Nareszcie zaczął padać śnieg. Sypał i sypał, zapełniał świat aż po daszek z chmur, grożąc klęską żywiołową, strasząc drogowców i kolejarzy. Tylko narciarze cieszyli się jak dzieci.
– Kochanie, to dla ciebie – wręczyłem małżonce bukiet czerwonych róż, strząsając płatki śniegu z kołnierza. – Dla mojej cudownej połówki arbuza.
– Chyba jabłka – poprawiła mnie cudowna połówka. – Co nabroiłeś?
– A co miałbym niby nabroić? Przecież ja nigdy nic i w ogóle – zapewniłem ją gorliwie, ale po jej minie poznałem, że nie dała się nabrać. Słusznie.
Im bliżej było wieczoru, tym bardziej napięty chodziłem po mieszkaniu. Wreszcie zebrałem się na odwagę:
– Kochanie, jest sprawa. Zorganizowali nam wyjazd integracyjny z pracy. Do Szklarskiej Poręby. Sobota i niedziela. Nie mogłem odmówić, nie wypadało. Jako kierownik działu muszę integrować swoich pracowników.
Żona z westchnieniem spojrzała na róże w wazonie stojącym na stole.
– Może pojedziemy razem. Poznam bliżej tych twoich ludzi. Dzieci chętnie poużywają na świeżym powietrzu, na śniegu. Ja przecież też dawno.
– To impreza wewnętrzna. Mamy tam tworzyć zespół. A jak się mam zintegrować z nimi, gdy ciągle będę z wami?
– O to chodzi – syknęła moja połówka, chwilowo zamieniona w żmiję przed atakiem. – Tu cię boli. Ilonka jedzie?
Skinąłem głową i zamarła
Czekałem na wybuch z groźbami rozwodowymi w tle. Nic takiego nie nastąpiło. Basia niespodziewanie uśmiechnęła się.
– Zresztą, co tam. Jedź i się integruj. My cię tu nie potrzebujemy – zawołała wręcz radośnie i pocałowała mnie gorąco, jakbym jej wyświadczył przysługę.
Zgodziła się… Niby dobrze, ale tak naprawdę zrobiło mi się trochę przykro. Jak to – oni mnie nie potrzebują?!
Pojechaliśmy w szóstkę, dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Jak na firmę niemal dwustuosobową mało ludzi chciało się integrować. Nic dziwnego, skoro nikogo więcej nie zapraszaliśmy…
Pomysł integracji był naszym własnym pomysłem i pracodawca nie miał z nim nic wspólnego. To była tylko ściema dla rodziny, abyśmy mogli odpocząć z dala od nadmiaru tego codziennego szczęścia. Ilonka rzeczywiście wyglądała olśniewająco, jej koleżance również niczego nie brakowało. Panowie prezentowali dumnie swój wystrzałowy sprzęt narciarski. Jeżeli chodzi o kondycję, wyglądało to znacznie gorzej. Praca biurowa i dieta wysokokaloryczna nie oszczędza nikogo.
Jeździliśmy na nartach i rozmawialiśmy o wszystkim za wyjątkiem spraw zawodowych. Jak integracja – to integracja, prawda? Dzień był piękny, słoneczny, choć dosyć mroźny. Na niebie ani chmurki, opady przeszły, pozostawiając cudownie białe góry. Zadowolony wodziłem wzrokiem po zaśnieżonym stoku. Wtedy ją zauważyłem.
Jechała w dół niczym strzała wystrzelona z kuszy, pokonując trasę piękną krystianią. Taką klasyczną, gdzie narty suną blisko siebie, a przy skręcie następuje energiczne wypchnięcie kolan. Dzisiejsze narty karwingowe, łatwe w prowadzeniu, rozleniwiły ludzi, a to była stara szkoła. Faktycznie piękna… Postać zbliżała się w zawrotnym tempie do stacji dolnej wyciągu.
Następnie zahamowała, wzniecając fontanny śniegu, i podjechała do grupki ludzi, którzy do niej machali. Wyraźnie na nią czekali. Śledziłem wzrokiem jej zgrabne kształty. Dziewczyna podniosła gogle i obróciła twarz w kierunku promieni słonecznych. Zaraz, zaraz. To przecież… moja Baśka.
Moja żona świetnie jeździ na nartach
Pamiętam nasze wyjazdy, nie mogłem się z nią równać w technice. Jednak wspólne szusowanie szybko się skończyło po ślubie. Wtedy zostały nam już tylko rodzinne ferie. Jedno z nas jeździło na nartach, drugie spacerowało za rączkę z dzieckiem, a później z dwójką dzieci. Zazwyczaj nie byłem to ja.
– Co ty tu robisz? – podbiegłem do niej i odciągnąłem ją szybko na bok. Rozmawiające z nią towarzystwo odwróciło się i obserwowało mnie podejrzliwie.
Jakiś potężny mężczyzna w niebieskiej kurtce z napisem „Master of Snow” oderwał się od swojej grupki i zbliżył się z bojowym marsem na czole.
– Co tam, Baśka, jakiś problem? – warknął, wskazując na mnie.
– Nie, Jacuś. Wszystko w porządku – uspokoiła mistrza śniegu i odwróciła się do mnie. – Też się integruję. Wszyscy lubią weekendy na nartach, to się zabrałam z dziewczynami. Proponowały, wahałam się, ale skoro ty możesz, to ja też.
– I nie tylko z dziewczynami – rzuciłem wrogie spojrzenie facetowi. – A dzieci?
– Są u babci – wyjaśniła. – Dawno tam nie nocowały, to chętnie je wzięli. Dziadek obiecał zrobić dla nich igloo.
W tle rozległy się nawoływania
Basia pocałowała mnie, czym wywołała ponownie gniewny mars na gębie Jacusia. Następnie pojechała do swoich. Z żalem obserwowałem, jak siadają na krzesełka kolejki linowej, jak ten niebieski bałwan pomaga jej zająć właściwą pozycję i opuszcza zabezpieczenie na czas jazdy… Po kilkunastu sekundach zniknęła pomiędzy świerkami. A ja stałem i stałem. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Nie miałem ochoty na dalsze żarciki z kolegami ani na podziwianie Ilony. Zaczęli mnie przywoływać, ale zbyłem ich machnięciem ręki. W końcu dali spokój i gdzieś poszli. A ja zostałem sam i czekałem. Nie mogę tu stać jak wół, muszę szybko coś zrobić.
Po kilkunastu minutach znowu się pojawiła. Teraz wydała mi się jeszcze smuklejsza, zwinniejsza w ruchach i ogólnie piękniejsza. Co prawda była w okularach i kasku, ale ja dobrze wiedziałem, co się kryło się pod spodem. Wrażenie, jakie na mnie wywierała, wzmacniał widok pokracznych wyczynów niebieskiego Jacusia, który próbował dotrzymać jej tempa.
Facet co chwilę się przewracał, nogi mu się rozjeżdżały jak racice krowie wpuszczonej na lodowisko, w dodatku cały był w śniegu. Co za niedojda. Wtedy naszła mnie straszna myśl. Przecież ja też byłem takim niedojdą na stoku, a jednak ona mnie pokochała i chciała ze mną być. A teraz ten Jacuś… Znowu wsiadali wspólnie na krzesełko, oblepiony śniegiem człowiek usłużnie jej pomagał. To było nie do zniesienia.
Musiałem pokazać, że mi na niej zależy
Przecież nie mogę tak tego zostawić. Miałem około 20 minut do jej powrotu. Popędziłem do restauracji tuż obok wyciągu. Wpadłem jak bomba do sali głównej i zacząłem rozglądać się w desperacji. Nic nie przychodziło mi do głowy, kompletna pustka. Nagle ujrzałem na ścianie wieniec.
Konstrukcja z kwiatów, gałązek świerkowych i wstążek. Naprawdę ładna. Była tam też przytwierdzona do niego drewniana tabliczka z wypalonym wersem jakiejś góralskiej pieśni. Zerwałem wieniec ze ściany i nie bacząc na goniące mnie okrzyki oburzenia, szybko wypadłem na zewnątrz. A potem pobiegłem do budki dyspozytora wyciągu.
– Panie, macie tu mikrofon, żeby cała kolejka słyszała? Sprawa życia i śmierci, muszę coś powiedzieć przez te głośniki. Człowiek mierzył mnie przez chwilę wzrokiem. Musiałem wyglądać naprawdę jak desperat, bo bez słowa podał mi urządzonko na poskręcanym kablu. Muzyka ucichła, operator przełączył nadawanie na mikrofon i wpatrywał się we mnie z napięciem, czekając, co takiego chcę ogłosić. Widziałem, jak Basia i Jacuś zbliżają się do nas po stoku.
– Baśka! Baśka! Przepraszam – wrzasnąłem. – Kocham cię i przepraszam, że jestem takim samolubem. Baśka! Przep…
Dyspozytor wyrwał mi mikrofon ze wściekłą miną. Według niego to nie była żadna pilna sprawa. Ponownie rozbrzmiały skoczne dźwięki. Jednak grzmiący apel podziałał. Moja żona z zaskoczenia wrosła w ziemię. Tymczasem ja podbiegłem do niej z wieńcem.
– Przebacz mi – ukląkłem w śniegu, wznosząc pachnące gałązki ku górze.
– Wstawaj – westchnęła w końcu. Podniosłem się i czekałem na wyrok.
A Basia przyciągnęła moją głowę i pocałowała mnie w usta. Tak długo i pięknie, jak tylko ona umie. Gdzieś tam z tyłu słyszałem gniewne krzyki pani z restauracji, która wreszcie zlokalizowała swoja zgubę, Jacuś gramolił się po kolejnym upadku. Ale my już na to nie zwracaliśmy uwagi. Integrowaliśmy się na całego.
Czytaj także:
„Twój narzeczony to ideał? Lepiej weź go w podróż przedślubną, bo możesz się rozczarować jak ja...”
„Mąż dla pieniędzy poświęciłby wszystko – nawet rodzinę. Prosiłam, żeby odpuścił, ale w końcu przestałam go poznawać”
„Narzeczona chciała, bym dla niej sprzedał firmę i wziął kredyt na 50 tys. złotych. Gdy odmówiłem, rzuciła mnie”
„Związałam się z bufonem, który na siłę chciał mnie zmienić, bo nie pasowałam do jego »luksusowego« towarzystwa”