Mówi się, że paprotka to kwiatek do ozdoby. Stawia się ją tam, gdzie ma coś ukryć albo zasłonić, bo jest dekoracyjna, ma piękny zielony kolor i bujne liście podobne do ptasich piór.
Paprotka jest łatwa w hodowli, ale ma swoje wymagania. Co jednak najdziwniejsze – paprotka nie cierpi niedobrych ludzi! Moja mama twierdziła, że to roślina, która reaguje na „złe oczy” i pokazuje, kto jest nam nieżyczliwy. Wystarczy, że podła, plotkująca sąsiadka przyjdzie do naszego mieszkania, a po jej wizycie paprotka „smutnieje” i zaczyna się zwijać, schnąć i kruszyć, bo mając magiczne właściwości, ściąga na siebie złość i niedobrą energię odwiedzającego.
Paprotka jest bohaterką wielu legend i baśni; jej kwiat rozwijający się i więdnący w ciągu jednej nocy stawał się natchnieniem poetów, pisarzy i autorów tekstów piosenek. Podobno tym, którzy go zobaczyli, przynosił albo wielkie szczęście, albo nieszczęście, ale mimo wszystko nie brakowało śmiałków i desperatów, którzy ruszali w głąb lasu na poszukiwania tego, co odmieni ich los. Sama pamiętam, jak w dzieciństwie podczas wakacji spędzanych u dziadków na wsi zaglądałam w kępy dzikich paproci.
Miałam nadzieję, że znajdę ten niezwykły podarunek od losu i że wtedy spełnią się moje marzenia: wyrosnę na prawdziwą królewnę, zdobędę swojego królewicza, a potem będziemy żyli długo i szczęśliwie.
Moje ówczesne marzenia nie wykraczały poza taką bajkę. Może tak było dlatego, że na co dzień widziałam całkiem co innego. Najpierw ciągle kłócących się rodziców, mamę popłakującą po kątach, tatę uciekającego z domu do kolegów (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że również do innych kobiet) i babcię ze strony taty, która cały czas u nas siedziała i oskarżała mamę, że przez nią tata zaczął popijać i że jest nie ten co kiedyś!
Nie miałam gdzie uciec, bo dookoła były szare kamienice i podwórka, a z otwartych okien dolatywały odgłosy podobnych awantur, więc chowałam się w książkach, w ich świecie, wśród księżniczek i książąt, w pałacach i zamkach pełnych miłości i czarów.
Miałam bujną wyobraźnię, wystarczyło, że przymknęłam oczy i już przeskakiwałam do innej rzeczywistości. Babcia często wtedy narzekała, że dowołać się mnie nie można, chociaż siedzę w kącie tego samego pokoju.
– Zobaczysz – mówiła do mamy. – Z tą dziewczyną będą jeszcze same zmartwienia. Ona ma nieprzytomne oczy, jakby spała na jawie. Ty coś z tym zrób, zanim się okaże, że jest za późno!
Utrzymywała dwa domy
Moja babcia była konkretna. Liczyło się dla niej tylko to, co widać i czuć. Była duża, tęga, krzykliwa i pewna siebie. Nawet najlepszym klientkom przychodzącym do niej z prośbą o uszycie sukienki mówiła prawdę prosto w oczy.
O dziwo, żadna się nie obraziła i nie odeszła do innej krawcowej, ale nic dziwnego, bo babcia była mistrzynią w swoim fachu. Miała taki gust i pomysły, że dzisiaj pewnie założyłaby swój dom mody albo butik i stała się kobietą biznesu.
Wtedy też była sławna, ale tylko w naszym mieście, bo polecały ją sobie kolejne panie i w ten sposób babcia utrzymywała właściwie dwa domy: swój i nasz. Nasz dlatego, że rodzice nie dawali sobie rady z niczym, również z zarabianiem pieniędzy, więc babcia, psiocząc i narzekając, wzięła to na siebie.
Wszystko się posypało, kiedy przyszła pora gotowej konfekcji – dużo tańszej i byle jakiej, ale dostępnej od ręki. Babcia nigdy się z tym nie pogodziła… Ostatnim dziełem babci dla mnie była jasnobłękitna sukienka na sztywnej halce uszyta na studniówkę. Babcia już wtedy chorowała, ale nie pozwoliła nikomu dotknąć cieniutkiej organtyny i sama do tych błękitów dobrała zielone dodatki. Tylko ona tak umiała, że niby nic nie powinno do siebie pasować, a kiedy się to wszystko zestawiło po jej myśli, efekt był piorunujący.
Na ramieniu przypięła mi bukiecik pierzastych liści młodej paprotki. Już nigdy później nie miałam takiej oryginalnej i twarzowej sukni i nigdy w żadnej nie czułam się tak zgrabnie, lekko i pięknie. Zresztą na fotografii ze studniówki też stoję w samym środku koleżanek i kolegów, więc uwaga patrzącego koncentruje się na mnie i mojej wspaniałej sukni w kolorze czystego, jasnego nieba.
Po śmierci babci bardzo się nam pogorszyło. Tata zachorował na cukrzycę, ale leczył się albo nieregularnie, albo wcale, w dodatku nie przestrzegał diety i nadal popijał, więc szybko stał się wrakiem człowieka i wymagał opieki.
Mama sobie z tym nie radziła. Od dawna z ojcem żyli jak obcy ludzie, więc nie poczuwała się do żadnych wyrzeczeń dla niego i wyraźnie powiedziała, że albo ja się tym zajmę, albo go odda do jakiegoś przytułku. Tata w dodatku stał się jeszcze bardziej dokuczliwy, marudny, rozżalony na cały świat i pełen pretensji. Mama za żadne skarby nie chciała tego znosić…
Tak się zaczęła moja kariera
Przerwałam studia w połowie drugiego roku. Poszłam do pracy jako pomoc biurowa, ale szybko szef przesunął mnie z zaplecza do małej recepcji, gdzie nie tylko pilnowałam kluczy i rejestrowałam, kto i gdzie wchodzi, ale też byłam wizytówka firmy – ozdobną paprotką, widoczną na samym wejściu.
Byłam młoda, ładna, zgrabna, miałam miły uśmiech i mówili o mnie „sympatyczna lalka”. Szef to doceniał. Nie ma co udawać, podobałam mu się tak bardzo, że szybko stałam się jego pomocą podczas służbowych wyjazdów, kolacji, spotkań w rozmaitych hotelach, knajpach i restauracjach. Co należało do moich obowiązków?
Przede wszystkim dobrze i seksownie wyglądać, mieć mocną głowę i zdrowy żołądek, godzić się na nienormowany czas pracy i nie być przesadnie pruderyjną. Za to miałam nie najgorszą pensję, rozmaite dodatki i premie motywacyjne oraz prezenty w postaci perfum, często markowych ciuchów i bielizny, a nawet biżuterii.
Pewnie, że w firmie o mnie plotkowano, ale kompletnie się tym nie przejmowałam. Stać mnie było na lekarstwa dla rodziców, pomoc w opiece nad tatą i remont w mieszkaniu, dzięki któremu wygospodarowałam dla ojca oddzielne, wygodne pomieszczenie. No cóż, jak za bycie paprotką całkiem nieźle.
Wtedy tak uważałam…
Rosłam, wypuszczałam nowe liście i pędy, byłam dekoracyjna, zwracałam uwagę, budziłam zachwyt, maskowałam to, co trzeba było ukryć, i uwydatniałam to, co zasługiwało na pokazanie. Z biegiem czasu moje miejsce zwane recepcją zmieniło się w drugi sekretariat, nawet ważniejszy od tego właściwego. Wszyscy wiedzieli, że droga do szefa prowadzi przeze mnie i że bez mojej zgody niczego z nim nie załatwią. Miałam dopiero 29 lat, kiedy zwykły zator płucny zmienił wszystko, co mnie dotyczyło.
Szef akurat był na środku jeziora w kajaku, którym pokonywał codzienny, urlopowy dystans kilkunastu kilometrów na wodzie. Opalałam się na pomoście. Dopiero po półgodzinie zaniepokoił mnie nieruchomy kajak wbity w trzciny. Telefon nie odpowiadał, więc od razu wiedziałam, że stało się coś niedobrego.
Było strasznie gorąco, mieliśmy za sobą długą podróż samochodem i krótką noc pod gwiazdami, więc rano powiedziałam, że ja dzisiaj pasuję i odpoczywam. Jednak on jak zwykle chciał się popisać, bo miał kompleks swoich prawie sześćdziesięciu lat i choć był w świetnej kondycji, cały czas coś sobie i mnie udowadniał.
Po raz pierwszy w życiu poznałam, jak brutalne i bezwzględne potrafią być kobiety, szczególnie te głęboko zranione, które całymi latami ukrywały swoje uczucia i udawały, że nic ich nie rusza.
Nie zdążyłam się nawet spakować, kiedy moje torby i rzeczy fruwały po podjeździe, budząc śmiech i komentarze innych gości zajazdu, w którym się zatrzymaliśmy i do którego przyjechała żona szefa. Najpierw zrobiła porządek ze mną, a dopiero potem pojechała do szpitala załatwiać wszelkie formalności.
Wsiadając do taksówki, wiedziałam, że już nie mam pracy i że będzie mi trudno znaleźć następną. Żona szefa już się o to postara, żeby poszła za mną w naszym miasteczku taka opinia, która mnie zdyskwalifikuje na bardzo długo.
No cóż: paprotka uschła!
Przestała być potrzebna, zaczęła zawadzać, jej opiekun przestał się nią zajmować, więc został suchy wiecheć zamiast bujnych, zielonych liści. Zamiast parapetu albo kwietnika został jej śmietnik, normalna kolej losu wszystkich paprotek ozdobnych i inaczej nieużytecznych.
Co mogłam zrobić? Mogłam spróbować znaleźć innego pana i żywiciela. Mogłam na tym pobojowisku dogorywać, czekając na odmianę losu. Mogłam się też odbić i spróbować jeszcze raz, ale inaczej, bo paprotka postawiona w innym miejscu nie przestanie być paprotką. Pozostawało mi więc zapomnieć, że dotąd służyłam do ozdoby, i wreszcie zacząć żyć dla siebie.
Zrozumiałam także, że moi rodzice nie są moimi dziećmi i że najwyższy czas, aby przestali na mnie wisieć, bo w przeciwnym wypadku nigdy się nie wyzwolę i nie odnajdę sensu życia. Zrobiłam dla nich tyle, ile mogłam, i więcej niż powinnam. Będzie mi łatwiej, gdy zamiast dźwigać na plecach ich dwoje, wezmę na siebie tylko własny ciężar.
Zostawiam im mieszkanie i trochę pieniędzy. Wyjeżdżam z kraju za pracą i po to, aby zapomnieć o wszystkim, co tu robiłam. Załatwiłam im opiekę w MOPS-ie, mam nadzieję, że to wystarczy. Oboje mają emerytury. Czynsz zapłaciłam za pół roku z góry. Z resztą muszą się sami uporać.
Poszłam także do parafii i opowiedziałam księdzu o całym moim życiu. To nie była spowiedź, bo nie umiem się spowiadać, zresztą nie czuję takiej potrzeby. Po prostu pomyślałam, że im więcej ludzi będzie dookoła mojej mamy i mojego taty, tym lepiej.
Chciałabym, żeby tak było!
Na koniec rozmowy dostałam od tego księdza metalowe kółko na palec symbolizujące dziesiątkę różańca. Powiedział, żebym to nosiła i czasami odmawiała zdrowaśki. Powiedział także, że nie zna lepszego drogowskazu na trudne i nieznane drogi i że się kiedyś przekonam, jakich cudów może dokonać różaniec. Obiecał, że sam się będzie także za nas wszystkich modlił…
Na razie noszę to kółko w portfelu. Kiedyś bym się śmiała z takich „zabobonów”, ale dzisiaj myślę, że liczy się każda pomoc, więc z żadnej nie trzeba rezygnować, nawet z takiej, w którą się nie do końca wierzy.
Ten ksiądz jeszcze powiedział, że nie ma nic ważniejszego ponad odkrycie, do czego w życiu nas przeznaczono. Ponoć każdy z nas ma jakąś misję przed sobą, tylko nie wiadomo jaką, a dopóki tego się nie dowie, będzie błądził, mylił się i plątał kierunki.
Więc mam nadzieję, że ja nie miałam być tylko paprotką, że to był kiepski epizod, który zagrałam w złej sztuce, i że jeszcze trafię na swoją prawdziwą rolę. Kto wie, może faktycznie to metalowe kółko różańca mi w tym pomoże? Chciałabym, żeby tak było!
Czytaj także:
„Zgodziłam się na bycie kochanką, bo liczyłam, że ukochany przejrzy na oczy. Jak długo przyjdzie mi trwać w tej życiowej poczekalni?"
„Byłam kochanką męża mojej ciężarnej siostry. Mój syn i córeczka Renaty są rodzeństwem, ale wiem o tym tylko ja”
„Być kochanką to jak żywić się resztkami i odpadkami z cudzego stołu. W dodatku rozgrzebanymi czyimś widelcem”