„Od wypadku Zuzia jeździ na wózku i ma jedno marzenie: wjechać do własnego bloku. Sąsiedzi blokują budowę podjazdu”

Dziewczynka na wózku inwalidzkim fot. Adobe Stock, alfa27
- Już wysłaliśmy do spółdzielni pismo, że nie zgadzamy się na budowę podjazdu. To na wypadek, gdybyście próbowali rozpocząć prace mimo naszego sprzeciwu – zakończył i tak jak wcześniej czmychnął z żoną do mieszkania. Sąsiedzi spod dwójki zrobili to samo.
/ 06.03.2022 07:40
Dziewczynka na wózku inwalidzkim fot. Adobe Stock, alfa27

A niech sobie wytaczają! Droga wolna. Nie czujemy się winni, bo walczymy o dobro córki. A poza tym, napisaliśmy na transparencie prawdę: „W tym bloku na parterze mieszkają ludzie bez  serca. Pranie jest dla nich ważniejsze niż dobro niepełnosprawnej dziewczyny”.

Zuzia jest naszym jedynym dzieckiem. Długo na nią z Wojtkiem czekaliśmy, więc kiedy w końcu pojawiła się na świecie, obiecaliśmy sobie, że damy jej wszystko, co najlepsze. Zawsze mieliśmy czas, żeby z nią porozmawiać, wysłaliśmy do najlepszych szkół, dbaliśmy, by mogła rozwijać swoje zainteresowania. Poświęciliśmy się jej bez reszty i nigdy tego nie żałowaliśmy, bo córka doceniała naszą miłość i troskę. Dobrze się uczyła, nie sprawiała kłopotów. Nawet okres buntu przeszła łagodnie.

Bez problemu zdała maturę, dostała się na studia

Byliśmy pewni, że czeka ją szczęśliwe życie. Niestety… Trzy lata temu miała wypadek. Pijany kierowca potrącił ją na przejściu dla pieszych. Spędziła w szpitalu ponad pół roku. Przeżyła, ale okazało się, że do końca życia będzie poruszać się na wózku. Schody. Dla zdrowego człowieka drobiazg, dla Zuzi – Mount Everest.

Na początku nie chciała w to uwierzyć. Podczas rehabilitacji dawała z siebie wszystko, bo była przekonana, że odzyska władzę w nogach. Kiedy jednak wysiłek nie przyniósł efektów, a lekarze nadal bezradnie rozkładali ręce, kompletnie się załamała. Gdy wypisano ją ze szpitala, całymi dniami leżała w łóżku, tępo gapiła się w sufit i powtarzała, że nie chce już żyć.

Nikogo nie chciała widzieć, z nikim rozmawiać. Byliśmy z mężem zdruzgotani, ale nie mieliśmy czasu użalać się nad sobą. Musieliśmy walczyć o córkę. I walczyliśmy.

Prawie siłą woziliśmy do psychologa, na ćwiczenia, masaże. A w międzyczasie wspieraliśmy i przekonywaliśmy, że jej życie wcale się nie skończyło. Było nam bardzo trudno, bo na nasze wysiłki i starania często reagowała złością i agresją, ale wygraliśmy. Któregoś pięknego dnia Zuzia oświadczyła nam, że oddziela przeszłość grubą kreską i zaczyna nowe życie.

Wróciła na studia, odnowiła przyjaźnie, znowu zaczęła się uśmiechać. Bolało ją tylko jedno: że nie może samodzielnie wyjechać wózkiem na ulicę. Barierą były schody prowadzące do wejścia na naszą klatkę. Głupie osiem stopni. Dla zdrowego człowieka – drobiazg. Dla niej Mount Everest. – Spokojnie córeczko, wybudujemy ci podjazd. Ani się obejrzysz, a już będzie gotowy – obiecał jej wtedy Wojtek. Oboje byli tacy szczęśliwi. Chciałam się cieszyć razem z nimi, ale nie potrafiłam.

Przeczuwałam, że podjazd tak szybko nie powstanie. Wojtek zabrał się do działania już następnego dnia. I bardzo szybko okazało się, niestety, że miałam rację. Po pierwsze – czeka go załatwianie mnóstwa formalności, o których istnieniu nie miał pojęcia. Przez następne miesiące chodził od urzędu do urzędu. Stał w kolejkach, pisał wnioski, dostarczał zaświadczenia i Bóg jeden wie, co jeszcze. Widziałam, że ta biurokracja doprowadza go do białej gorączki, ale zaciskał zęby i działał dalej. Nie zrezygnował nawet wtedy, gdy wybuchła pandemia i drzwi do urzędów zostały zamknięte.

Pisał maile i całymi dniami wisiał na telefonie. A jak słyszał, że tak błahą sprawę jak budowa podjazdu dla inwalidów trzeba odłożyć na przyszłość, wpadał w szał. „Dla pani to może drobiazg. Ale dla mojej niepełnosprawnej córki to droga do samodzielnego życia!” – krzyczał do słuchawki. Był tak namolny, nieugięty, że dwa miesiące temu miał już w teczce wszystko.

– Mamy pieniądze z PFRON i gminy na budowę, projekt, mapki geodezyjne, wykonawcę, wstępną zgodę władz spółdzielni… – wyliczał zadowolony.

– Wstępną? – przerwałam mu.

– No tak. W sekretariacie prezesa powiedzieli mi, że ostateczna będzie wtedy, gdy na budowę zgodzą się wszyscy lokatorzy budynku – wyjaśnił.

– Czyli co? Wystarczy zebrać podpisy i można zaczynać pracę? – dopytywałam się.

– Dokładnie tak. Zaraz zrobię listę i przejdę się po piętrach…

– Zostaw, ja się tym zajmę. Ty już swoje zrobiłeś – uśmiechnęłam się.

Byłam dumna

Po tylu miesiącach starań i walki wreszcie udało mu się dobrnąć do szczęśliwego końca. Przez myśl mi nawet nie przeszło, ze sąsiedzi będą nam robić jakieś trudności. Znaliśmy się przecież od lat, żyliśmy w zgodzie. A gdy Zuzia miała wypadek, nie szczędzili nam słów otuchy. Byłam przekonana, że zależy im na jej dobru i szczęściu.

Z sąsiadami na wyższych piętrach rzeczywiście nie było żadnych kłopotów. Gdy usłyszeli, w czym rzecz, podpisali zgodę bez słowa sprzeciwu. Pan Adam z szóstego zaoferował nawet pomoc przy budowie. Problemy zaczęły się, gdy dotarłam do dwóch ostatnich mieszkań, na parterze. Lokatorzy pierwszego najpierw popatrzyli po sobie znacząco, a potem wypalili, że chcą najpierw przemyśleć sprawę. Drugiego – że podejmą decyzję, gdy naradzą się z tymi pierwszymi.

– Ale nad czym się tu naradzać? Przecież chodzi o zwykły podjazd dla wózków inwalidzkich. Dla naszej niepełnosprawnej córki – przypomniałam im.

– Wiemy, wiemy… Ale co nagle, to po diable. Niech pani przyjdzie za kilka dni – odparli zgodnych chórem i czmychnęli do swoich mieszkań.

Byliśmy z mężem zawiedzeni postawą sąsiadów z parteru. Wojtek chciał nawet do nich od razu pójść i zrobić awanturę, ale go powstrzymałam. Miałam nadzieję, że w końcu podpiszą. Szczególnie jak usłyszą, że pozostali mieszkańcy się zgodzili. Kilka dni później zapukałam do ich drzwi. Wyszli na klatkę i jedni, i drudzy.

– I jak? Przemyśleli państwo sprawę? – zapytałam z uśmiechem.

– Owszem. Nie podpiszemy zgody. Taki podjazd byłby dla nas zbyt uciążliwy – odezwał się sąsiad spod jedynki.

– No właśnie. Współczujemy pani córce, ale musimy też myśleć o sobie – zawtórowała jego żona. – Uciążliwy? W jakim sensie? Przecież to nie smrodliwa fabryka – wykrztusiłam zaskoczona.

– Może i nie. Ale po takim podjeździe dzieciaki zaczną zaraz na wrotkach i rolkach zasuwać. Hałas będzie nie do wytrzymania. A ja pracuję w domu. Potrzebuję ciszy – włączył się sąsiad spod dwójki.

– A ja nie chcę, żeby ktoś zaglądał nam do mieszkania. Z tego podjazdu będzie widać wszystko. Cały dzień mam siedzieć przy opuszczonych roletach? Nigdy! No i jeszcze ktoś może mi ukraść pranie, które wieszam na balkonie.

– Ale… Na pewno nie będzie tak źle… Znajdziemy rozwiązanie… – próbowałam tłumaczyć.

– Szczerze wątpię – wrócił do dyskusji sąsiad spod jedynki – Dlatego już wysłaliśmy do spółdzielni pismo, że nie zgadzamy się na budowę podjazdu. To na wypadek, gdybyście próbowali rozpocząć prace mimo naszego sprzeciwu – zakończył i tak jak wcześniej czmychnął z żoną do mieszkania. Sąsiedzi spod dwójki zrobili to samo.

Byłam w szoku.

Przez kwadrans stałam na klatce i zastanawiałam się, czy to jawa, czy koszmarny sen. Gdyby chociaż przedstawili sensowne argumenty przeciwko budowie… Ale oni wygadywali głupoty! Dzieci, które może będą jeździć na wrotkach i hałasować? Pranie, które ktoś ukradnie? Ciekawski, który będzie zaglądał do okien?

Po powrocie do mieszkania opowiedziałam o wszystkim Wojtkowi. Zerwał się na równe nogi. Baner wisi od tygodnia, a już gada o nim całe osiedle. I nie tylko…

– Już ja im zaraz przemówię do rozumu! I tym razem mnie nie zatrzymasz! – krzyknął i ruszył na dół. Wrócił po kwadransie. Był aż czerwony ze złości.

– Nie zmienili zdania? – domyśliłam się.

– Nie. Nawet mi nie otworzyli. Ten z pod jedynki wrzasnął tylko przez drzwi, że dla wygody naszej córki nie będzie rezygnował z własnej – odparł załamany. Od tamtej pory jeszcze wielokrotnie próbowaliśmy rozmawiać z sąsiadami. Ciągle mieliśmy nadzieję, że jednak podpiszą zgodę. Ale im bardziej nalegaliśmy i prosiliśmy, tym oni coraz mocniej byli na nie.

– Musimy się poddać. Nie ma na nich sposobu – jęknęłam po dziesiątej próbie.

– Ani myślę. Nie chcieli po dobroci, to dostaną, na co zasługują – odparł, a potem wyciągnął z szuflady prześcieradło i przy pomocy farby w sprayu zrobił transparent.

Chwilę później wisiał już w naszym największym oknie w salonie. Początkowo nie wierzyłam, że to pomoże. Ale okazało się że słowo ciągle ma jeszcze moc.

Baner wisi od tygodnia

Już gada o nim całe osiedle. Ludzie przychodzą, czytają, pytają o co chodzi. Chętnie odpowiadamy… Zdecydowana większość jest oburzona zachowaniem sąsiadów z parteru, więc nie mają łatwego życia. To pewnie dlatego przyszli do nas wczoraj i zażądali, żebyśmy zdjęli transparent. Nie ma takiej możliwości. Raz, że w oknach możemy wieszać, co chcemy, dwa – walczymy o dobro naszej córki, trzy – napisaliśmy na nim prawdę.

Czytaj także:
„Zniszczyłam związek mojej mamy, bo za szybko zapomniała o tacie po śmierci. Powinna dłużej nosić żałobę”
„Wbiłam się w kuszącą mini i wysokie szpilki, żeby pokazać byłemu, co stracił. Udało się. Zbierał szczękę z podłogi”
„Żałuję, że pomogłam Marcie. Dałam jej dach nad głową, a ona żyła na mój koszt i jeszcze wpędziła mnie w długi”

Redakcja poleca

REKLAMA