posmutniała, zamknęła się w sobie. Bardzo pogorszyła się też nasza sytuacja materialna, bo jedynym źródłem utrzymania stała się renta, którą dostałam po tacie. Mama zatrudniła się w sklepie, żeby choć trochę dorobić, a ja zamieniłam się w dziecko z kluczem na szyi.

Lata mijały i jakoś sobie we dwie radziłyśmy: mama pracowała, ja się uczyłam. Chociaż marzyłam o liceum, a potem o studiach, rzeczywistość okazała się bezwzględna. Nasze możliwości finansowe były tak niskie, że po podstawówce musiałam pójść od razu do zawodówki, by jak najszybciej zdobyć jakiś fach, zacząć zarabiać i pomóc mamie. Wybrałam szkołę krawiecką.

– Córeczko, tak mi przykro... Tak bardzo chcieliśmy z tatą, żebyś się wykształciła, wyrwała stąd! Ale taty nie ma, a mnie samej nie stać na twoją edukację – mama nieraz ocierała z żalu łzy.
– Nie martw się – mówiłam wtedy.
– Ja nie czuję się nieszczęśliwa.
Nie kłamałam. Kochałam ją najmocniej na świecie i najważniejszą rzeczą było dla mnie, żeby jakoś jej pomóc.

Dzięki szkole krawieckiej odkryłam zresztą, że mam dryg do szycia. Już w drugiej klasie zaczęłam szyć całkiem ładne ubrania sobie i mamie. Z czasem koleżanki i sąsiadki zaczęły zamawiać u mnie przeróbki krawieckie i gotowe ubrania. W naszym domowym budżecie zrobiło się lepiej. A gdy po ukończeniu szkoły znalazłam stałą pracę w fabryce dziewiarskiej, moja pensja i mamy zaczęły wreszcie wystarczać na w miarę normalne życie, bez lęku, czy pod koniec miesiąca będziemy miały co do garnka włożyć.
– Dobre z ciebie dziecko, Gosieńko – chwaliła mnie mama. – Inne dziewczyny stąd uciekają, zapominają o starych rodzicach, ale ty jesteś inna. Gdyby nie ty, to nie wiem, co by ze mną było...

Straciłam głowę tylko na chwilę

Wiodłyśmy we dwie spokojne życie. Aż na urodzinach u koleżanki poznałam Krzysztofa. Przyjechał do naszego miasta wraz z ekipą budowlańców, aby postawić tu duży, nowoczesny market. Pochodził z okolic Warszawy. Był przystojny, przebojowy. Ja – nieśmiała, niezbyt pewna siebie. Pewnie dlatego tak łatwo okręcił mnie sobie wokół palca. Zdobył moje serce i... nie tylko serce.

Gdy zorientowałam się, że jestem w ciąży, market właśnie otwierał swoje podwoje, a budowlańcy zapewne już podrywali dziewczyny w innym miasteczku. Z Krzyśkiem nie miałam kontaktu od chwili, gdy od nas wyjechał. Byłam dla niego kolejną, nic nieznaczącą przygodą. Mogłam szukać wiatru w polu. 

Grześ urodził się w terminie, zdrowy, śliczny. Chociaż wieść o ciąży przyjęłam z przerażeniem, pokochałam synka nad życie! A moja mama puchła z dumy, że ma wnuka, nie zwracając uwagi na gadanie ludzi, że dziecko jest bękartem. Mama przeszła nawet na wcześniejszą emeryturę, żeby zajmować się Grzesiem, kiedy ja wróciłam do pracy. Czułam wtedy, że moje życie weszło na właściwe tory: miałam cudownego synka i ogromne wsparcie w mamie, pracowałam.

Koszmar samotnego macierzyństwa dopiero nadszedł

Niestety, zły los nie próżnował... W ciągu jednego roku moje małe szczęście runęło jak domek z kart. Najpierw na udar mózgu zmarła mama. Śmierć przyszła po nią nagle, bez uprzedzenia. Wybierałyśmy się właśnie na wspólny spacer z Grzesiem, więc mama poszła się przebrać. Zasłabła przed szafą z ubraniami... Odeszła od nas w szpitalu kilka godzin godzin później, nawet nie odzyskując przytomności.

Nie otrząsnęłam się z rozpaczy po jej śmierci, gdy spadł na mnie kolejny cios. Pół roku później zlikwidowano fabrykę, w której pracowałam. Zostałam sama jak palec, z małym dzieckiem, bez pracy, bez pieniędzy. Bez pomocy znikąd. „Co teraz będzie?…” – płakałam, siedząc nieraz całe noce na podłodze, przy łóżeczku śpiącego spokojnie synka.

To właśnie lęk o niego nie pozwolił mi się całkiem załamać, choć bywały dni, kiedy nie chciało mi się nawet wstawać z łóżka. Mobilizowałam się ostatkiem sił. Wkładałam Grzesia do wózka i chodziłam od firmy do firmy, do urzędu do urzędu. Musiałam przecież znaleźć pracę, załatwić jakiś zasiłek, cokolwiek!

Wiedziałam, że jeśli się poddam, to ja trafię pod most, a mój kochany synek do domu dziecka. Ta straszna myśl mnie paraliżowała, ale i dawała siłę do walki. Moje starania nie poszły na marne. Znalazłam w końcu pracę, jednak jej pogodzenie z opieką nad małym okazało się niemożliwe... Grześ był chorowity, a ja – tak jak teraz pani Ula – wyginałam z nerwów palce przed przełożonymi, błagając o wolne, bo dzwonili ze żłobka, że mały gorączkuje albo wymiotuje...

Wyginałam jednak te palce zbyt często. Po co komu pracownik, którego więcej nie ma, niż jest? Szybko znowu trafiłam na bruk. I… nie poddałam się. Od tamtej pory nie próżnowałam. Gdy Grześ był w żłobku albo gdy spał, ja siadałam do maszyny. Rozpuściłam wici, że znów szyję ubrania, i zamówienia od znajomych zaczęły przychodzić.

Nie było ich może bardzo dużo, ale zawsze coś. I choć często czułam zmęczenie i strach o przyszłość, a bieda w domu aż piszczała, to nie traciłam ducha. I wreszcie Pan Bóg uznał, że tę moją ciężką walkę warto jakoś wynagrodzić...

W końcu wszystko się ułożyło

To był zupełnie zwyczajny dzień. Nic nie zapowiadało rewolucji. Przyszła do mnie Iza, moja przyjaciółka jeszcze ze szkoły podstawowej. Też była w ciężkiej sytuacji życiowej, też sama wychowywała małe dziecko. Przyniosła ze sobą jakąś kartkę i wcisnęła mi ją do ręki.

– Gosiu, popatrz. Moja siostra znalazła to w internecie i wydrukowała. To jakaś taka nowoczesna pielucha. Potrafiłabyś uszyć coś takiego? – spytała, po czym wyjaśniła: – Nie stać mnie na pampersy dla małego, a to wieczne pranie i prasowanie tetrowych pieluszek... Można zwariować. Sama zresztą wiesz.

Wiedziałam, bo mnie też nie było stać na pampersy i tak jak Iza spędzałam długie godziny na praniu i prasowaniu tradycyjnych pieluch, a rachunki za wodę, prąd, proszek do prania, płyn do płukania solidnie nadwyrężały moją kieszeń. Często się nawet zastanawiałam, jak wybrnąć z pieluchowego impasu.

Spojrzałam więc z ciekawością na kartkę od Izy. To była oferta jakiegoś amerykańskiego sklepu z produktami dla dzieci. Na obrazku pokazane było coś, co wyglądało i według opisu działało jak pampers, ale wielokrotnego użytku. Pielucha została uszyta ze specjalnych tkanin i, gdy dziecko ją zabrudziło, nie wyrzucało się jej do kosza, tylko prało w pralce. Aż mi tchu z wrażenia zabrakło. Taki prosty pomysł, a jaki fajny!

Przyjrzałam się dokładniej tkaninom, z których uszyto pieluchę, i uśmiechnęłam się... Przecież to ogólnie dostępne materiały, z jednej strony chłonące wilgoć, z drugiej jej nieprzepuszczające. Wykorzystywane do sportowych ubrań!

– Spróbowałabyś coś takiego uszyć? – powtórzyła Iza. – Miałybyśmy porządne pieluchy dla naszych chłopców i nie trzeba by było wydawać tyle pieniędzy. Jeszcze tego samego dnia pobiegłyśmy do lumpeksu. Stare spodnie narciarskie, jakaś sfatygowana koszulka z serii „oddychającej” bielizny, do tego używana, ortalionowa wiatrówka. Wszystko kosztowało nas zaledwie 14 złotych.

Tamtej nocy zamiast spać, szyłam. Trochę na wzór pieluchy z obrazka, trochę korzystając z własnej intuicji. Gdy Grześ się rano obudził, na stole leżały już cztery kolorowe pieluchy. Założyłam mu jedną. Z niecierpliwością czekałam kilka godzin, co będzie... I nie było nic! Mały nawet nie zakwilił, co znaczyło, że nie czuł wilgoci. A przecież na pewno coś przez ten czas zrobił. Spodnie też miał suche, uda nieodparzone...

Zadzwoniłam do przyjaciółki.
– Iza, to działa! – wrzasnęłam w słuchawkę, jakbym w totka trafiła szóstkę.
Przybiegła do mnie godzinę później. Rozemocjonowana uściskała mnie mocno i położyła na stole kolejną „dostawę” sportowych ciuchów z lumpeksu.
– Zabieram naszych chłopców na spacer, a ty siedź i szyj. Moje dwie sąsiadki chcą takie pieluchy dla swoich dzieci. Koleżanka mojej mamy też chce. I oczywiście ja. Masz zamówienie na piętnaście sztuk. Każda po 25 złotych.
– Żartujesz?! – nie mogłam uwierzyć.

Tyle pieniędzy za kilka godzin szycia! I tak się to wszystko zaczęło... Moje pieluchy zaczęły schodzić niczym ciepłe bułeczki! Jedna mama powiedziała drugiej mamie, tamta kolejnej.
– Szyj sobie spokojnie – mówiła Iza. – Ja odbiorę Grzesia ze żłobka i pójdę z chłopcami na spacer, a potem na lody.

Wpadała do mnie codziennie rano, przynosiła tkaniny i kolejne zamówienia. A było ich naprawdę sporo. Ustaliłyśmy, że podniesiemy o kilka złotych cenę za pieluszkę, za to będę je szyć z nowych materiałów. Jakoś głupio było sprzedawać rzeczy dla dzieci zrobione ze starych, lumpeksowych ciuchów. Nowa cena wcale nie odstraszyła chętnych. Do pieluszek zaczęły dochodzić kolejne zamówienia: na sukieneczki, beciki, mikroskopijne dżinsy...

Wystawiłyśmy naszą ofertę na internetowym portalu aukcyjnym. W życiu nie miałam tylu zamówień. Ani tylu pieniędzy! Zarobkami dzieliłam się z Izą. Jedna rzecz mnie tylko niepokoiła. Ja to wszystko robiłam przecież na czarno. Bałam się, że ktoś może donieść na mnie do urzędu skarbowego. Podzieliłam się wątpliwościami z przyjaciółką.
– Coś na to poradzimy – odparła.

Patrzyłam na nią i nie mogłam się nadziwić. W moją spokojną, zawsze cichą koleżankę, jakby nowe życie wstąpiło! Zachowywała się jak profesjonalna menedżerka. Ja miałam tylko szyć i niczym się nie kłopotać, a ona zdobywała klientów, załatwiała dziesiątki spraw, zajmowała się naszymi dziećmi. Byłam jej taka wdzięczna! Nie zawiodła i tym razem.

– Mam dobre nowiny! – już dwa dni później siedziała przede mną rozemocjonowana. – Wyczytałam w internecie, że Unia Europejska dała Polsce pieniądze na rozwój przedsiębiorczości. Możesz dzięki temu dostać w urzędzie pracy bezzwrotną dotację na założenie własnej firmy. Wiesz, kupić za to nową maszynę do szycia, komputer, wszystko, co ci będzie potrzebne. Byłam w pośredniaku. Przyniosłam ci dokumenty do wypełnienia – położyła przede mną plik kartek.

Byłam oszołomiona… Jeszcze nie tak dawno nie spałam ze zgryzoty po nocach, liczyłam każdą złotówkę, a teraz mam zostać bizneswoman?! No cóż, tak się właśnie stało. Mój wniosek o dotację został bowiem rozpatrzony pozytywnie. Za pieniądze, które otrzymałam, kupiłam na początek dwie nowe maszyny do szycia, stoliki do nich, wielki zapas nici, urządzenia biurowe, w tym mój pierwszy w życiu komputer. Od razu oficjalnie zatrudniłam Izę i – już zgodnie z prawem – ruszyłyśmy do boju.

 

Szybko okazało się, że sama nie dam rady sprostać wszystkim zamówieniom, bo moja przyjaciółka załatwiała klientkę za klientką. Wynajęłam więc pomieszczenia, zatrudniłam najpierw jedną krawcową, potem drugą, trzecią... Właśnie mijają cztery lata od początku mojego „nowego życia”. Nie boję się powiedzieć, że odniosłyśmy z Izą spektakularny sukces. Stałyśmy się z czasem wspólniczkami niewielkiej, ale prężnej fabryki dziewiarskiej, specjalizującej się w szyciu artykułów dla dzieci. Zaopatrujemy nawet sklepy za granicą!

Sukces pozwolił mi odżyć

Zatrudniamy kilkanaście osób, a nasi pracownicy zawsze podkreślają, że obie z Izą jesteśmy takie... normalne. Nie wywyższamy się, nie zadzieramy nosa. Wielu z nich nie wie, że jeszcze całkiem niedawno same byłyśmy w fatalnej sytuacji i wciąż dobrze pamiętamy, jak to jest, kiedy całe życie wali się na głowę... Szczerze mówiąc, nadal muszę się szczypać, żeby uwierzyć, że to, co się teraz dzieje, dzieje się naprawdę!

Jakby tego wszystkiego było mało, także prywatnie wszystko dobrze mi się ułożyło. Już nie jestem samotna. Z Izą stałyśmy się sobie bliskie niczym siostry i właśnie ona była świadkiem na moim ślubie. Rok temu wyszłam za mąż za Mateusza, anglistę, dobrego i porządnego człowieka, którego poznałam przy okazji załatwiania jakichś formalności dotyczących firmy. Po raz pierwszy miałam okazję poznać, co to miłość.

Mateusz pokochał z wzajemnością mojego synka, adoptował go, dał mu nazwisko. Obaj jeżdżą teraz konno, chodzą do kina i mają swoje męskie sprawy. A ja... jestem po prostu bardzo szczęśliwa. I wreszcie spokojna o przyszłość. Mam też niczym niezachwianą pewność, że w tym, co się wydarzyło, w jakiś sposób maczali palce moi rodzice. Nie mogli za życia dać mi tego, czego dla mnie pragnęli, więc po śmierci w samym niebie tak wszystko załatwili, żeby mnie i Grzesiowi było wreszcie dobrze.

Więcej listów do redakcji: „Nie kocham męża. Tęsknię za mężczyzną, z którym miałam romans przed ślubem. On jest ojcem mojego syna”„Wyparłem się córki, ale zrozumiałem swój błąd. Po 15 latach chcę odzyskać z nią kontakt, ale jej matka to utrudnia”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”

Redakcja poleca

REKLAMA