„Jako dziecko straciłam słuch. Dzieci mnie nie dostrzegały. Wymyślałam sobie przyjaciół”

młoda dziewczyna fot. Adobe Stock
Miałam dziwne dzieciństwo. Podczas gdy inne dzieci szalały po podwórku, ja żyłam wśród książek. Były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Straciłam nie tylko słuch, ale przestałam też mówić. Po co wypowiadać słowa, kiedy samemu nie da się ich usłyszeć?
/ 13.01.2021 13:18
młoda dziewczyna fot. Adobe Stock

Odkąd pamiętam, zawsze otaczała mnie cisza. Ale podobno wcale nie od początku. Urodziłam się bez żadnych wad czy schorzeń. Byłam normalnym dzieckiem, które wychowywało się do szóstego roku życia bez większych problemów. Oczywiście, czasem chorowałam jak moi rówieśnicy. Jednak tych chorób nie było więcej niż w innych domach.

I tak zaczęła się moja choroba...

Pewnego lata, na miesiąc przed pójściem do szkoły, nieoczekiwanie dostałam wysokiej gorączki, w dodatku zaczęły mnie boleć zatoki i głowa. Lekarze zbagatelizowali to. Pierwszy zdiagnozował zwykłe przeziębienie, zapisał jakieś witaminki i zapewnił, że to szybko minie. Drugi stwierdził anginę. Co prawda migdałki miałam normalne, ale, jak zapewniał, mleko z masłem i miodem z pewnością przywróci mi zdrowie. Kiedy (jak mówiła mama) po kolejnej wizycie u lekarza, o 2 w nocy temperatura mojego ciała przekroczyła 40 stopni i straciłam przytomność, wezwano pogotowie.

Dokładnie pamiętam dzień, kiedy otworzyłam oczy. Dochodziło południe. Przez okno wpadały promyki słońca. Zielona zasłona była zaciągnięta na całej płaszczyźnie okna. Pod sufitem powoli kręciły się ciemne łopaty wentylatora.

Czułam się nieco wystraszona tym, że nie ma przy mnie mamy, a ja leżę w jakimiś obcym łóżku. Zobaczyłam nieznajomą panią, która była ubrana w biały fartuch. Coś do mnie mówiła, jednak ja nie słyszałam ani jednego słowa. Wtedy zaczęłam płakać. Robiłam to cichutko. Z oczu popłynęły mi łzy, ale z ust nie wydobyło się ani jedno słowo skargi. Wkrótce wyszło na jaw, że w wyniku skomplikowanych powikłań pogrypowych, straciłam słuch.

Kolejne dobrze zapamiętane wspomnienie mam z drugiej klasy szkoły podstawowej. Już od dwóch lat chodziłam do szkoły dla głuchoniemych. Owo wspomnienie dotyczyło łaskotania w opuszki palców, które przesuwałam po kartkach książeczki i starałam się zrozumieć, co znaczą czarne zakrętasy, które były literami. Dzieci szybko się przyzwyczajają do nowej rzeczywistości. Prawdopodobnie szok, jaki spowodowała głuchota i nagła zmiana w kontaktowaniu się ze światem zewnętrznym, wyparł z moich wspomnień czasy, gdy mówiłam i słyszałam jak inni.

Użyłam słów: „mówiłam i słyszałam”. Struny głosowe miałam w porządku, ale tak to jest, że kiedy nie słyszy się świata zewnętrznego, to człowiek przestaje mówić. Przynajmniej tak było w moim wypadku.

Pamiętam też dzień, gdy po powrocie ze szkoły odłożyłam na krzesło tornister. Wzięłam do ręki wiaderko i łopatkę i stanęłam przed drzwiami frontowymi. Mama zapytała mnie na migi, czy chcę wyjść na dwór. Skinęłam głową.

Wyszłam na podwórko. Dotarłam do piaskownicy. Widziałam bawiące się w niej dzieci. Jakaś dziewczynka chyba płakała, bo łzy skapywały z jej policzków. Dwóch chłopców z czerwonymi od gniewu buziami coś wykrzykiwało, jeszcze inne dziecko waliło w coś łopatką. Odwróciłam się i uciekłam do domu. Nie przestraszyłam się, że nic nie słyszę.

Mój lęk wzbudził fakt, że nikt na mnie nie zwrócił uwagi, jakbym była przezroczysta i niewidzialna. Nie przyszło mi do głowy, że zajęte zabawą i kłótnią dzieci po prostu jeszcze mnie nie dostrzegły. Było to jednak wystarczająco mocne przeżycie, żebym już nie próbowała więcej wychodzić z domu.

Moimi przyjaciółmi stali się bohaterowie książek...

...a mój pokój z biegiem lat zmienił się w pokaźną bibliotekę. Nie potrzebowałam już towarzystwa ludzi. Po wyjściu ze szkoły, zaraz przy furtce czekała na mnie Ania z Zielonego Wzgórza. Codziennie wracałyśmy obie do domu. Opowiadałam jej w myślach wszystko, co przydarzyło mi się w ciągu dnia, o co pytały panie w trakcie lekcji, jak poszło mi z matematyki, biologii, chemii czy języka polskiego. Z rozmów, które na migi prowadziłam z kolegami z klasy, wiedziałam, że wielu z nich pasjonuje się grami komputerowymi. Mnie całkowicie zadowalały książki.

Przez cały czas, kiedy chodziłam do szkoły, moi rodzice walczyli o przywrócenie mi słuchu. Ciągle odwiedzaliśmy rozmaitych lekarzy. Jeździliśmy do nich pociągami i samochodem. Lekarze stosowali różne terapie, ale one nigdy nie przynosiły skutku. W pewnej chwili byłam już tym wszystkim zmęczona. Któregoś dnia napisałam rodzicom na kartce: „Już nie chcę jeździć do żadnych lekarzy. To nie ma sensu”. W odpowiedzi mama dopisała: „Nigdy, kochanie, nie rezygnuj. Zwyciężają tylko ci, którzy walczą. Przegrywają zawsze ludzie, którzy rezygnują i się poddają”. Słowa mamy wryły mi się głęboko w pamięć. Postanowiłam walczyć, nie tracić nadziei. Nie było to łatwe, zwłaszcza w okresie dojrzewania, kiedy nastolatki bardzo często wpadają w melancholijne nastroje. Tak minęło mi gimnazjum i liceum.

W tym czasie mój tata nawiązał kontakt z bratem, który przed dwudziestu laty wyjechał do Anglii jako początkujący lekarz. Teraz był dobrym laryngologiem. Pewnego dnia napisał, że szpital, w którym pracuje, opracował nową metodę leczenia upośledzenia słuchu. Organizowano grupę testową, która miała poddać się terapii tą nowatorską metodą. Zapytał, czy chciałabym wziąć w tym udział.

Zgodziłam się. Wyjechaliśmy do Birmingham, gdzie znajduje się Queen Elizabeth Hospital

Zamieszkaliśmy w domu stryja – pięknej piętrowej willi z ogrodem. Moja stryjenka była Angielką. Z powieści o Sherlocku Holmesie, kart książek Dickensa i Thackeray’a wyniosłam przekonanie, że Brytyjki są brzydkie, a ich jedynym celem w życiu jest oczekiwanie na godzinę 17.00, żeby mogły zasiąść do stołu i napić się herbaty. W rzeczywistości żona stryja była ładną, przemiłą osobą. Zaprzyjaźniłyśmy się już po kilku godzinach.

Dwa tygodnie po przyjeździe do Queen Elizabeth Hospital przeszłam operację wszczepienia implantów. Kiedy po wyjściu z narkozy otworzyłam oczy, miałam wrażenie, jakby czas cofnął się o trzynaście lat. Znowu byłam małą, przestraszoną, sześcioletnią dziewczynką. Dochodziło południe. Przez okno wpadały promyki słońca. Zieloną zasłonę zaciągnięto na całej płaszczyźnie okna. Pod sufitem powoli kręciły się ciemne łopaty wentylatora.

Obok mnie pojawiła się młoda pielęgniarka ubrana w biały kitel z dziwnym czepkiem upiętym na włosach.
– How are you? – jej usta się poruszyły, a ja po raz pierwszy od niepamiętnych czasów usłyszałam, że wydobywa się z nich dźwięk, w którym wyczułam pytanie.
– Jak się masz? – tym razem pytanie doleciało do moich uszu z drugiej strony.

Odwróciłam głowę. Na krześle obok siedziała moja mama. Spoglądała na mnie z wyraźną nadzieją. Kiedy się odwróciłam, jej źrenice rozszerzyły się gwałtownie.
– Matko przenajświętsza… – wyszeptały jej wargi. – Ty mnie słyszysz…
Chwilę potem poderwała się radośnie z krzesła, podbiegła do pielęgniarki i głośno się śmiejąc, uścisnęła ją serdecznie.

Mnie również opanowała szalona radość. Słyszałam!

Jeszcze nie bardzo wiedziałam co, ale moja głowa rozbrzmiewała najróżniejszymi dźwiękami. Jednak ponad wszystkie wybijało się jednostajne dudnienie. Rozlegało się gdzieś wewnątrz mnie. Dopiero po chwili zrozumiałam, że słyszę bijące we mnie serce. Usłyszałam, że żyję. To, co spotkało mnie tamtego dnia, było czymś niepojętym i oszałamiającym. Miałam wrażenie, że urodziłam się na nowo.

Następny rok spędziłam na uczeniu się mowy. Nauka języka polskiego była dla mnie o tyle łatwiejsza, że znałam już język pisany. Kiedy byłam chora, często wyobrażałam sobie, jak mogą brzmieć jakieś słowa. W rzeczywistości każde brzmiało inaczej niż w moich wyobrażeniach.

Od tamtego czasu minęło już osiem lat. Skończyłam studia. Kiedy obroniłam pracę magisterską, wyszłam przed budynek instytutu polonistyki. Na chodniku czekała już na mnie moja dobra znajoma, Ania z Zielonego Wzgórza. Miałam jej tyle do powiedzenia! W pewnym momencie w myślach usłyszałam jej głos. Był tak wyraźny, że niemal prawdziwy. Powiedziała, że spotykamy się po raz ostatni. „Już masz się komu zwierzać” – wyjaśniła.

Miała rację. Kilka chwil później pojawił się Robert. Wzięłam go pod rękę i poszliśmy na lody. Jak nikt inny potrafił mnie wysłuchać. I tak jest do dziś.

Czytaj więcej historii z życia wziętych:
Okłamałem żonę i wyjechałem, by mieć czas dla kochanki
Jako dziecko widziałem, jak mój tata zamordował mamę
Powinienem podziękować żonie za zdrady
Zazdroszczę nawet nastoletnim matkom
Mam 27 lat i dobrze mi się mieszka z mamą

Redakcja poleca

REKLAMA