„Żyłam z marnej renty, która ledwo wystarczała mi do końca miesiąca. Współlokatorka pokazała mi, jak talent zmienić w biznes”

Kobieta, która otworzyła biznes fot. Adobe Stock, goodluz
„Na tych kilka letnich miesięcy zamieniam się w dawną siebie – sprawną na tyle, na ile pozwala organizm, ale pełną werwy, szczęśliwą i uśmiechniętą. Mającą cel w życiu. Potrzebną komuś. Sprawiającą innym radość. To się dla mnie liczy nawet bardziej niż te dodatkowe pieniądze”.
/ 10.07.2022 19:15
Kobieta, która otworzyła biznes fot. Adobe Stock, goodluz

Kiedyś robienie przetworów to był sposób na to, żeby w ogóle mieć coś dobrego do jedzenia. Większość kobiet potrafiła zamykać w słoikach lato, w postaci dżemów, konfitur, soków i kompotów.

Owoce były dostępne sezonowo, nikt ich nie sprowadzał z Hiszpanii czy Kostaryki, żeby w styczniu móc sięgnąć po świeże truskawki. Kiedy w sklepach królował ocet, rodzina na wsi była na wagę złota.

Jesienią całymi siatkami i skrzynkami zwożono warzywa, żeby robić weki. Kiszonki, pikle i przeciery.

Tak było za komuny. A teraz?

Teraz, kiedy ceny w sklepach przyprawiają emerytów i rencistów o zawroty głowy, przetwory znowu stały się nie tyle modą, ile metodą na przetrwanie. Słoiczek dżemu po sześć złotych? Matko i córko… Aż sapnęłam, patrząc na rachunek ze sklepu.

W dodatku skład nie zachwycał. Głównie cukier, cukier żelujący i trzydzieści procent owoców. Za sześć złotych mogłam kupić truskawki oraz cukier i zrobić kilka takich słoiczków. Zdrowiej i bez konserwantów, myślałam, patrząc na listę „E”, które dodano do dżemu.

Zawstydzająco mało takich słoiczków mogłabym kupić z mojej renty… No cóż, tak wyszło, zdrowie zaszwankowało, nie mogłam pracować. Za to, co dostawałam od państwa, nie bardzo dało się żyć, ale było tego ciut za dużo, żeby całkiem się poddać i umrzeć.

Zatem po prostu analizowałam skład mojego koszyka w sklepie, aż kwota, którą musiałam wydać na zakupy, była satysfakcjonująca. Gdyby nie to, że wynajmowałam jeden pokój studentce, to nie wiem, jak bym sobie poradziła. Alina była miłą dziewczyną i nie przeszkadzałyśmy sobie nawzajem.

Gdy zaczął się sezon na truskawki, kupiłam kilka kilogramów i zrobiłam kilkanaście słoiczków dżemu. Wyszło dużo taniej niż w sklepie, więc nie będę musiała sobie wydzielać jak na lekarstwo tych słodkości.

Podobno ekologia teraz w modzie

Planowałam usmażenie drugiej takiej samej partii z wiśni. To powinno zaspokoić mój apetyt na dżemy do następnego lata. Jeden ze słoików podarowałam Alinie. Otworzyła przy mnie, nabrała dżemu na palec, oblizała i aż przymknęła oczy z zachwytu.

– Rajuśku, pani Krysiu, toż to czysta poezja! – zawołała.

– A tam, zaraz poezja… Zwykły dżem, każda kobieta potrafi taki zrobić.

– Nie zna pani mojej mamy. Zawsze przypalała te owocowe mazie, a żeby je ratować, dodawała jakichś dziwacznych składników, że twarz wykręcało, w końcu machnęła na to ręką i zaczęła kupować gotowce.

– No właśnie zauważyłam, że nigdy żadnych słoików z domu nie przywozisz. Taki z ciebie oszukany „słoik” – zażartowałam.

– Co poradzę. Dostaję gotówkę i mam sobie kupić. Nie zrobiłaby pani dla mnie tego więcej? – spytała. – Uczciwie zapłacę za każdy słoik.

– Ależ bierz, dziecko, bierz, na zdrowie, skoro ci smakuje. Tylko radość mi sprawisz – odparłam.

Alina wzięła jeszcze dwa słoiczki, a dwa dni później przyniosła rozpiskę. Dosłownie całą listę z imionami i jakimiś liczbami.

– Pani Krysiu, potraktowałam słoiczki od pani jako partię próbną i poczęstowałam znajomych. Teraz oni przeze mnie błagają, żeby pani zrobiła więcej. Kupią. Niech pani spojrzy, każdy chce po dziesięć słoiczków albo więcej.

Skąd ten pęd do babcinych zapraw?

Alina mi wyjaśniła, że teraz to modne i hipsterskie, żeby kupować ekologiczne jedzenie, domowe rzeczy, że każdy chce wrócić do smaków „jak u babci” właśnie, i jest gotów za to zapłacić spore pieniądze.

– Moja koleżanka na przykład sprzedaje góralskie serki na bazarze. Płaci dostawcy dyszkę od sztuki, a sama sprzedaje za piętnaście, i schodzi wszystko na pniu. Może i pani spróbuje na tych swoich pysznościach zarobić i dołożyć sobie do budżetu? Każda złotówka się liczy, prawda?

– Prawda, ale…

Alina miała odpowiedź na każdą moją wątpliwość. Nawet pojechała ze mną na giełdę owoców i pomogła przywieźć te wszystkie łubianki z truskawkami do mieszkania. I przytachała mnóstwo cukru oraz cytryn. A potem pod moim okiem uczyła się robić dżemy. Wszak nigdy nie wiadomo, kiedy jej się taka umiejętność przyda.

Zgodziłam się, bo skoro było takie zapotrzebowanie, to grzech nie skorzystać. Na nadmiar zajęć nie narzekałam, więc czemu nie porobić hurtowo dżemu dla studentów? Fakt, że tak im smakowało, to był dla mnie komplement.

Obierałam więc szypułki, smażyłam i pasteryzowałam. Najtrudniejsze przyszło później, czyli wycena. Alina zapakowała „towar” do samochodu i spytała, ile ma policzyć za jeden słoik.

Tyle pieniędzy? Czy ona oszalała?

– Nie wiem, może po trzy złote, żeby też za słoik się zwróciło… – powiedziałam niepewnie.

Pokiwała tylko głową, a kiedy wróciła, przywiozła mi tyle pieniędzy, jakby sprzedała trzy razy więcej dżemu, niż ze sobą wzięła.

– Ale skąd tak dużo? Nie pomyliłaś się?

Ja się w sprawach kasy nie mylę. Poszły po osiem złotych. I tylko dlatego tak tanio, bo powiedziałam, że jest promocja.

– Alinko, to za dużo!

To ja w sklepie kręciłam głową nad dżemem za sześć, a tu osiem, i to w „promocji”?

– Pani Krysiu, jest popyt, jest interes. A może być jeszcze lepszy, jak by pani chciała. Bo zebrałam kolejne zamówienia, na jeszcze więcej. Na wiśniowy również. I z mirabelek, jak by pani umiała. Chłopaki pytali, czy ogórki kiszone „jak u babci” też by pani dała radę.

– No mogłabym, ale przecież… Ani nie mam firmy, ani sanepid nie wydał zgody czy co tam trzeba…

– A myśli pani, że jak zwozimy słoiki od rodziców, to sanepid do każdego zagląda i sprawdza, czy aby mama dobrze dżemik zrobiła? Przecież nie idziemy z tym do sklepów, tylko po znajomych… Podatkami się pani nie martwi, pomogę to pani potem rozliczyć, tylko trzeba zapisywać, co i za ile poszło… Jeśli w ogóle przekroczy pani próg, czego zresztą pani życzę.

Jak ja jej się odwdzięczę?

To było bardzo pracowite lato. Od rana do wieczora robiłam przetwory, zaś Alina, która została na wakacje w mieście i dorabiała sobie w pizzerii jako kelnerka, dzielnie mi asystowała. Bez jej pomocy nic by się nie udało.

Po pierwsze, to w ogóle był jej pomysł. Po drugie, to ona wsiadała do swojego starego seicento i przywoziła z giełdy to, co kupiłam, i zamawiała słoiki z dostawą pod dom (ja nawet nie wiedziałam, że tak się da).

Po trzecie, rozwoziła potem te pełne lata i słońca słoiki po swoich znajomych, przywożąc z powrotem pieniądze, kolejne zamówienia i opróżnione słoiki (bo jak ekologicznie, to z recyklingiem). A ja za każdym razem nie mogłam uwierzyć, że znowu wraca z pustym bagażnikiem, za to z notesem pełnym nowych zamówień.

Nie wiem, jak ona to robiła, gdzie znajdowała kolejne chętne na moje przetwory osoby (ona to nazwała „marketingiem szeptanym”), w każdym razie pod koniec lata nie dość, że sama miałam „spiżarkę” w piwnicy pełną pyszności w słoikach, to jeszcze co miesiąc mogłam dołożyć do budżetu kilkaset złotych, co w mojej sytuacji podpadało pod kategorię bogactwa.

Tak jakby ktoś kupił i po prostu mi dał leki na cały miesiąc. Aż popłakałam się ze szczęścia. Wyściskałam Alinę i zapytałam, co mogę dla niej zrobić, skoro tak mi pomogła.

– Właściwie to jest taka jedna rzecz… Bo umowa na najem pokoju wygasa i nie wiem, czy mi pani przedłuży i za ile…

– Och, kochana dziewczyno, jeśli tylko chcesz, to do końca studiów możesz tu mieszkać. A po tym, co dla mnie zrobiłaś, żadna podwyżka nie wchodzi w grę! – zaśmiałam się. – Właściwie tyle mi pomagałaś, że powinnaś mieć w tym swój udział.

– Aż taka pazerna nie jestem – obruszyła się. – To było tylko trochę czasu, sporo zabawy i cenne doświadczenie. Sprawdziłam się jako biznesmenka. Za rok musimy to powtórzyć. Może nawet na większą skalę? Bo chętnych jest coraz więcej.

Byłam więcej niż wdzięczna Alinie

Miała rację. W kolejnym roku zgłosiło się jeszcze więcej jej znajomych, a ci dodatkowo powiedzieli swoim znajomym… Taka poczta pantoflowa. Musiałam odmawiać ludziom, bo czas nie jest z gumy, a ja miałam do dyspozycji tylko moją malutką kuchnię.

Poza tym miałam swoje lata, więc nie mogłam pracować non stop. Niemniej udało mi się zarobić tyle pieniędzy, że powinno mi wystarczyć na kilka miesięcy, jeśli nie poszaleję.

Za impuls do zmiany w moim życiu. Większość roku żyję jak typowa rencistka, kręcę się po mieszkaniu, chodzę do lekarzy, oglądam telewizję. Ale na tych kilka letnich miesięcy zamieniam się w dawną siebie – sprawną na tyle, na ile pozwala organizm, ale pełną werwy, szczęśliwą i uśmiechniętą. Mającą cel w życiu. Potrzebną komuś. 

To się dla mnie liczy nawet bardziej niż te dodatkowe pieniądze. Fakt, że ktoś czeka cały rok, aż dostanie ode mnie magiczne słoiki ze smakami dzieciństwa.

Moja „pyszna” działalność pozwala mi trochę godniej przeżyć rok. Więc póki zdrowie pozwoli, będę stawać przy kuchence i smażyć owoce. Obierać truskawki, drylować wiśnie, siekać ogórki i trzeć marchewkę na sałatkę. I pakować lato do słoików.

Czytaj także:
„Ojciec dał nam prezent z okazji narodzin synka. Kiedy okazało się, że jednak mamy córkę, zabrał podarunek i się obraził”
„Wnuczka wpakowała się w kłopoty i szantażuje mnie, by wyłudzić kasę. Muszę wybierać między sumieniem, a miłością”
„Przez >>dobre rady<< ciotek straciłam dziecko. Nie mogę sobie wybaczyć głupoty i tego, że nie powiedziałam >nie<<”

Redakcja poleca

REKLAMA