Tamtego jesiennego dnia wszystko leciało mi z rąk. Przy śniadaniu wypadła mi z dłoni filiżanka i rozbiła się o podłogę w drobny mak. Chwilę potem zza okna dobiegło wycie syreny straży pożarnej, ale wtedy jeszcze nie skojarzyłam tego z pechem, który już zaciskał dłoń na moim gardle.
Zerknęłam na zegarek. Byłam spóźniona, więc zostawiłam skorupy po filiżance na podłodze. Napiłam się wody, wyszłam z domu i pobiegłam do samochodu. Chciałam zdążyć przed porannym korkiem na Trasie Łazienkowskiej, a raczej jego kulminacją, bo stąd sznury aut znikają dopiero jakiś czas przed północą.
Zaczęło się od pecha
I po co się spieszyłam?! Pilot przy kluczykach, choć go wiele razy przyciskałam, nie otworzył drzwi. Bateria się wyczerpała… W oddali znowu zawyła syrena – tym razem karetki, która jechała komuś na pomoc. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że mogę otworzyć drzwi kluczem. Usiadłam za kierownicą i… silnik nie zaskoczył. Wtedy w mojej głowie po raz pierwszy zadźwięczały dzwonki alarmowe.
Ale ponaglana przesuwającymi się nieubłaganie do przodu wskazówkami zegara nie miałam jeszcze głowy do tego, żeby poważnie zastanowić się nad przyczyną porannych niepowodzeń. Wreszcie silnik zaskoczył i popędziłam do pracy.
Nie będę was zanudzała opisem tego, co przytrafiło mi się po drodze. Powiem tylko, że miałam stłuczkę. Jakiś rozpędzony kierowca wjechał mi w kufer auta. Znowu w oddali zawyła syrena alarmowa, a mnie po plecach przebiegł dreszcz, jakby owe syreny coraz wyraźniej dawały mi do zrozumienia, że coś ze mną jest nie tak i powinnam na siebie uważać.
Do pracy zamiast o 8.00 dotarłam dopiero po 11. Tego dnia na moim biurku zaczęło przybywać zestawień i rozliczeń, jakby ktoś potraktował mój pokoik jak magazyn wszystkich rachunków z całego roku rozliczeniowego. Nie muszę chyba mówić, że każde zestawienie było na wczoraj.
W pewnej chwili butelka z wodą mineralną, którą próbowałam otworzyć... pękła mi w dłoniach. Oczywiście zalałam chyba z połowę dokumentów, które właśnie miały iść do podpisu do dyrektora. Kiedy pospiesznie chwytałam kartki, potrąciłam fotografię Krzysztofa, która spadła na podłogę. Osłaniające zdjęcie szkło rozbiło się na kilka części.
Za oknem, z ulicy, po raz kolejny rozległo się złowieszcze zawodzenie syreny. I wtedy wreszcie dotarło do mnie, że coś jest stanowczo nie tak. Nagle pojęłam, dlaczego to wszystko tak się wokół mnie skotłowało i zapętliło.
Poszłam do dyrektora. Kiedy sekretarka zobaczyła moją minę, nawet nie próbowała odwieść mnie od wejścia do gabinetu szefa. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, wypaliłam roztrzęsionym głosem:
– Szefie, cały świat mi się wali na głowę. Dostawałam ostrzeżenia już od samego rana, ale je zlekceważyłam. Muszę wziąć choćby jeden dzień urlopu. Inaczej mój pech spadnie na firmę i nie gwarantuję, że wkrótce zamiast w tym budynku będziemy pracowali na jego zgliszczach.
Pomóc mogła tylko wróżka
W moim głosie i w wyrazie twarzy musiało być tyle dramatyzmu, że dyrektor nawet nie pytał za bardzo, co mi strzeliło do głowy, tylko się zgodził. Na szczęście był dobrym znajomym mojej siostry i odkąd u niego zaczęłam pracować, pozostawaliśmy w dobrych stosunkach. Wybiegłam z jego gabinetu, zjechałam windą na dół, wskoczyłam do auta i pognałam do Reny, znajomej wróżki.
Nie będę ukrywała, że jechałam do niej z duszą na ramieniu. Co chwila z różnych stron dobiegały do mnie pojękiwania syren – raz bliższe, raz dalsze. Jakby pech coraz bardziej mnie osaczał i próbował zapędzić do narożnika, w którym potem zada mi nokautujący cios.
Kiedy zajechałam pod dom przyjaciółki, wyskoczyłam z samochodu i popędziłam w stronę klatki schodowej. Oczywiście po drodze wywaliłam się jak długa i starłam sobie boleśnie kolano. Wreszcie stanęłam przed drzwiami mieszkania Reny. Przez cały czas modliłam się w duchu, żeby tylko była w domu. „Jeśli jej nie zastanę, będę koczowała pod jej drzwiami, aż się pojawi” – obiecałam sobie. Odetchnęłam, usłyszawszy kroki dochodzące zza drzwi. Chwilę potem szczęknął zamek i pojawiła się Rena.
– Pomocy!
Moja mina musiała wskazywać, że rzeczywiście wydarzyło się coś poważnego, bo Rena bez słowa wpuściła mnie do środka. Potem wyjrzała na korytarz, jakby oczekiwała, że za chwilę pojawią się bandyci, którym właśnie uciekłam.
– Co się stało? – spytała.
– Miałam w ręku talerz – wydusiłam z siebie spanikowanym głosem. – Zamachnęłam się mocno i jakoś tak… Trach… Prosto w lustro… To stare, w złoconej ramie, po babci… Siedem lat nieszczęścia to nie na moje nerwy – ciężko westchnęłam. – Zwłaszcza że czarna seria zaczęła się już dzisiaj rano.
– Opowiedz po kolei – poprosiła.
– Wiesz, że z Krzyśkiem od jakiegoś czasu planujemy ślub. Kocham go, a on mnie. Ale wczoraj…
– Od początku! – upomniała Rena.
– No dobrze – westchnęłam z rezygnacją. – Trzy dni temu pojechaliśmy nad Zalew Zegrzyński, wiesz, do tego mojego letniskowego domu. Na dworze okropny wiatr i jeszcze większy ziąb, z okna widać wzburzone fale na jeziorze, ale w domku wesoły ogień na kominku. Czy może być coś bardziej romantycznego?
– Nie może – przytaknęła Rena.
– Pokłóciliśmy się przy śniadaniu. Ten wiatr targał drzewami i wył jak dusze potępione. I najwyraźniej to rozdrażnienie panujące w przyrodzie dopadło i nas.
– O co konkretnie poszło?
– Drobnostka. Nic istotnego – machnęłam ręką. – W każdym razie każde z nas zamknęło się obrażone w swoim pokoju. Spotkaliśmy się dopiero przy obiedzie i kłótnia wybuchła na nowo. W pewnym momencie nie wytrzymałam. Chwyciłam talerz i cisnęłam nim w Krzyśka. Na szczęście się uchylił i talerz rozbił lustro, to, które odziedziczyłam po babci.
– No cóż... wychodzi na to – mruknęła Rena – że uchylił się raczej na twoje nieszczęście.
– Myślisz, że siedem lat mam przerąbane? – prawie oblał mnie zimny pot. – O Boże, i Krzyśka też już więcej nie zobaczę? Po tej naszej kłótni trzasnął drzwiami i odjechał!
Na samą myśl o tym ogarnął mnie przeraźliwy żal.
– Co zrobiłaś z rozbitym lustrem?
– Zostawiłam wszystko w domku – odparłam. – Jak Krzysiek zniknął, zebrałam się i też wróciłam do Warszawy.
– W takim razie wszystko jeszcze da się naprawić. – Rena położyła mi uspokajająco dłoń na ramieniu. – Pecha da się oszukać. Tylko musisz mi w tym pomóc! Razem przechytrzymy drania… Chodź, pojedziemy do twojego domku.
Rytuał wszystko odmienił
Godzinę później weszłyśmy do środka. Na stole nadal stały talerze, a na podłodze poniewierały się kawałki lustra. Razem z Reną zdjęłyśmy ramę i resztki lustra ze ściany. Potem na polecenie przyjaciółki zebrałam w biały materiał wszystkie jego okruszki i odpryski. Oczyściłam całą podłogę z każdej szklanej drobiny.
Następnie Rena zapaliła kadzidło, które przywiozła ze sobą, starannie okadziła w domu każdy kąt i kilka razy powtórzyła:
– Moje „dziś” i moje „jutro” nie chcą się w was przeglądać. Odejdźcie. Precz!
Potem kazała mi starannie zawinąć biały materiał z kawałkami lustra i włożyć go do worka na śmieci. Gdy to zrobiłam, poprosiła o cukier, kaszę i sól. Na szczęście miałam to wszystko w kuchni.
Przejęta patrzyłam, jak Rena obsypuje znajdujące się w worku kawałki lustra po kolei: solą, potem cukrem i na koniec kaszą. Za każdym razem, gdy sypała kolejną garstkę, powtarzała:
– Moje „dziś” i moje „jutro” nie chcą się w was przeglądać. Odejdźcie. Precz!
Na koniec zawiązany worek wyniosłyśmy do ogrodu i zakopałyśmy głęboko.
Przyznam szczerze, że w głębi duszy czułam się trochę głupio, odprawiając te wszystkie czary-mary. Kiedy jednak przypomniałam sobie nieszczęścia, które dopadły mnie tego ranka… Cóż, w obliczu tak niezbitych dowodów na istnienie pecha musiałam uznać sama przed sobą prostą prawdę: jeśli te gusła pomogą – nic mnie nie obchodzi, że są bez sensu.
Do domu wróciłam przed północą. Czułam się potwornie zmęczona, dlatego wzięłam szybki prysznic, nadgryzłam jabłko i zamierzałam iść spać. Nieoczekiwanie jednak zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam głoś Krzysztofa.
– To ja, kotku – na dłuższą chwilę zapadło milczenie. – Chciałem cię przeprosić za tę kłótnię. Postąpiłem jak kretyn i to wszystko było całkiem niepotrzebne.
– Gdzie jesteś? – spytałam.
– Stoję pod twoim oknem na deszczu i zastanawiam się, czy mnie wpuścisz.
Godzinę później zasypiałam w ramionach ukochanego. Nim jednak odpłynęłam w niebyt, przebiegło mi przez głowę, że może te czary-mary nie takie głupie… Nazajutrz przy śniadaniu nadstawiałam ucha, ale nie usłyszałam złowieszczego sygnału karetki. Po południu, po sprawdzeniu kuponu lotto, okazało się, że wygrałam trochę pieniędzy, a wieczorem z radością odkryłam, że w telewizji akurat puszczają mój ulubiony film. Pech zniknął! Czy była to tylko zasługa czarów, czy też miłości Krzyśka? Dobre pytanie…
Czytaj więcej prawdziwych historii:
„Ja się zakochałam, a on świetnie się bawił. Dla niego byłam tylko zakładem o skrzynkę wina. Tyle byłam dla niego warta”
„Nie brałam byle czego, czekałam na prawdziwego faceta. Wybrzydzałam i... do czego mnie to zaprowadziło?”
„Mój mąż to cholerny Piotruś Pan, który zadłużył nas dla swoich zachcianek i hazardu. Nie mam już sił”