„Z upokorzeniem żyję na marnej pensji i biorę zasiłki na dzieci. Nie mam wyboru, nie stać mnie nawet na rozwód”

Kobieta, która nie ma pieniędzy fot. Adobe Stock, doucefleur
W telewizji i internecie wyzywają takich jak ja od nierobów i cwaniaków, bo wyciągam rękę po „pięćset plus”. Nie wszyscy mnie przeklinają, ale i tak boli. Niektórzy z beneficjentów opieki społecznej faktycznie wygodnie żyją na koszt państwa i żerują na podatnikach, ale to raczej wyjątki niż reguła.
/ 07.03.2022 06:36
Kobieta, która nie ma pieniędzy fot. Adobe Stock, doucefleur

Moje życie dobiega półmetka, teoretycznie jestem mężatką, ale w praktyce moje małżeństwo funkcjonuje na papierze, więc to ja mam na głowie dom, dzieci, które muszę zaraz wysłać do szkół, rachunki do zapłacenia, a do tego cierpię na chroniczny brak pieniędzy.

Cierpię też fizycznie z powodu tego cholernego grzbietu. Widać nie mam mocnych pleców w żadnym aspekcie. Nadwerężyłam sobie mięśnie w okolicy kręgosłupa i w efekcie nabawiłam się rwy kulszowej, więc siedzę w domu na urlopie zdrowotnym – wybrałam opcję pośrednią – i cieszę się, że choć alimentów nie muszę dochodzić sądownie. Małżonek się nie uchyla i daje, ile może. Wiele tego nie jest, bo sam dużo nie zarabia.

Nie, nie jestem pierwszą naiwną, znam sytuację mojego męża. Wiem, że nie ukrywa dochodów. Tak więc oboje ciężko pracujemy i mimo oddzielnych domów wspólnie staramy się zapewnić dzieciom przyzwoite warunki. Tyle że bez luksusów, bo nawet na rozwód nas nie stać, szczerze mówiąc.
Zawsze było ciężko, ale tym razem zrobiło się ekstremalnie trudno

Wrzesień nadciągał, a mój domowy budżet nijak się nie dopinał. Dzieci ślepe nie były, więc udzielał im się mój nastrój. Martwiły się wraz ze mną, zarazem nie mogły pojąć, jak to możliwe, że matka tyra od rana do wieczora, ojciec co miesiąc regularnie przysyła pieniądze, a nam wciąż brak kasy.
Ja też tego nie rozumiem, choć dzieckiem ani młódką od lat już nie jestem.

Któregoś dnia Bartek, mój najstarszy syn, wpadł do kuchni i obwieścił radośnie:

– Mamo, składaj wniosek na wyprawkę szkolną! Dają po trzysta złotych!

Parsknęłam. Bartek spochmurniał.

– Bawi cię to, nie cieszy? – zapytał.

– Raczej irytuje, synu, niż śmieszy.

Patrzył na mnie skonsternowany, nie rozumiejąc, czym jest subtelna różnica między wsparciem a upokorzeniem, między hardością a dumą. Skoro należała nam się pomoc, powinnam brać i nie narzekać. Ale bolało, że muszę z takiego wsparcia w ogóle korzystać. Bolało jeszcze bardziej, że ta pomoc była tylko kroplą w morzu potrzeb.

Czułam upokorzenie

Miałam troje dzieci. Zuch matka. Bliźniaki właśnie szykowały się do szkoły średniej, a Bartek na studia. Znowu – brawo ja. Miałam też pracę i wypłatę, ale jak przystało na prowincję – w wysokości najniższej krajowej. I łaskawe „pięćset plus” na dwoje z moich pociech. Raz w miesiącu mąż przelewał mi około siedmiuset złotych na tak zwane życie. I to był nasz cały budżet. Cały. Na cztery osoby, w tym troje nastolatków, wciąż rosnących, więc wymagających choćby odpowiedniego odżywiania.

Ale nauka jest ważna. Może nawet najważniejsza. Zaraz po jedzeniu rzecz jasna. Rozłożyłam więc wydruk z nazwami podręczników i w towarzystwie pierworodnego skrupulatnie wykreślałam to, co do tej pory udało mi się zamówić.

Niestety lista, choć lekko uszczuplona, wciąż zawierała wiele pozycji do uzupełnienia. Podręczniki, ćwiczenia, karty pracy. I ceny niczym z galerii handlowych. Włos się jeżył normalnie. Kolejne podsumowanie nie zmieniło przykrej prawdy – brakowało mniej więcej czterystu złotych, a gdzie opłaty, gdzie prowiant...

Bartek zamrugał nerwowo powiekami.

– Mamo, to jak będzie?

– Jak zwykle. Jakoś sobie poradzimy.

Ceny podręczników wahały się od pięćdziesięciu do stu złotych za sztukę. Przy założeniu, że każde z dzieci potrzebowało około dziesięciu książek, choćbym odtąd przez pół roku żyła samym powietrzem, za chińskiego boga nie wystarczy mi funduszy na ich zakup.

Niby miałam to dodatkowe tysiąc sześćset złotych od naszego państwa, ale to nie pozwalało na zaopatrzenie dzieciaków jak należy. Nie było innego wyjścia – musiałam wziąć kredyt. Następnego dnia rozpoczęłam wędrówkę po okolicznych bankach i w każdym odmówiono mi jakiegokolwiek pożyczki z uwagi na mój oczywisty „brak zdolności kredytowej”.

No tak, czego innego mogłam się spodziewać?

Dochody w wysokości najniższej, kredyt na mieszkanie, który wciąż spłacam, i troje dzieci na utrzymaniu. Na cud liczyłam? Na empatię urzędników? Pozostały mi dwie możliwości: lichwiarz albo prośba o zaliczkę w nadziei, że szef okaże wyrozumiałość, o ile na daną chwilę w ogóle będzie dysponował gotówką.

A z tyłu głowy wciąż dudniły mi słowa lekarza: „Pani Krystyno, długo tak pani nie pociągnie. Musi pani zrezygnować z tej pracy albo pewnego dnia przesiądzie się pani na wózek”. Łatwo mu się mądrzyć, panu doktorowi. Jakby nie miał pojęcia, czym jest etat w naszym zaścianku. Wszystkim!

Pomimo solidnego wykształcenia, które zdobyłam jeszcze za komuny, a także doświadczenia zawodowego na stanowiskach administracyjnych, pracowałam jako zwykły robol. Dźwigałam, sprzątałam i szarpałam dla tych pewnych co miesiąc kilkuset złotych. Nie był to mój wybór, jednak na nic lepszego w moim wieku i w naszej mieścinie nie mogłam liczyć.

Zdecydowałam się na pożyczkę w parabanku. Mimo wszystko była bardziej korzystna w dłuższej perspektywie niż zaliczka. Tu spłaty będą ściągane w rozbiciu na tygodnie. W pracy jednorazowo uszczuplono by mi wypłatę, a przecież w październiku historia powtórzy się z Bartkiem. Podręczniki, akademik, nie da się tego ogarnąć bez pieniędzy.

Kilka dni później drżącą ręką podpisałam umowę. Przez chwilę panika niemal mnie sparaliżowała, gdy zobaczyłam, jaką kwotę będę musiała zwrócić, jednak sytuacja była tak beznadziejna, że miałam nóż na gardle. Przecież nie zacznę kraść.

Ani nie powiem dzieciakom: rzućcie szkołę w diabły, idźcie do jakiejkolwiek roboty i… skończcie jak ja. Za nic. Przeżyję. Jak zwykle. Choć ostatnio stało się to trudniejsze, bo koszty na kształcenie wzrosły. Szkoła podstawowa i gimnazjum w części wspomagały rodziców. W liceum skończyła się taryfa ulgowa.

Zastanawiam się nad państwową filozofią edukacji dzieciaków na poziomie ponadpodstawowym. Czy naprawdę idziemy w kierunku: kogo nie stać, nie musi? Obowiązek nauki „ciąży i należy się” do osiemnastego roku życia, ale chyba ktoś zapomniał, że do szkół wysyła się młodzież, która sama na siebie nie zarabia.

Patrzę na swoją rodzinę i wiem, że przed nami czas wyrzeczeń. Jedno dziecko spożytkowało prawie dwa tysiące na pełen ekwipunek szkolny. Czy mam mu odmówić wyprawki tylko dlatego, że nie żyję w centrum kraju i nie zarabiam minimum średniej? A może mam powiedzieć najstarszemu synowi: zarób, dziecko, na siebie i swoje studia sam, bo ja muszę wyposażyć twoje młodsze rodzeństwo?

W telewizji i internecie wyzywają takich jak ja od nierobów i cwaniaków, bo wyciągam rękę po „pięćset plus”. Nie wszyscy mnie przeklinają, ale i tak boli. Niektórzy z beneficjentów opieki społecznej faktycznie wygodnie żyją na koszt państwa i żerują na podatnikach, ale to raczej wyjątki niż reguła.

Moja rodzina, podobnie jak tysiące innych, nie zasługuje na miano patologii tylko dlatego, że ośmielamy się korzystać z pomocy państwa. I tak upokarzająco niewystarczającej. Chciałabym z dumą odtrącić rękę z zasiłkiem czy zapomogą, ale nie stać mnie na takie gesty. Czy wyzywający mnie od nierobów i cwaniaków pan z panią zdradzą, w jakiej wysokości wypłatę zainkasowali za ostatni miesiąc? Jak unikają podatków? Ile jedzenia wyrzucili do śmieci?

Żałuję, że nie mieszkamy w wielkim mieście, że tu, gdzie żyję, nie ma wyboru i nie mogę przebierać w ofertach pracy. Żałuję, że mimo wszystko czuję się związana z moją małą ojczyzną, żałuję wielu rzeczy, ale mam też życie do przeżycia.

Tak więc ponownie siadam nad rachunkami i rozmyślam, jak przetrwać. Urlop zdrowotny dobiega końca, a ja zamiast złożyć wypowiedzenie i szukać lżejszej pracy, będę musiała prosić szefa o dodatkowe pół etatu. Czemu?

Bo zrobię, co w mojej mocy – choćbym miała paść – by moje dzieci uzyskały jak najlepsze wykształcenie, zdobyły dyplomy i takie umiejętności, które pozwolą im wyjechać z tego kraju. Ja już tu zostanę, ja i moja krwawica wsiąkająca w piach….

Czytaj także:
„Od wypadku Zuzia jeździ na wózku i ma jedno marzenie: wjechać do własnego bloku. Sąsiedzi blokują budowę podjazdu”
„Zaoferował mi pomoc, kiedy przewróciłam się na lodzie. Był tak szarmancki, że nie zorientowałam się, że to porywacz”
„Córka wychowuje swego syna na pazernego samoluba. Bierze chwilówki, żeby zaspokoić jego zachcianki, a jemu ciągle mało”

 

Redakcja poleca

REKLAMA