„Pracowałam w telefonie zaufania i poznałam wiele dramatów. Jedna z dzwoniących zostanie mi w pamięci na zawsze”

Praca w telefonie zaufania fot. Adobe Stock
Ktoś mógłby zarzucić mi brak dystansu i profesjonalizmu, ale nie obchodzi mnie to. Najważniejsze, że udało mi się pomóc Beacie.
/ 27.12.2020 06:58
Praca w telefonie zaufania fot. Adobe Stock

Wrzuciłam kartkę do skrzynki i uśmiechnęłam się do siebie. Beata na pewno się jej spodziewa. A może przeciwnie – za każdym razem jest to dla niej niespodzianka? Właściwie powinna już wiedzieć, że co roku na Dzień Dziecka dostaje życzenia. Kiedyś, dawno temu, dostała nawet paczkę ze słodyczami…

Praca była dla mnie ważna

Pod koniec lat 70. pracowałam w przychodni jako psycholog. Któregoś dnia moja koleżanka powiedziała, że rusza nowy pomysł – Telefon Zaufania – i szukają ochotników. Może dziś to brzmi śmiesznie, ale wtedy wielu ludzi robiło różne rzeczy dla idei, z dobrego serca. Pieniądze były mniej ważne.

Dla mnie pomysł udzielania pomocy przez telefon był genialny. Słyszałam już o takich projektach na Zachodzie. Powstały, by pomagać ludziom, którzy nie mogą się odnaleźć w swoim otoczeniu. W przychodni też trafiali do mnie ludzie zagubieni. I dobrze wiedziałam, że to tylko mała część tych, którzy potrzebują wsparcia. Reszta, zwłaszcza młodzież i samotne kobiety, nie szukają pomocy, bo się wstydzą.

Dlatego nie wahałam się ani chwili. Telefon, pod który każdy może zadzwonić, uzyskać anonimowo poradę – to jest to! A chociaż w tamtych czasach nie każdy miał aparat w domu, to bez problemu można było dzwonić z budek na ulicy albo z poczty.

Pamiętam swoje pierwsze dyżury. Bywało, że przez cały czas czytałam książkę, bo nie miałam co robić. Były też i żarty telefoniczne – te po kilku razach nauczyłam się bezbłędnie rozpoznawać. A z czasem zaczęły dzwonić osoby z prawdziwymi problemami. Głównie kobiety, które miały pijących mężów, były zdradzane, bite, samotne… Zdarzały się i telefony od nastolatek, przerażonych, gdy okazywało się, że są w ciąży. Typowe życiowe problemy.

Jeden telefon był jednak inny. Pamiętam, była wczesna wiosna, pochmurno, a ja z trudem powstrzymywałam się od ziewania. Kiedy wreszcie zadzwonił telefon, powitałam go z ulgą.

Mieszkała w maleńkiej wsi, jej ojciec był milicjantem

– Dzień dobry – odpowiedziałam na powitanie i czekałam, aż głos po drugiej stronie znów się odezwie. – Halo, jest tam kto? Tu anonimowy telefon zaufania, proszę mówić, ta rozmowa pozostanie tajemnicą.
– Nie wiem, co zrobić – usłyszałam wtedy cichy, smutny głos.
Dziewczyna, bardzo młoda. Pomyślałam wówczas, że to kolejna ciąża.
– Nie mam z kim porozmawiać…
– Od tego jestem – starałam się mówić ciepło i spokojnie, żeby jej nie zniechęcić do zwierzeń. – Powiedz, co cię trapi – ciągnęłam. – O naszej rozmowie nikt się nie dowie. Zresztą nawet nie wiem, jak masz na imię.
– Nie… Nie chcę tego mówić – zająknęła się, więc ją uspokoiłam:
– Nie musisz się przedstawiać, to telefon anonimowy. Powiedz, o co chodzi. Na pewno znajdziemy jakąś radę.
– Nie wiem – chlipnęła w słuchawkę i wtedy zrozumiałam, że naprawdę jest zagubiona i jest jej źle. – Nie wiem, czy tu można jakoś pomóc. Ja… Ja jestem sama. Moi rodzice mnie nie rozumieją. Nie kochają mnie i biją.

Nagle puściły jej tamy. Zaczęła opowiadać o swojej sytuacji domu. Tata, odreagowujący stres i napięcie w domu, znęcający się nad córką i żoną. Matka, która bała się wszystkiego i wszystkich, a przede wszystkim własnego męża. Godziła się na takie traktowanie, byle jej nie zostawił. W domu było jeszcze dwóch starszych braci dziewczyny, ci jednak w czasie awantur po prostu wychodzili z domu…
Ja jestem słaba, nie zdążę uciec przed ojcem – tłumaczyła. – A zresztą, gdzie mam iść? Chłopaki sobie poradzą, a ja? Mam się szwendać?

Okazało się, że dziewczyna mieszka na wsi. W tamtych czasach kobiety rzeczywiście musiały się pilnować, zwłaszcza młode i niezamężne, żeby nikt ich nie wziął na języki. Samotne spacery po wsi mogły się skończyć tym, że cała wieś by o niej plotkowała. W dodatku nie mogła też zgłosić pobicia i awantury na milicji, bo jej tata był milicjantem. Z góry było wiadomo, że i tak wszystko zatuszują, żeby nie psuć wizerunku władzy ludowej.

Sytuacja była patowa. Zastanawiałam się, co jej doradzić, jak dalej poprowadzić rozmowę, gdy nagle usłyszałam:
– Muszę kończyć! Miałam wyjść tylko na pół godziny, tata mnie zabije.
– Zadzwoń jeszcze! – zawołałam, ale nie wiedziałam, czy mnie usłyszała.

Martwiłam się o tę dziewczynę. Wyglądało na to, że faktycznie jest sama ze swoim problemem. Komu miała się poskarżyć? Przecież na wsi nikt jej nie zrozumie. Zresztą, tam pewnie każdy ma podobne doświadczenia… Po kilku dniach znowu się odezwała: – Dzień dobry, to ja… Ja dzwoniłam w piątek. Musiałam kończyć.
– Jak dobrze, że się odzywasz – natychmiast przypomniałam sobie tamtą rozmowę. – Wszystko w porządku?
– Nic nie jest w porządku – znowu chlipnęła. – Tata na mnie krzyczy. Powiedział, że do zawodówki mam iść. A ja chcę do liceum! Chcę się uczyć! Tata się śmiał, że jeszcze może i na studia pójdę. A ja… Ja nie chcę być krawcową, nienawidzę tego.

Dziewczyna krzyczała do słuchawki, a ja gorączkowo zastanawiałam się, co jej powiedzieć. Na pewno potrzebowała się wygadać, ale przecież nie tylko! Musiałam jej jakoś pomóc. Na razie jednak mogłam tylko rozmawiać, dając jej jak najwyraźniej do zrozumienia, że słucham i rozumiem. A ona otwierała się coraz bardziej.

Musiała być rzeczywiście złakniona kontaktu i zainteresowania, bo mnie, obcej osobie, zwierzała się teraz ze wszystkiego. I to przez telefon, co nie dla każdego jest łatwe! Kiedy oznajmiła, że musi kończyć, zapytałam, kiedy zadzwoni. Zawahała się.

Krok po kroku nabierała większej pewności siebie

– Wiesz, tutaj dyżuruje kilka osób… – wyjaśniłam jej delikatnie. – Oczywiście z każdym możesz porozmawiać i każdemu zaufać. Ale jeżeli chciałabyś skontaktować się ze mną… Ja będę miała dyżur w piątek.
– Do widzenia – rzuciła i znowu zostałam z poczuciem, że nie do końca jej pomogłam; i z niepewnością, czy jeszcze zadzwoni. Jednak zadzwoniła! Przyznam, że czekałam na ten telefon z niecierpliwością, przeżywając rozczarowanie za każdym razem, gdy w słuchawce słyszałam kogoś innego.

Kiedy dziewczyna się odezwała, prawie krzyknęłam z radości.
– Rozmawiałam z nauczycielką – powiedziała. – Stwierdziła, że powinnam iść do liceum i że porozmawia z moimi rodzicami. Ale ja się boję…
– Czego się boisz? – zapytałam. – Przecież to dobrze, tego chcesz.
– Ale tata się wścieknie – westchnęła. Już nie była tak zdenerwowana jak poprzednim razem, chyba ta nauczycielka dodała jej otuchy.
– Nie wiesz tego – starałam się ją uspokoić. – Jeżeli rodzice się dowiedzą, że to dla ciebie szansa, że jesteś zdolna, to na pewno zrozumieją.
– Wątpię – znowu westchnęła. – Pani ich nie zna. A poza tym co z tego? Przecież u nas nie ma liceum. Musiałabym pojechać do miasta. A z czego miałabym się tam utrzymać? Gdzie bym mieszkała?

Nagle przyszło mi coś do głowy.
– Ależ słuchaj, to jest szansa dla ciebie – powiedziałam. – Przecież, skoro jesteś ze wsi, to przyznają ci internat. Nie mieszkałabyś już z tatą.
– Naprawdę? – ucieszyła się. – No tak, tylko z czego bym żyła?

To była zupełnie inna rozmowa niż poprzednie. Dziewczyna już nie rozpaczała, nie żaliła się. Jakby uwierzyła w siebie, odzyskała chęć życia. Ucieszyłam się, bo w pewnym stopniu to była moja zasługa. Poza tym i ja nabrałam wiary, że jej pomogę, że się uda wyrwać ją spod wpływu tyrana. Następnym razem zadzwoniła po prawie dwóch tygodniach.

Przez ten czas przeżywałam rozterki. Czy nie dzwoni, bo jest dobrze, czy przeciwnie, rodzice na nią nakrzyczeli, odebrali jej nadzieję i się załamała? Bałam się o nią, a przecież nie miałam jak się z nią skontaktować! Nawet nie znałam imienia tej dziewczyny!

Może to dziwne, ale chociaż minęło ponad 40 lat, ja wszystko dobrze pamiętam. Każdy szczegół naszych rozmów, swoje uczucia i strach o wrażliwą nastolatkę. Może dlatego, że to była moja pierwsza poważna sprawa.

Kiedy się wreszcie odezwała, wbrew zasadom zasypałam ją pytaniami.
– Rodzice nie byli szczęśliwi – odpowiedziała na moje pytanie o efekt rozmowy z nauczycielką. – Ale powiedzieli, że dobrze, że mogę sobie składać papiery do tego liceum, bo i tak się nie dostanę. A nawet gdyby, to oni nie mają mnie za co utrzymać. To znaczy tata tak powiedział, bo mama się nie odzywała. A wtedy ta nauczycielka powiedziała, że tata, jako przedstawiciel władzy, powinien się cieszyć, bo jak pójdę do liceum, zyskamy lokalny sukces. No i wtedy powiedział, że dobrze, że się zgadza.

Zaskoczył mnie jednak brak entuzjazmu w głosie dziewczyny.
– No to wspaniale, prawda? – zapytałam, a ona pociągnęła nosem.
– Oni naprawdę nie mają pieniędzy – powiedziała. – I co ja zrobię?
– A gdzie jest to liceum? – zapytałam ostrożnie; to już była ingerencja w anonimowość rozmówcy. Nie powinnam tego robić. Ale jak miałam pomóc, nic nie wiedząc?
– W Gdańsku – odpowiedziała bez wahania. – Ja tam nikogo nie mam.
– Ja mieszkam w Gdańsku – powiedziałam szybko, bez zastanowienia. – Może ja bym ci mogła pomóc?

Zastanawiała się przez długi czas. Wreszcie powiedziała, że pomyśli, że da mi znać. I znowu złamałam zasady. Bo podałam jej swój adres.
– Nie mam telefonu w domu, ale możesz napisać – powiedziałam. – No i zadzwoń jeszcze. Mam tu dyżury w każdą środę i piątek, pamiętasz?

Zadzwoniła podczas najbliższego dyżuru. Powiedziała, że przemyślała wszystko, i że jeżeli jej zechcę pomóc, to ona spróbuje z tym liceum. Zaproponowałam jej spotkanie, denerwując się, czy tym nie spłoszę dziewczyny.
– Mogę przyjechać pierwszego czerwca – powiedziała, wahając się jeszcze. – Ale ja nie znam Gdańska…
– Wyjdę po ciebie na dworzec – obiecałam. – I zastanowimy się, co dalej, jak mogę ci pomóc.
– Dobrze, to będę – powiedziała i dodała niepewnie: – Jestem Beata.

To właśnie wtedy, na to spotkanie, przyniosłam jej paczkę słodyczy. W końcu to był Dzień Dziecka, a ona jednak nadal była dzieckiem! Pamiętam, jak była przestraszona, a jednocześnie pełna nadziei. I jak się ucieszyła, gdy zobaczyła w papierowej torbie swoje ulubione lizaki. Przywiozła świadectwa i akt urodzenia, bo ją o to prosiłam.

Poszłyśmy do mnie, gdzie przejrzałam wszystkie dokumenty. Potem z poczty podzwoniłam po znajomych, dopytując, jakie są szanse na pomoc Beacie. Okazało się, że internat i wyżywienie jej przyznają, jeżeli udokumentuje swoją złą sytuacją materialną. Wtedy jeszcze plusem było to, że pochodzi ze wsi; takie dzieci miały dużo przywilejów. Okazało się też, że mogą jej przyznać niewielkie stypendium, jeżeli będzie miała dobre świadectwo.
– Będę miała, na pewno – cieszyła się. – Zawsze mam pasek!

Chyba nigdy nie znałam tak pracowitej i pilnej dziewczyny. Widywałam się z nią regularnie, trochę jej pomagałam. Potem wyjechała na studia do Warszawy i do tej pory tam mieszka. Ma dobrą pracę, męża, dzieci, teraz czeka na pierwszego wnuka. Zawsze pamięta o mnie, wysyła mi kartki z życzeniami na święta. A ja wysyłam jej życzenia na Dzień Dziecka. I pamiętam, żeby włożyć do koperty lizaka. Bo dla mnie Beata zawsze będzie bardzo dzielnym dzieckiem.

Czytaj więcej prawdziwych historii:
„Ja się zakochałam, a on świetnie się bawił. Dla niego byłam tylko zakładem o skrzynkę wina. Tyle byłam dla niego warta”
„Nie brałam byle czego, czekałam na prawdziwego faceta. Wybrzydzałam i... do czego mnie to zaprowadziło?”
„Mój mąż to cholerny Piotruś Pan, który zadłużył nas dla swoich zachcianek i hazardu. Nie mam już sił”

Redakcja poleca

REKLAMA