„Z wysokiego stanowiska w korporacji, spadłam do roli pracownika dyskontu. Kierownik zmiany gnębił mnie z czystej zawiści”

kobieta, która straciła pracę fot. Adobe Stock, PheelingsMedia
„Oboje zdawaliśmy sobie też sprawę z tego, że z jednej pensji nie wyżyjemy. Nie przy tej racie kredytu, jaką sobie zafundowaliśmy, gdy wiodło nam się dobrze i gdy stopy procentowe były niższe. Sprawy potoczyły się tak szybko, że teraz nie mogłam już wybrzydzać. Musieliśmy zapewnić sobie płynność finansową, a to oznaczało, że trzeba brać, co jest”.
/ 15.07.2022 18:30
kobieta, która straciła pracę fot. Adobe Stock, PheelingsMedia

W dyskoncie zatrudniłam się w zeszłym roku. Po latach szefowania kilkunastoosobowej grupie ludzi, zmianę pracy na taką, gdzie wykłada się towar na półki i wlecze za sobą ciężkie palety, trudno nazwać awansem. Do tej pory to ja byłam osobą decyzyjną i wydającą polecenia innym. Teraz stanęłam po drugiej strony barykady i, jak miało pokazać kilkanaście kolejnych miesięcy, szykowała się trudna przeprawa.

Gdy właściciel przedsiębiorstwa, w którym pracowałam jako główny handlowiec, pewnego dnia wezwał mnie do siebie i po krótkiej rozmowie oświadczył, że to koniec naszej współpracy, byłam zszokowana. W drodze do jego gabinetu łudziłam się, że szef chce mi dać podwyżkę, o którą zabiegałam od pół roku. Nie powiem, jak na nasze warunki zarabiałam naprawdę dobrze, ale uważałam, że beze mnie ta firma nie wypłynęłaby tak szybko na szerokie wody, co uprawniało mnie, by co pewien czas domagać się jakichś profitów. Bardzo się pomyliłam...

– No i tak to wygląda, pani Agnieszko... Musi mnie pani zrozumieć...

– Jestem zaskoczona, szefie. Przecież firmie tak świetnie idzie.

– To prawda, ale mam pewne plany co do nowych inwestycji, a to wiąże się z obcięciem kosztów. Do tego niebawem zmieniamy nieco profil naszego produktu, a to z kolei wymusza restrukturyzację stanowisk. Pani sprawy przejmie pani Małgosia, ona pewnie też nie będzie zachwycona, dojdą jej nowe obowiązki, a uposażenie pozostanie takie samo. Rozumie pani...

Zwolnił to stanowisko dla bratanka żony

Było mi tak przykro, że docierało do mnie co drugie słowo, a potem widziałam już tylko poruszające się usta szefa. W głowie mi huczało. Mówił coś o utracie najlepszego pracownika z działu handlowego, o tym, że jest pewien, że sobie poradzę. Te banały raczej nie podnosiły mnie na duchu. Myślałam już tylko o kredycie na trzydzieści lat, który zaciągnęliśmy z moim mężem Marcinem dwa lata temu, a który w tej jednej chwili spuchł do niewyobrażalnych rozmiarów...

W trakcie okresu wypowiedzenia pracowałam jak kukła. Bez życia i zaangażowania wykonywałam swoje obowiązki, a poczucie totalnej porażki pogłębiły docierające do mnie plotki o prawdziwym powodzie mojego zwolnienia. Według informacji korytarzowo-toaletowych moje miejsce miał zająć bratanek żony szefa, który najpierw musiał zdobyć doświadczenie w firmie o takim profilu jak nasza, a jak się sprawdzi – otworzy jej oddział w Wielkopolsce...

Ostatnie dni w firmie spędziłam, przeglądając internet w poszukiwaniu pracy. Z każdą godziną wertowania ofert coraz bardziej realne stawało się wyobrażenie, że pucuję podłogi w jakimś biurowcu. Wprawdzie podobno żadna praca nie hańbi, no ale... Jak się miało wkrótce okazać, niewiele się pomyliłam.

– To tylko na kilka miesięcy, kochanie. Na pewno wkrótce znajdziesz pracę, na jaką zasługujesz! – pocieszał mnie mąż.

– Ale ja nie chcę robić za fizola w jakimś sklepie! Po to kończyłam te studia?! Po to zmarnowałam tyle lat, żeby ten baran na koniec mnie wyrzucił jak psa?!

Marcin westchnął tylko i spuścił oczy. Wiedział, że mam rację, ale oboje zdawaliśmy sobie też sprawę z tego, że z jednej pensji nie wyżyjemy. Nie przy tej racie kredytu, jaką sobie zafundowaliśmy, gdy wiodło nam się dobrze i gdy stopy procentowe były znacznie niższe. Sprawy potoczyły się tak szybko, że teraz nie mogłam już wybrzydzać. Musieliśmy zapewnić  sobie płynność finansową, a to oznaczało, że trzeba brać to, co jest.

Ani się obejrzałam, a już paradowałam po magazynie jednego z większych dyskontów w naszym mieście, ubrana w uroczy, jednolity uniform firmowy. Żakiet i szpilki zamienione na wiszące portki i koszulkę polo z logo firmy, do tego gumowe trepy na grubej podeszwie. Wspaniale...

– Pani Agnieszko! – zabawnie dźwięczącym w uszach falsetem ktoś odezwał się, gdy moja nowa koleżanka pierwszego dnia pracy objaśniała mi, co i jak mam robić.

Kiedy się odwróciłam, ujrzałam mężczyznę o wzroście czterech zgrzewek wody mineralnej postawionych jedna na drugiej. Był mały, okrągły, w jednym ręku dzierżył notes, w drugim kubek z kawą – oczywiście z logo naszego marketu. Prześwitująca firanka z grzywki żałośnie spoczywała na całkiem sporych już zakolach.

– Pani Agnieszko, jak skończycie wdrażanie w obowiązki, proszę do mnie – rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Chciałbym zamienić z panią kilka słów. Jasne?

„Kierownik – pomyślałam. – Przyszedł zaznaczyć teren i swoją pozycję, pewnie zaraz usłyszę: co i jak, kiedy i ile. Plan dnia. Zakres obowiązków. Lista obecności itd.”.

– Tak więc, pani Agnieszko, mam nadzieję, że to jasne, ale podsumowując: u mnie wszystko musi być jak w zegarku i pod linijkę – kończył swój wykład szefuńcio. – A  poziom zrozumienia przez panią tego, co przed chwilą przekazałem, będę kontrolował co jakiś czas. Czy to jasne? – nagle dotarło do mnie, dlaczego pracownicy nazywają naszego przełożonego jaśnie panem i bezwiednie uniosłam kąciki ust. 

– Chce pani coś dodać? – Kierownik zmiany najwyraźniej zauważył mój uśmieszek.

– Absolutnie nic. Wszystko jest przejrzyste i jasne – ostatnie słowo zaakcentowałam mocniej. – Wracam do swoich obowiązków, panie kierowniku.

Kierownik uwziął się na mnie

I tak rozpoczęłam swoją karierę w dyskoncie. Po stronie zalet wynikających z mojego nowego zajęcia mogłabym wymienić nowe, życzliwe koleżanki i, paradoksalnie, mniej czasu spędzanego w pracy niż w poprzedniej firmie. Przychodziliśmy czasem popołudniami, ale mimo to  godzinowo wychodziło mniej niż podczas nadgodzin w starym miejscu, o którym powoli już zapominałam.

Czasem tylko przemknęło mi przez głowę, jak na moim stanowisku radzi sobie ten młody protegowany gówniarz... Czasem tęskniłam za tamtymi wyzwaniami, dynamiką pracy, projektami, które prowadziłam od zera. Za pensją... Szybko jednak odpędzałam te myśli, bo wprawiały mnie w przygnębienie. A ono nie leżało w moim charakterze. Zawsze byłam silna i twarda – tak w pracy, jak w domu. Teraz też musiałam się trzymać, żeby dać sobie radę z minusami tej pracy. A właściwie z jednym minusem. Kierownikiem.

Ten człowiek dawał mi się we znaki, jak tylko mógł. Z jakiegoś niezrozumiałego przeze mnie powodu zaczął mnie dosłownie prześladować. Jak się dowiedziałam od reszty załogi, zawsze był taki, ale wszyscy zgodnie stwierdzili, że to ja teraz zbieram największe cięgi.

– Agniecha, nie gniewaj się, ale odkąd przyszłaś, to ten sadysta trochę nam odpuścił. Dziękujemy ci za to, za fakt wzięcia na swe barki tego wszystkiego. Nie miej nam tego za złe, dobra?

Wszyscy ryknęli gromkim śmiechem, że aż Magda parsknęła ustami pełnymi kawy. W innych okolicznościach też pewnie śmiałabym się do rozpuku, ale teraz tylko z przyzwoitości lekko wygięłam wargi. Kierownik zmiany z całą pewnością zasługiwał na tytuł  najbardziej upierdliwego szefa roku. Gdyby ktoś rozpisał taki konkurs, wygrałby w cuglach! Pan Krzysztof niezwykle skutecznie obrzydzał nam i tak niezbyt twórczą pracę, jaką wykonywaliśmy.

Mijały tygodnie, potem miesiące... Nawet nie wiem, kiedy okazało się, że w dyskoncie pracuję już okrągły rok. Oczywiście szukałam cały czas pracy zgodnej z moimi umiejętnościami i przede wszystkim ambicjami. I nic. Zagryzałam zęby i dzień po dniu przyodziewałam mój gustowny uniform. A wieczorami wypłakiwałam się mężowi w koszulę, psiocząc na Jaśnie Pana Krzysztofa, na chamstwo klientów przy kasie, na dewaluację życiowych aspiracji. Na wszystko.

I gdy któregoś dnia na ekranie wibrującego telefonu zamigało: „szef”,  mało  nie spadłam z kanapy. Czego może chcieć znowu ten bubek?! Nerwy ustąpiły miejsca zdumieniu, gdy dotarło do mnie, że nowy przełożony figuruje u mnie w komórce jako Jaśnie Pan Krzysztof. Szef natomiast to właściciel firmy, z której zostałam usunięta dokładnie rok i dwadzieścia trzy dni temu.

Okazało się, że młodzieniec, który mnie zastąpił, był totalną porażką – nie dość że nie miał pojęcia o rzeczach, którymi się zajmował i podejmował decyzje fatalne w skutkach, to jeszcze rozbił służbowe auto. Nic mu się nie stało, ale wtedy miarka się przebrała. I nawet rodzinne koneksje przestały się już liczyć.

Teraz to ja jestem jaśnie panią

Koniec tej historii jest taki, że znów pracuję pod skrzydłami człowieka, którego jeszcze nie tak dawno przeklinałam. Szef, dzwoniąc do mnie tamtego dnia, złożył mi propozycję powrotu, której ze względów honorowych według niektórych nie powinnam była przyjąć. Jak się okazało, ze względów finansowych nie mogłam jej także odrzucić.

Na wejściu miałam dostać tę zaległą podwyżkę, której wtedy się nie doczekałam. Miałam też zostać objęta nowym, bardzo korzystnym systemem premiowania. Gdy odłożyłam słuchawkę, targały mną mieszane uczucia: koktajl ze złości, żalu i ogromnej dawki dziwnego poczucia satysfakcji. A na okrasę domieszka łez, których nie mogłam już powstrzymać. 

– Proszę to przemyśleć, pani Agnieszko, ciężko nam bez pani... Proszę odezwać się jak najszybciej, niezależnie od tego, jaka będzie pani decyzja. Dobranoc – gdy mój były szef wypowiadał te słowa, wiedziałam, że były właściwie zbędne. Już podjęłam decyzję: chciałam tam wrócić.

Dzisiaj znów czuję, że robię to, w czym jestem najlepsza, i co sprawia mi wielką satysfakcję. Gdzieś z tyłu głowy mam zapisane, że niczego nie można być w życiu pewnym i że człowiek, który teraz obchodzi się ze mną jak z jajkiem, nie miał większych skrupułów, aby się mnie pozbyć. Mimo to  staram się nie żywić urazy i swoją pracę wykonywać jak najlepiej, dzień po dniu udowadniając swoją wartość.

Miło wspominam dyskontowy czas i okrągłego, namolnego kierownika. Naprawdę. Z dwunastego piętra biurowca nawet średnio przyjemne wspomnienia wydają się nieistotne, a męczące monologi byłego szefa stały się już tylko przebrzmiałym echem. Są jednak słowa, które słyszałam tyle razy, że wryły się w moją głowę i chociaż bardzo uważam, wydając polecenia swoim podwładnym, to zdarza mi się zakończyć naszą rozmowę, krótkim i zdecydowanym: Czy to jasne?! Uśmiecham się wtedy do siebie, myśląc o ludziach, którzy tam zostali i z którymi do dziś staram się utrzymywać kontakt.

Czytaj także:
„Oszuści podawali się za misjonarzy z Afryki i zbierali na biedne dzieci. Pół wsi okradli z ciężko zarobionych pieniędzy”
„Żyłam z marnej renty, która ledwo wystarczała mi do końca miesiąca. Współlokatorka pokazała mi, jak talent zmienić w biznes”
„Podporządkowałam życie pod wymysły męża, ale koniec z tym. Poznałam kogoś, dla kogo nie muszę być darmową nianią”

Redakcja poleca

REKLAMA