„Udawałem własną śmierć, żeby ukarać rodziców za to, że nie kupili mi samochodu. Gdybym tylko wiedział jak to się skończy”

Konsekwencje kłamstwa fot. Adobe Stock
Wstyd pali mi skronie jak rozżarzony do czerwoności metal. Drżę, że wszystko się wyda. To byłoby straszne.
/ 17.12.2020 06:58
Konsekwencje kłamstwa fot. Adobe Stock

Byłem wściekły, jadąc na wakacje z kumplami. Musieliśmy się tłuc autobusem. A jeszcze trzy miesiące temu żyłem w przekonaniu, że pojedziemy moją własną bryką. Przecież rodzice mi ją obiecali!
– To po co robiłem prawo jazdy?! – wrzeszczałem, kiedy ojciec powiedział, że nie jest w stanie kupić mi wymarzonego auta.
– Nie mów tak, na pewno ci się jeszcze przyda – zaprotestował słabo. – Słuchaj… tak się złożyło, że akurat nie mamy pieniędzy, bo… – zaciął się, jakby szukając odpowiednich słów, ale miałem
w tyłku to, co chce mi powiedzieć. I to właśnie mu wykrzyczałem.
– Wsadź sobie gdzieś te swoje gówniane argumenty! – wszystko się we mnie gotowało. – Dałeś mi słowo i je złamałeś! A przecież harowałem całe ubiegłe lato!

Robiłem wszystko, co mi kazali

To była prawda… Pomalowałem płot i na naszej działce, i u babci. Ojciec nie był w stanie mi pomóc, bo siedział akurat w Szkocji, gdzie dorwał nieźle płatną fuchę. Mógł za te pieniądze wynająć jakichś sezonowych robotników, którzy by machnęli te dwa płoty w dwa czy trzy tygodnie. Ale ja się zaoferowałem, że to zrobię, nawet za mniejszą kasę.
– Zbieram na własny samochód – przyznałem się wtedy. Dwa miesiące wcześniej skończyłem osiemnaście lat i nic mi się nie marzyło tak jak własna bryka.

Ojciec przystał z radością na moje warunki i był strasznie zadowolony, że naprawdę przyłożyłem się do pracy. Jej wykonanie zajęło mi miesiąc, bo działałem w pojedynkę, ale uważałem, że naprawdę warto było poświęcić połowę wakacji na zarobienie tych trzech tysięcy złotych. Bo wcześniej sprawdziłem, że naprawdę fajne autko można kupić już za sześć tysięcy. Miałem więc już połowę tej kwoty, resztę jakoś zamierzałem dozbierać. Po za tym ojciec obiecał mi tysiaka za dobrze zdaną maturę i… Słowa nie dotrzymał! Nie dał mi nic za świetnie zdany egzamin dojrzałości. Mało tego – nie dostałem też ani grosza z tych pieniędzy za malowanie!

„To nie do uwierzenia! Jaki ja byłem durny, że nie zabrałem od razu od niego tej kasy!” – wyrzucałem sobie po fakcie. Do głowy by mi nie przyszło, że własny ojciec może mnie oszukać, i że już nie zobaczę tych pieniędzy.
– Nie ma ich! Dobre sobie! To na co je wydał? – zżymałem się. W sumie jednak nawet się o to za bardzo nie dopytywałem. Bo to dla mnie było zwyczajne złodziejstwo, i tyle! Moim zdaniem rodzice mnie okradli.

Na wakacjach wpadłem na okropny pomysł

Z takim właśnie nastawieniem zaraz po wręczeniu świadectw wyjechałem na wakacje. Kumple próbowali się ze mnie nabijać, że z mojej bryki figa wyszła, że pewnie tylko ściemniałem, że mam ją dostać, ale moja wściekła mina skutecznie zamknęła im gęby. Nie odezwałem się do nich prawie ani jednym słowem, zanim nie dojechaliśmy na miejsce.

Dopiero nad jeziorem trochę się rozruszałem. Było tam naprawdę pięknie. Przez pierwsze dni tylko piliśmy piwo i leżeliśmy do góry brzuchami. A potem na nasze pole namiotowe przyjechały trzy świetne dziewczyny. Przyjechały, bo jedna z nich miała brykę – podrasowaną hondę, na której widok lekko opadła mi szczęka. Kurde! Ile ja bym dał za to, żeby mieć taki samochód!

Dziewczyny rozbiły namiot obok nas i szybko żeśmy się z nimi zaprzyjaźnili. Już drugiego dnia nam zaproponowały, żebyśmy pojechali razem na wycieczkę do Trójmiasta.
– Tam są świetne dyskoteki, nie to, co w tej dziurze – stwierdziła Sandra, dodając, że jej honda te nieco ponad sto kilometrów do Gdańska zrobi w godzinę. Był tylko jeden problem… Wszystkich razem było nas sześcioro, a w hondzie jest tylko pięć miejsc. Już mieliśmy losować, kto popilnuje obozu, kiedy kumple mnie zdradzili:
– Adam zostaje! Miał nas zabrać na wakacje swoim autem i nawalił! – wrzasnął Jędrek.
– No to będzie miał teraz karę! – podchwyciła Milena.

Dawno nie czułem się tak upokorzony, jak wtedy! Pojechali, a ja się upiłem w samotności. Miałem dosyć tego wyjazdu, swoich fałszywych przyjaciół i rodziców, którzy mnie potraktowali jak gówniarza, i oszukali! „Ciekawe, co by zrobili, gdybym tak zniknął?” – pomyślałem mściwie, zgniatając w dłoni puszkę po browcu.

I wtedy nagle w mojej głowie pojawił się plan. Jezioro, nad którym rozbiliśmy namiot, jest dość głębokie i znalezienie ciała kogoś, kto w nim utonął, graniczy z niemożliwością. Wiedziałem, że w ubiegłym roku zginęły na nim dwie osoby, a raczej zostały uznane za zaginione. Wypłynęły na wypożyczonej żaglówce, a kiedy ta się przewróciła podczas burzy, nie zdołały jej postawić i skończyło się to dla nich tragicznie…

Udawałem, że się utopiłem

Siedząc do nocy sam w namiocie, opracowałem cały plan. Gdy moi kumple z dziewczynami wrócili z dyskoteki, wiedziałem już dokładnie, co chcę zrobić. Rano, kiedy już wytrzeźwiałem, wcale nie zmieniłem zamiarów. Wręcz przeciwnie, nadal wydało mi się, że to genialny pomysł. Ubrałem się więc i wyczołgałem z namiotu, zostawiając śpiącym chłopakom kartkę, że idę popływać łódką. Zabrałem ze sobą tylko portfel z pieniędzmi. Wypożyczenie niewielkiej łódki zajęło mi kilka minut. Jezioro było spokojne i o tej porze prawie puste. Wiosłowałem energicznie, chcąc się oddalić od brzegu, na którym rozbiliśmy obozowisko.

Kiedy uznałem, że wystarczy, zdjąłem ubranie i zostałem w samych kąpielówkach. Zapakowałem wszystko szczelnie w reklamówkę, aby się nie zamoczyło, gdy będę płynął wpław do brzegu, a komórkę utopiłem. Wiadomo, nikt nie będzie się mógł do mnie w ten sposób dodzwonić. Potem rozkołysałem łódź i odwróciłem ją do góry dnem. Sam popłynąłem w szuwary. Zaciskając szczęki z determinacji, wyszedłem na brzeg. W krzakach włożyłem suche ciuchy i jeszcze raz rzuciłem okiem na sterczącą z wody łódkę.

Wiedziałem, co będzie dalej. Ktoś w końcu przyuważy łódź, która wyglądała tak, jakby płynęła z prądem, a potem osiadła na mieliźnie – i zaalarmuje policję. Ściągną łódkę i po numerach bocznych dojdą, z której jest wypożyczalni. Zostawiłem tam swój dowód osobisty, więc doskonale będą wiedzieli, kim jestem. Wkrótce ludzie zaczną szukać mojego ciała, zaalarmują moich kumpli, a potem rodziców.

Czułem mściwą satysfakcję, wyobrażając sobie, jak bardzo będą wszyscy poruszeni. Jak zaczną żałować tych wszystkich świństw, które mi zrobili! A gdy wrócę cały i zdrowy, cudownie ocalony, moi rodzice będę najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. I z tej radości dadzą mi wszystko, czego zapragnę! Także mój upragniony samochód…

Widząc oczami wyobraźni nasze powitanie, omal się nie popłakałem ze wzruszenia. Ale na razie nie miałem czasu na takie niemęskie łzy. Musiałem dotrzeć do przystanku autobusowego i jakoś wmieszać się w tłum, nie rzucając się w oczy. Szczęście mi sprzyjało, bo w tym samym kierunku co ja jechała jakaś grupka ludzi w moim wieku. Podszedłem do nich, zagadałem i usiedliśmy razem w autobusie. Jestem więc pewien, że nikt, kogo by zapytała policja o samotnie podróżującego młodego mężczyznę, nie wskazałby na mnie. Byłem przecież jednym z chłopaków z paczki.

Miałem opracowany plan, że dotrę na naszą rodzinną działkę i tam się zadekuję na dzień czy dwa. Tyle, uznałem, powinno wystarczyć, aby moi kumple pożałowali swojej podłości, a rodzice przemyśleli sobie wredne postępowanie wobec mnie. I kiedy się już szczęśliwie znajdę, na pewno kupią mi takie auto, jakie zechcę. Wiedziałem doskonale, że mają pieniądze na koncie! Wolałbym, oczywiście, pojechać gdzieś w Polskę; miałem nawet ze sobą legitymację szkolną, która być może by wystarczyła przy meldowaniu się w jakimś hoteliku jako dowód. Tylko się bałem, że w telewizji podadzą moje nazwisko i ktoś mnie skojarzy.

Na działce rodzice zawsze zostawiali klucz w skrytce nad drzwiami, więc mogłem swobodnie wejść do domku. Wiedziałem, że jednych sąsiadów nie będzie, bo wyjechali za granicę, a z drugiej strony miała ogródek para staruszków cierpiących na taką sklerozę, że mylili mnie z moim ojcem. Byłem więc bezpieczny. Na dworcu autobusowym kupiłem sobie wałówkę i jakąś godzinę później zamknąłem się w domku. Przez dwa dni jadłem, piłem i byczyłem się, ile wlezie. A potem wróciłem do domu.

Miałem już przygotowaną historyjkę, jak to wypadłem z łódki, cudem wydostałem się na brzeg, gdzie straciłem chyba przytomność. Nie wiedziałem, jak długo tam leżałem, a kiedy się ocknąłem, to pamiętałem tylko tyle, jak się nazywam i gdzie mieszkam. „Naprawdę byłem na wakacjach z chłopakami? Szukali mnie?” – chciałem się zdziwić.

Wiedziałem, że potem mnie czeka przesłuchanie przez policję, ale kto mi udowodni, że nie straciłem pamięci? Nikt! Nie ma takiej możliwości. Na każde niewygodne pytanie mogłem spokojnie odpowiedzieć, że nie wiem, nie mam pojęcia, i tyle. Jak dotarłem do domu, gdzie i kiedy kupiłem bilet na autobus? A może na pociąg? Nie wiem, byłem jeszcze w jakimś szoku… „Tak! – postanowiłem. – To była moja broń: amnezja”.

Co ja narobiłem?!

Problem był tylko w tym, że nie zabrałem ze sobą kluczy do mieszkania. Zostały w plecaku, bo jak bym się potem wytłumaczył z tego, że wziąłem je ze sobą na łódkę? Kiedy więc już dotarłem do rodzinnego domu, zastałem zamknięte drzwi. „Ale ze mnie idiota! – pomyślałem ze złością. – Starzy przecież pewnie pojechali nad to jezioro i teraz siedzą tam, licząc na to, że się znajdę cały i zdrowy. Cholera. I co teraz? Co robić?”. Kiedy tak stałem pod własnymi drzwiami, zobaczyła mnie sąsiadka wracająca ze sklepu.
– Adam?! – na mój widok aż wypuściła z rąk torby z zakupami. – Bój się Boga, ty żyjesz!
– Ja? No tak – wszedłem miękko w swoją rolę, bo przecież miałem nic nie pamiętać ze swojego wypadku. – Nie wie pani, gdzie są moi rodzice? Bo nie mam kluczy.
– Mój Boże… – jęknęła znowu, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie. – Jak ty wyglądasz? Chodź do mnie, zrobię ci herbaty.

Wszedłem do mieszkania sąsiadki i dopiero tam, kiedy już się napiłem herbaty i zjadłem kawałek ciasta, kobieta odważyła się powiedzieć mi prawdę.
– Twoi rodzice są w szpitalu – usłyszałem.
– Oboje?! – przeraziłem się.
– Jak to? Co się stało?
Sąsiadka współczującym gestem położyła swoją rękę na mojej dłoni, pokiwała głową.
– Tata mi mówił, że ty jeszcze nic nie wiesz. Wiesz, on szykował się, aby ci wszystko powiedzieć po wakacjach, kiedy już sobie wypoczniesz po egzaminach, ale w tej sytuacji chyba mogę…
– Niechże już pani mówi! – przerwałem jej zdenerwowany.

Sąsiadka wzięłam głęboki oddech i wypaliła.
– Adasiu, u twojej mamy wykryto raka pęcherza. Na szczęście w dość wczesnym stadium, dlatego miała zabieg przezcewkowej elektrochirurgii, czyli usunięcia zaatakowanej rakiem tkanki. Tata nie chciał, żeby czekała w kolejce do państwowego szpitala, bo jej stan się pogarszał, więc załatwił jej prywatną klinikę. Tobie powiedzieli, że jedzie do sanatorium.
Boże! A więc na to im były potrzebne pieniądze… Jaki ze mnie idiota! Nagle poczułem, jak świat mi wiruje przed oczami. Zemdleję? Z trudem nad tym zapanowałem.
– Mama leży jeszcze w klinice, dostaje pierwszą dawkę chemii – ciągnęła sąsiadka.
– A tata?! – krzyknąłem, czując, jak się zaczynam pocić.
– No cóż… – pani Jadzia spuściła głowę. – Kiedy dowiedział się od policji, że chyba utonąłeś, jego serce nie wytrzymało kolejnego stresu. Dostał zawału.

Zabrakło mi tchu, a w głowie kołatała się jedna myśl: „Co ja najlepszego zrobiłem?!”. Zacząłem trząść się jak osika, z moich oczu popłynęły łzy.
– Czy on… czy przeżyje? – zapytałem sąsiadkę. Pocieszyła mnie, że wprawdzie zawał był dość rozległy, ale lekarze są dobrej myśli.
– Moim zdaniem powinieneś jak najszybciej do niego jechać. I do mamy – stwierdziła, wyciągając z szuflady klucze do naszego mieszkania.
Mama, zanim pojechała do kliniki, dała je sąsiadce z prośbą, żeby podlewała kwiaty. Pani Jadzia powiedziała, że mama bardzo martwiła się o tatę, nie chciała obarczać go dodatkowo takimi błahymi sprawami.

Pojechałem najpierw do kliniki – adres dostałem od pani Jadzi. Na mój widok mama zaczęła płakać i śmiać się jednocześnie.
– Syneńku kochany! Ani na moment nie straciłam wiary w to, że żyjesz! – usłyszałem od niej.
– Trzeba było mi powiedzieć o twojej chorobie – wyszeptałem.
– Wiem, ale chcieliśmy z tatą jak najdłużej chronić cię przed tym stresem… – uśmiechnęła się blado. – Miałeś taki ciężki rok. A ze mną już jest w porządku, udało się uratować pęcherz, lekarze nie wykryli przerzutów i są dobrej myśli. Tylko jeszcze słaba jestem… Byłeś już u taty?
– Dopiero do niego jadę.
– Tylko uważaj, takie wzruszenie może go zabić – wyszeptała.

Wiedziałem o tym i bałem się tego jak diabli! Pokazałem się tacie dopiero po konsultacji z lekarzami. Kiedy wszedłem do sali na OIOM-ie, nic nie mówił, tylko po policzkach płynęły mu łzy.
– Przepraszam, tato… – nawet nie miałem siły mu kłamać i opowiadać zmyślonej historyjki.
– Ja cię także przepraszam, synu – powiedział. – Powinieneś wiedzieć o chorobie mamy.
– Chciałeś mi powiedzieć, ale ja cię nie chciałem słuchać – przypomniałem mu, biorąc całą winę na siebie, bo wiedziałem, że w tym wszystkim to właśnie ja jestem winny najbardziej.

Naprawdę nie mogę pojąć, co mi strzeliło do głowy z tym idiotycznym planem udawania zaginionego! Jaki byłem głupi i dziecinny, jaki okrutny! Nienawidzę siebie za to! Na policji zeznałem to, co postanowiłem – że nie pamiętam, co się wydarzyło po tym, jak łódka się wywróciła, ani jak wyszedłem z wody na brzeg. Ale rodzicom? Rodzicom jeszcze nic nie powiedziałem, a oni nie pytali, szczęśliwi, że jestem cały i zdrowy. Dochodzą teraz do siebie po swoich ciężkich przeżyciach, a ja wiem, że nie odważę się nigdy powiedzieć im prawdy. Moja podłość by ich chyba zabiła.

Więcej prawdziwych historii:
„Obca kobieta podała się za moją babcię, a potem pozwała mnie o alimenty”
„Przez zazdrość byłego prawie zginął mój syn. Chciał się zemścić, bym też poczuła, jak to jest kogoś stracić”
„Mąż zostawił mnie bez grosza przy duszy. Żeby opłacić rachunki, musiałam zostać prostytutką”
„Chciałam bajkowy ślub i gromadkę dzieci, on nie. Ten gnojek prowadził podwójne życie - i to z moją przyjaciółką!”

Redakcja poleca

REKLAMA