„Moje małżeństwo to była umowa korzystna dla obydwu stron. Nic więcej! Straciłam przez to kilka lat życia”

Małżeństwo z rozsądku fot. Adobe Stock
Podobno zdrowy rozsądek mam we krwi. Po mamie. A jednak serca nie udało mi się oszukać.
/ 13.11.2020 15:58
Małżeństwo z rozsądku fot. Adobe Stock

Pamiętam, że w dzieciństwie moją ulubioną rodzinną opowieścią była ta o prababce, która chodziła po drzewach. W dawnych czasach było to nie do pomyślenia, aby panienka z dobrego domu, wychowanka znanej pensji dla przyzwoitych dziewcząt, skakała po gałęziach niczym jakaś wiewiórka. A tymczasem ulubionym zajęciem prababki Wilhelminy było siedzenie między konarami wielkiego dębu, który rósł w posiadłości jej rodziców, tuż pod oknami salonu. Stamtąd właśnie pewnego dnia obserwowała kandydata na męża, z którym ją swatano. Młodzieniec przyjechał z rodzicami poznać swoją przyszłą oblubienicę, a tymczasem ta zniknęła jak kamfora. Szukała jej cała służba, rodzice usiłowali robić dobrą minę do złej gry, wymyślając jakiś ważny pretekst nieobecności córki. Tymczasem prababcia, jakby w ogóle nie obchodziło jej poruszenie, które wywołała swoim zniknięciem, spokojnie obserwowała sobie świat i ewentualnego narzeczonego, zaglądając do salonu z oddalenia. Prababka wtedy uznała, że młodzieniec rokuje i wyszła za niego za mąż. Podobno byli z pradziadkiem Witoldem szczęśliwym małżeństwem i bardzo się kochali... Potem kobiety w mojej rodzinie już nie dokonywały takich trafnych wyborów…

Babka Hanna wyszła za mąż z rozsądku, w dodatku popełniając mezalians. Pochodziła bowiem z ziemiańskiej rodziny, której wszystkie dobra władza ludowa rozparcelowała wśród chłopów. Babka uznała więc, że należy iść z duchem czasów i poderwała jednego z tych partyjniaków, którzy najgłośniej krzyczeli o „czerwonym karle burżuazji”. Zabawne, że właśnie tacy najbardziej byli łasi na zacieśnianie więzi z przedwojenną elitą i potem wręcz uwielbiali się chwalić w swoich kręgach, że rodzina żony posiadała szlachecki tytuł. Pamiętam dziadka Huberta. Był stanowczym i władczym człowiekiem. Mimo iż wysokie stanowiska zdobył z partyjnego nadania, to jednak zadbał o swoje wykształcenie. W rodzinie grał pierwsze skrzypce, a babka była mu całkowicie podporządkowana. Z rodzinnych plotek dowiedziałam się, że w czasach młodości zdradzał ją na prawo i lewo, ale ona pokornie milczała, przedkładając dobry samochód, którym jeździła i wczasy w Sopocie nad honor małżonki. Ale czy mogła się czuć szczęśliwa, wątpię… Zdystansowana, a nawet oschła, wychowała swoje córki w przeświadczeniu, że małżeństwo to nie żadne porywy serca, a wspólny biznes, który musi przynosić określone korzyści obu stronom. A przede wszystkim mądrej żonie, jeśli ma głowę do takich interesów.

Te życiowe nauki zapadły głęboko w umysł szczególnie mojej mamie. Uwierzyła, że jeśli będzie się nimi kierować i postępować jak jej mama, zawsze dobrze na tym wyjdzie. Nic więc dziwnego, że wyszła za mojego ojca nie dlatego, że go bezgranicznie kochała, ale… ponieważ był dobrą partią.

Trudno w to uwierzyć, że w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku można się było kierować czymś innym niż porywem serca. Na świecie trwała wielka rewolucja obyczajowa. Hasło dzieci kwiatów: „Czyńcie miłość, a nie wojnę” przeniknęło nawet przez żelazną kurtynę do Polski. Mimo to mama zupełnie na chłodno uznała, że tata będzie dla niej właściwym kandydatem na męża.
Młody lekarz, rokujący pracownik kliniki, asystent na uczelni medycznej. Poznała go, bo jak mi kiedyś wyznała, wiedziała, gdzie należy bywać.
– Wtedy liczyli się przede wszystkim lekarze i prawnicy. To przed nimi była przyszłość – usłyszałam. – Wystarczyło obserwować, gdzie się bawią, do jakich chodzą restauracji czy klubów.

Mama nie chodziła na dyskoteki, gdzie, jej zdaniem, bawili się tylko nowomodni gówniarze, którzy zjeżdżali tam autobusami. A nawet jeśli podjeżdżali taksówką, to składali się na nią w pięciu. Mama szukała partnera, który mógł ją zabrać do eleganckiego lokalu. Ojca właśnie było na to stać i tyle, bo mama nie kochała taty… A on ją? Jakoś nie rozgryzłam nigdy jego uczuć, gdyż z charakteru był układnym i emanującym ciepłem człowiekiem. To bardzo mu pomagało w kontaktach z pacjentami, a także wtedy, gdy postanowił robić karierę w zupełnie innej dziedzinie – w polityce. Do matki odnosił się zawsze z życzliwością. Ale czy to była miłość? Nigdy przecież nie widziałam, aby pocałował ją namiętnie...

No i może nie powinnam zaglądać rodzicom do sypialni, ale słyszałam, że przestali ze sobą sypiać po tym, jak urodził się mój młodszy brat. Po drugim dziecku mama uznała, że spełniła już swój kobiecy obowiązek. Nawet nie udawała, że coś takiego jak seks ją interesuje. Tak samo jak babka Hanna stała się w końcu oschła i zimna, a jej jedynym celem było dopilnowanie, aby dom prowadzono na odpowiednim poziomie. Tata bez sprzeciwu pogodził się z tym. Zatrudnił dla niej gosposię, żeby miała to, co chciała i dała mu święty spokój. Czy tak reaguje zakochany mężczyzna? Czy nie próbuje wtedy walczyć o serce ukochanej?

Pani Genia przyjechała do nas aż z okolic Zakopanego. Była przaśną góralką, pedantyczną aż do przesady i świetnie gotującą. Mieszkała razem z nami, w niewielkim pokoiku wykrojonym z długiej kuchni. Do domu jeździła rzadko, gdyż twierdziła, że wcale swoim dzieciom nie jest już potrzebna, za to potrzebne są im jej pieniądze. Wysyłała je zresztą regularnie za pośrednictwem Poczty Polskiej. Wszyscy w szkole sądzili, że jest moją babcią. A ja wstydziłam się wyjawić prawdę. Zresztą nawet nie wiem, czy dzieciaki z mojej klasy by zrozumiały, o co chodzi z tą gosposią. One służące widziały przecież tylko w historycznych filmach. Poza tym mama udawała przed znajomymi, że pani Genia to nasza daleka, uboga krewna, która u nas znalazła na stare lata dach nad głową w zamian za pomoc w domu.

W ogóle, jak teraz patrzę wstecz na swój rodzinny dom, to był on pełen zakłamania. Rodzice tylko w czasie „oficjalnych” spotkań występowali jako kochająca się para, na co dzień każde z nich żyło własnym życiem. Tata, jak to facet, nie zamierzał żyć wstrzemięźliwe. A skoro nie mógł liczyć na seks w swojej sypialni, to… znalazł go gdzie indziej. Pozwalał sobie na skoki w bok, ale robił to, starając się zachować pozory. Dlatego w naszym domu nie było awantur z tego powodu. Oboje rodzice udawali przed światem, że są przykładnym małżeństwem. W pewnym momencie tacie nie wystarczyły już lekarskie ambicje, które zrealizował z nawiązką, więc kiedy nadeszła demokracja, zaczął się bawić w politykę. Wystartował jako kandydat na radnego. Na plakacie taty byliśmy wszyscy pięknie uśmiechnięci. Na co dzień jednak nie pamiętam rodziców roześmianych, bo jak mawiała moja mama: „nie ma co się szczerzyć jak głupi do sera. Kobieta na poziomie panuje nad swoimi emocjami i zachowuje je dla siebie, a nie uzewnętrznia publicznie”.

Wygląda na to, że krytykuję teraz mamę, ale… chcę powiedzieć, że ja byłam kiedyś taka sama, jak ona. Moja rodzina przez lata mnie ukształtowała, nie znałam innych zachowań. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że wartościuję ludzi i zadaję się tylko z tymi, których uznam za należących do mojego środowiska, to pewnie bym się na niego obraziła. Ale przecież dokładnie tak było. Tylko że ja chyba nie robiłam tego z wewnętrznego przekonania, że tak powinnam, jak uważały moja babka i mama. Ja robiłam to… ze strachu. Nie znałam innego życia niż to pełne konwenansów. Nie znałam innych zachowań, jak tylko oficjalne. Od małego byłam wtłoczona w taki ciasny gorset i scalił się on ze mną niczym druga skóra. Stał się moim pancerzem. Nie miałam pojęcia, co to spontaniczność.

Kiedy poznałam Norberta, nie tyle się w nim zakochałam, co uznałam, że mi nie zagraża. Podświadomie zauważyłam, że będzie mu wystarczyło to, jaka staram się być dla otoczenia i nie zechce przebijać się do mojego wnętrza, aby zobaczyć, jaka naprawdę jestem. Wystarczy mu fasada.
Wybór Norberta z pewnością pochwaliłaby moja babka. Był bowiem dentystą. I to nie byle jakim, bo chirurgiem szczękowym. To naprawdę prestiżowy zawód dający i uznanie, i pieniądze. On potrzebował reprezentacyjnej żony, a ja męża, który doceni to, że taka właśnie jestem – efektowna. Nie tylko on zresztą mnie doceniał… Jego rodzice także uważali, że wybrał sobie odpowiednią żonę z właściwej rodziny. Taką, co to ma dobry zawód, bo zostałam szefową szkoły językowej, a po pracy wraca do domu i zajmuje się chuchaniem na domowe ognisko, aby nigdy nie zgasło. I dwudaniowy obiad przygotuje, i szarlotkę potrafi upiec. A poza tym bez szemrania urządza przyjęcia dla bliższej i dalszej rodziny. No i dla rozmaitych „przyjaciół domu”, czyli wpływowych ludzi, którzy mogą pomóc w karierze mężowi. Robiłam to wszystko jak automat, bo tak zostałam zaprogramowana. I nawet się nie zastanawiałam nad tym, czy jestem szczęśliwa.

Była jednak jedna skaza na tym idealnym obrazie naszej rodziny. Nie mogłam zajść ciążę. Po kilku miesiącach prób poszłam do lekarza wyjaśnić, co się może dziać z moim organizmem. Bo przecież miesiączkuję normalnie, więc nie powinnam mieć żadnych problemów. Pani doktor wysłuchała mnie uważnie, zleciła jakieś badania, a kiedy już dostała moje wyniki, przeprowadziła ze mną wywiad.

Zapytała między innymi, czy nie czuję się wypalona i osowiała. Przyznałam ze zdumieniem, że trafiła w sedno, bo ostatnio jestem stale śpiąca i jakby mi brakowało energii. Wtedy padło magiczne słowo „depresja”. Jaka depresja? Byłam tym zdumiona. Przecież mam dobrego męża, dom i pracę. A ona mi na to:
– Jednak widocznie czegoś pani w tym życiu brakuje, że nie do końca jest pani szczęśliwa.
I poradziła mi wizytę u psychologa. Wyszłam od niej obrażona. Jak ona mogła tak mnie ocenić? Na podstawie kilku badań, głupiego OB i analizy krwi? Ale potem, im dłużej myślałam o słowach lekarki, tym bardziej wydawały mi się godne zastanowienia.

W końcu poszłam do psychologa i pierwsze, co mi kazał zrobić, to wypisać dobre i złe strony mojego małżeństwa. A kiedy już zaczęłam się nad tym zastanawiać, to wyszło mi, że jest w nim wiele rzeczy – bezpieczeństwo, stabilizacja, spokój. Ale nie ma w nim tej jednej podstawowej: miłości.

Mój mąż mnie nie kochał jako mnie, Justynę. On szanował tylko moją rolę jako żony. Uważał, że za to, co robię w domu, winien jest okazywać mi respekt.
Któregoś wieczoru zapytałam go:
– Co we mnie kochasz najbardziej?
Popatrzył na mnie zdumiony, po czym zaczął coś bąkać o moim zamiłowaniu do porządku i o tym, że piekę świetne drożdżowe ciasto. Czyli tak naprawdę widział we mnie gosposię i kucharkę, a nie obiekt pożądania. A ja tak bardzo chciałam, aby powiedział na przykład: „Kocham sposób, w jaki zakładasz kolczyki, przechylając głowę”. Tylko czy miałam prawo tego od niego żądać, skoro sama nie potrafiłam o nim niczego podobnego powiedzieć?

I to był moment, kiedy zrozumiałam, że tamta lekarka miała niestety rację i istotnie nie jestem szczęśliwa w swoim małżeństwie.
– To prawdopodobnie dlatego nie może zajść pani w ciążę. Organizm broni się przed tym, aby miała pani dziecko z niewłaściwym człowiekiem – taka była diagnoza. Podłoże mojej bezpłodności tkwiło więc w moim sercu, które było puste. Nie wypełniały go żadne uczucia. Miałam tylko 34 lata, ale czułam się już jak staruszka. Gasłam.

Do pracy chodziłam z obowiązku i także trochę dlatego, aby nie być w domu, z mężem, z którym nie miałam o czym rozmawiać. Brałam więc dodatkową pracę i zostawałam sama w firmie. Od czasu do czasu, dla oddechu, odrywałam wzrok od monitora i patrzyłam w okno. Naprzeciwko mojego biura postawiono drugi biurowiec, tak blisko, że wydawało się, iż gdybym wychyliła się z okna, to ja i osoba pracująca naprzeciwko mogłybyśmy podać sobie ręce. Od niedawna na wysokości mojego piętra pracował jakiś młody facet. Musiał mieć szczęśliwą rodzinę, bo na jego biurku stały zdjęcia żony i dzieci. Kolorowe, radosne. Wychodził także zawsze tuż po piątej, nigdy nie zostawał dłużej. Wiadomo, miał do kogo wracać do domu.

Przyglądałam mu się i czasem on także mnie obserwował. Pewnego razu zimą zauważyłam, że nosi stabilizator na kolano. Pewnie odniósł kontuzję na nartach. Ja także miałam stabilizator w tym samym czasie, tylko na lewej, a on na prawej nodze. „Pasujemy do siebie” – myślałam. „Dwie ofermy”.
Za którymś razem, gdy go obserwowałam, uśmiechnął się do mnie. Pomachałam mu beztrosko. Odwzajemnił mój gest. Nie zdarzyło się nic więcej, a jednak połączyła nas jakaś cienka nić. Miło było mi patrzeć na niego codziennie i tak sobie myślałam, że w innych okolicznościach… Ale on miał rodzinę, a ja męża… Niekochanego, ale byłam związana. I świadomość tego sprawiała chyba, że coraz bardziej popadałam w depresję. Nawet na lunch wolałam chodzić sama, a jeśli już, to przy stole odpływałam myślami, nie słuchając, co mówią moje koleżanki. Tamtego dnia jednak było inaczej, dotarły do mnie bowiem słowa Kaśki. Opowiadała o jakimś swoim koledze, który stracił właśnie żonę.
– Osierociła dwoje małych dzieci. Mówię wam, jaki on jest dzielny, że je sam wychowuje.
– To ten, co pracuje w budynku obok? Fajny facet – zagadnęła Anka.
– No, naprzeciwko pokoju Justyny – usłyszałam i to mnie zelektryzowało.
– On ma na biurku zdjęcie żony – powiedziałam.
– Tak, ale ona zginęła pół roku temu w wypadku – usłyszałam.
Ta wiadomość była dla mnie jak grom z jasnego nieba. Ten facet był wolny. Ale ja nie… – docierało to do mnie jeszcze bardziej boleśnie.

Pewnego dnia samotność jakoś wyjątkowo mi doskwierała… Kiedy on spojrzał w moje okno, nabazgrałam szybko coś na kartce i przytknęłam ją do szyby. Czekałam z drżeniem serca, bojąc się jego reakcji. Ale on… uśmiechnął się i kiwnął głową! „Boże! Nie do wiary. Zgodził się.” – motyle w moim brzuchu zatańczyły jakiś szalony taniec. Moje pytanie napisane na kartce brzmiało bowiem: „Kawa?” Teraz on pokazał mi kartkę z pytaniem: „Telefon?” Napisałam szybko swój numer, myląc się dwa razy. Zadzwonił po sekundzie, miał miły głos.
– Wreszcie się poznamy – powiedział.
„Wreszcie!” – zabrzmiało to w mojej głowie jak najpiękniejsza muzyka.
Jeszcze tego samego popołudnia poszliśmy z Adamem na kawę. Na jednej się nie skończyło. Mała czarna po pracy weszła nam w nawyk. Po niedługim czasie umówiliśmy się do kina… Adam wiedział, że jestem mężatką. Nie ukrywałam tego przed nim, ale powiedziałam mu, że jestem nieszczęśliwa. Cierpliwie poczekał, aż dojrzeję do tego, aby odejść od męża. Do niego.

Jesteśmy razem już dwa lata, wychowujemy wspólnie dwie śliczne córeczki z jego pierwszego małżeństwa i czekamy, aż urodzi się trzecia, nasza wspólna. Dopiero teraz rozumiem, co to znaczy naprawdę kogoś kochać. To cudowne uczucie. Jestem szczęśliwa z Adamem i czasami sobie myślę, że moja prababcia miała rację. Jej sposób, aby najpierw przyjrzeć się kandydatowi na męża z bezpiecznej odległości, po latach zdaje egzamin.

Więcej listów do redakcji: „Nie kocham męża. Tęsknię za mężczyzną, z którym miałam romans przed ślubem. On jest ojcem mojego syna”„Wyparłem się córki, ale zrozumiałem swój błąd. Po 15 latach chcę odzyskać z nią kontakt, ale jej matka to utrudnia”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”

Redakcja poleca

REKLAMA