Wdowcem zostałem dziesięć lat temu. Moja ukochana żona Teresa zmarła kilka dni po tym, jak przeszedłem na emeryturę. Przez ponad rok walczyła z rakiem. Niestety, ta straszna choroba i od niej okazała się silniejsza.
Bałem się samotności
Nie dorobiliśmy się z Teresą potomstwa – przez lata odkładaliśmy decyzję o dzieciach, a potem było już za późno. Nie tylko ze względu na wiek, ale także nasze zdrowie. Poza tym jakoś nie wyobrażaliśmy sobie, że mając mniej więcej 60 lat będziemy jeszcze chodzili do szkoły na wywiadówki. I teraz bardzo odczuwałem brak kogoś bliskiego.
Przerażała mnie wizja samotnej starości po śmierci Teresy. Myślałem, żeby znaleźć sobie jakieś zajęcie. W mniejszym wymiarze czasowym robić to, co dotychczas, czyli pracować w poligrafii, współpracować z moją dotychczasową firmą. Niestety, nie pozwalało zdrowie. Praca przez wiele lat w hałasie i stanie przy maszynie zrobiły swoje. O ile jeszcze ze słuchem nie było bardzo źle, a pewne ubytki można przecież nadrobić specjalistycznym aparatem, to ze stawami było coraz gorzej. Rwały i bolały mnie już nie tylko na zmianę pogody, ale nawet przy nieco większym wysiłku. Zamiast do pracy trzeba było pójść do dobrego lekarza.
Zdrowie dawało się we znaki
Wbrew obawom nawet niedługo to trwało, szybko dostałem się do specjalisty. Zaskoczył mnie już na pierwszej wizycie.
– Kiedy ostatnio był pan w sanatorium? – spytał. Zgodnie z prawdą odparłem, że nigdy. Lekarz nie był jednak zdziwiony.
– Tego się spodziewałem. Czasami zastanawiam się, kiedy ci ludzie chcą jeździć do sanatoriów. Każdy odkłada decyzję na później, a potem okazuje się, że nie może wstać z łóżka… – stwierdził.
Rzeczywiście, kiedyś z moją Teresą zastanawialiśmy się, czy nie starać się o wyjazd do sanatorium. I na myśleniu się skończyło.
– Sanatorium na pańskie schorzenie to idealne rozwiązanie. Zabiegi i lekarstwa, które ja panu przepisuję, to jedno. A taki pobyt, to drugie. Proszę zacząć załatwiać, bo to pewnie trochę potrwa. Następnym razem przepytam pana, co pan zrobił w tym kierunku – zapowiedział.
Zmobilizował mnie. Zacząłem robić wymagane badania, żeby zebrać dokumentację potrzebną do wystawienia skierowania do sanatorium. Okazało się, że na decyzję trzeba czekać jakieś dwa lata. Na szczęście spotkałem znajomego, który powiedział mi, że tyle oczekuje się na wyjazd w najatrakcyjniejszych miesiącach, czyli latem.
– Chyba, że ci na tym nie zależy i możesz jechać wczesną wiosną lub jesienią. Musisz to zgłosić – poradził.
Pojechałem do sanatorium
Kilka miesięcy później dostałem skierowanie do sanatorium na Dolnym Śląsku. Wprawdzie zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od miejsca mojego zamieszkania, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
Miejsce było urocze, piękny był także sam ośrodek. Uzdrowisko położone w środku parku, wokół mnóstwo zieleni. I jaki spokój, cisza. Już po kilku dniach zabiegów poczułem się lepiej. Jakie to szczęście, że ten lekarz namówił mnie na sanatorium.
Siedziałem w kawiarni, gdy jakaś kobieta poprosiła o cukiernicę stojącą na moim stoliku. Widywałem ją już wcześniej na korytarzach uzdrowiska. Grafik zabiegów ułożony był chyba tak, że gdy ja kończyłem swoje, ona rozpoczynała swoją kurację.
Elegancka, zadbana, spodobała mi się. Zagadnąłem ją, że chyba jesteśmy na tym samym turnusie.
– Tak, tak, kojarzę pana z zabiegów – stwierdziła z uśmiechem i wróciła do swojego stolika.
Następnego dnia wpadliśmy na siebie przy wyjściu ze stołówki.
– Może da się pani zaprosić na poobiednią kawkę – zaproponowałem.
– Z wielką przyjemnością – odpowiedziała uprzejmie. Poszliśmy do tej pięknej kawiarni obok palmiarni w naszym ośrodku.
Poznałem Wiesię
Szybko znaleźliśmy wspólny język. Wiesia pozwoliła mi najpierw opowiedzieć nieco o moich problemach ze zdrowiem, trochę o sobie, a potem wiele dowiedziałem się o niej. Okazało się, że przyjechała aż z Podlasia, czyli z drugiego końca Polski. Od lat zmaga się z problemami ze stawami i jest wdową. W odróżnieniu ode mnie ma jednak dziecko, dorosłą już córkę.
– No i dwóch wnuków, jeden właśnie poszedł do szkoły podstawowej, drugi idzie za rok. Kochane urwisy – rozmarzyła się Wiesia. Szybko jednak wróciła na ziemię. – My tu gawędzimy o moich wnukach, a przecież ja chciałam się spytać, czy wybiera się pan jutro na zabawę? – rzuciła niespodziewanie.
Nie prowadziłem towarzyskiego życia, przyznałem więc, że nic nie wiem o zabawie.
– Dowiedziałam się wczoraj, to podobno takie dancingi w starym dobrym stylu. Powrót do czasów naszej młodości – wyjaśniła.
Bawiliśmy się wspaniale, Wiesia poznała mnie z grupą swoich znajomych, z którymi w sanatorium spędzała czas.
Od tej zabawy czas mijał mi jakoś szybciej. Całą grupą chodziliśmy na spacery, do kawiarni, pojechaliśmy nawet do teatru. Nie dość, że poczułem się zdrowszy, to jeszcze poznałem wiele wspaniałych osób. A przede wszystkim Wiesię, z którą tak uroczo się rozmawiało.
Niestety, co dobre, szybko się kończy. Nadszedł dzień wyjazdu. Wymieniliśmy się adresami, numerami telefonów i obiecaliśmy sobie wzajemnie, że będziemy utrzymywać kontakt.
– A może jeszcze kiedyś wspólnie pojedziemy do sanatorium – rzuciła Wiesia. Oczyma wyobraźni już widziałem nas na kolejnym turnusie.
Zaprosiła mnie do siebie
Przez kilka tygodni po powrocie do domu niemal codziennie rozmawiałem z Wiesią. Raz ja dzwoniłem, raz ona. Wspominaliśmy sanatoryjne historie. Żałowaliśmy, że tak szybko minął nam czas. Aż któregoś dnia Wiesia zaproponowała:
– A może przyjedziesz do mnie na kilka dni? Byłeś kiedyś na Podlasiu?
Wstyd przyznać, ale tylko raz w życiu byłem w tamtych okolicach, jako nastolatek na kolonii w okolicach Białegostoku.
W głowie miałem mętlik, bo z jednej strony propozycja Wiesi była bardzo kusząca, a z drugiej zastanawiałem się, czy to wypada. Chyba mnie wyczuła, bo jeszcze podczas tej samej rozmowy zapewniła:
– Mam trzypokojowe mieszkanie, więc z noclegiem nie ma problemu. Pokażę ci okolicę, może wybierzemy się na wycieczkę poza miasto. Tu są przepiękne tereny – zachęcała.
Propozycja była kusząca nie tylko ze względu na turystyczne zalety Podlasia. Z nikim mi się tak dobrze ostatnio nie rozmawiało, jak właśnie z Wiesią. Po śmierci żony przestałem spotykać się ze znajomymi. Poznanie tej kobiety było okazją, żeby to zmienić. Podziękowałem za propozycję, ale powiedziałem, że wynajmę sobie hotel. Wiesia nawet nie chciała o tym słyszeć.
Cieszyłem się jak nastolatek
Wiesia przywitała mnie, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Wyściskała mnie serdecznie, przyjęła pysznym obiadem, po którym poszliśmy na spacer po okolicy. Jeszcze tego samego dnia rozmawialiśmy do późnego wieczora – ja opowiadałem o Teresie, ona o swoim mężu, który zginął w wypadku samochodowym kilkanaście lat temu.
Była świetnie przygotowana na moją wizytę, zaplanowała kilka wycieczek po Podlasiu, zabrała mnie też do swojej ulubionej kawiarni.
Czułem, że znów chce mi się żyć, ale nie wypadało siedzieć Wiesi dłużej na głowie.
– Teraz ty do mnie przyjedź – zaproponowałem. Bałem się, że dzieje się to zbyt szybko. Tymczasem Wiesia chętnie się zgodziła i zapowiedziała, że odwiedzi mnie za jakieś dwa miesiące.
– Teraz będą musiała trochę pomóc córce, bo drugi wnuczek idzie do szkoły. Jak już wszystko się rozkręci, chętnie do ciebie przyjadę – zapowiedziała.
Odliczałem dni do przyjazdu Wiesi, ale czas upływał wolno. Nie ukrywam, chciałem jej zaimponować, przyjąć ją jeszcze lepiej niż ona mnie. Zorganizowałem uroczystą powitalną kolację w restauracji, kilka wycieczek po Dolnym Śląsku i wycieczkę do Pragi. Ode mnie do tego uroczego miasta jest blisko. Praga zawsze jest piękna, ale jesienią wyjątkowo…
Wydawało mi się, że wszystko się udało. Wiesia była pod wrażeniem moich okolic, tak innych niż jej Podlasie. A wycieczka do Pragi zupełnie ją zaskoczyła.
Zaskakująca propozycja
Nasza przyjaźń na odległość trwała dobre dwa lata i przeradzała się w coś więcej, czego nie chcieliśmy nazwać. Byłem u Wiesi jeszcze trzy razy, ona u mnie dwukrotnie. Staraliśmy się też o kolejny wyjazd do sanatorium, wszystko jedno, do którego, byle w to samo miejsce i w tym samym terminie. Niestety, na razie nic z tego nie wychodziło. Wieczorami potrafiliśmy długo rozmawiać przez telefon. Zawsze znaleźliśmy jakieś wspólne tematy, mniej lub bardziej poważne.
Podczas moich niedawnych odwiedzin Wiesia znów zaskoczyła mnie propozycją:
– A może zamieszkalibyśmy razem?
Zamurowało mnie. Uczciwie muszę przyznać, że jakiś czas temu taki pomysł wpadł mi do głowy, ale nie miałem śmiałości, by go zaproponować Wiesi. Z jednej strony byłem więc zaskoczony jej propozycją, a z drugiej niezmiernie szczęśliwy, że to od niej wyszło. Przełknąłem ślinę i odpowiedziałem tak, jak podpowiadało mi serce:
– Pakuj się, możemy jechać do mnie jeszcze dziś.
– Ale nie mówiłam, że ja do ciebie, to ty się do mnie przeprowadź – zaproponowała.
Sytuacja zrobiła się poważniejsza. Owszem, wyobrażałem sobie, że Wiesia sprowadzi się do mnie, ale myśli o swojej wyprowadzce do niej nawet nie rozważałem.
Wiesia zauważyła, że jestem bardzo zaskoczony. Pewnie była na to przygotowana, bo spokojnie zaczęła wykładać swoje argumenty. Pierwszy podstawowy był ten, że raz na jakiś czas chciałaby pomagać córce. Nie musi, ale bardzo chce, zanim wnuki nie staną się samodzielnymi nastolatkami. A to wymaga stałego przebywania na miejscu. Po wtóre, jej mieszkanie jest większe, będziemy więc mieli codzienny komfort, co w naszym wieku także jest ważne.
Ważne, że razem
Nie miałem kontrargumentów. A może nie chciałem mieć. Było nam z Wiesią bardzo dobrze, rozumieliśmy się bez słów. Co za różnica, czy ja zamieszkam u niej, czy ona u mnie. A że chce pomagać jedynej córce, to chyba naturalne. Na mnie w rodzinnym mieście nie czekał już nikt. Wiesia była moim jedynym prawdziwym przyjacielem i docierało do mnie, że trochę też nową miłością.
Minęło pewnie kilkadziesiąt minut, zanim to wszystko do mnie dotarło. Przeanalizowałem „za” i „przeciw” tej decyzji, choć tych przeciwnych argumentów praktycznie nie było. Tym bardziej że Wiesia świetnie przygotowała się do tej rozmowy. Uznaliśmy, że przez jakiś czas nie będziemy wynajmowali mojego mieszkania. „Na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że lepiej nam się przyjaźni na odległość” – to słowa Wiesi. Ja z kolei największe obawy miałem o reakcję jej córki. Ale i w tym temacie była przygotowana. „Jeśli ty będziesz szczęśliwa, ja będę szczęśliwa z tobą” – tak miała powiedzieć jej córka.
Obawiałem się szczególnie tych pierwszych tygodni po przeprowadzce. Na razie wszystko wskazuje na to, że niepotrzebnie. Czuję się, jakbym znowu miał 30 lat i wiele przed sobą. Żyjemy sobie z Wiesią razem szczęśliwie już blisko pół roku. Powoli, spokojnie, Podlasie stało się moim domem. Nie sądziłem nawet, że te przenosiny będą dla mnie tak bezbolesne. Ba, nie tylko bezbolesne, ale i radosne. Okazuje się, że czasami warto przesadzić stare drzewo, by coś jeszcze mieć z tego życia.
Czytaj także: „Od dziecka miałam żyłkę do biznesu. Andrzej zapewniał mi pieniądze, a ja oddawałam mu swoje młodsze o 25 lat ciało” „Myślałam, że teściowa mnie nienawidzi dla zasady. Jej mąż wszystko chce przepisać na mnie, bo jestem jego skrytą miłością”
„Zostałem ojcem jako 16-latek i oddałem syna dziadkom. Po 20 latach zjawił się u mnie w pracy. Udawałem, że go nie znam”