Mexico City widziane nocą z wysokości kilometra było oceanem światła. Samolot zagłębiał się
w łunę, a ja patrzyłam z okienka na rozciągającą się od horyzontu do horyzontu iluminację.
– Robi wrażenie, prawda? – odezwał się z sąsiedniego fotela Adam. – Dwadzieścia milionów mieszkańców. Albo i więcej. Nikt dokładnie nie policzył, ilu ludzi żyje tu w slumsach.
Na dźwięk tego słowa aż się wzdrygnęłam. Slumsy. Nie po to leciałam dwanaście godzin przez Atlantyk, żeby na nie patrzeć. Choćby nawet tylko z powietrza. To wielkie, przykryte czapką smogu miasto – zdaje się, że drugie największe na świecie – też mnie guzik interesowało. Do licha! Ja przyjechałam do Meksyku na wakacje! Chciałam pławić się w turkusowym morzu, chłonąć słońce na białym piasku plaży, tańczyć latino na dyskotece pod palmami…
Wkurzało mnie, że mąż tak się uparł, aby – zamiast wprost do Cancun na Półwyspie Jukatan – lecieć najpierw do położonego w głębi lądu Mexico City.
– W ten sposób zaoszczędzimy ponad dwieście dolarów – tłumaczył mi jeszcze w Polsce. – Zamiast bulić kupę forsy za lot wprost do turystycznego kurortu, skoczymy sobie do stolicy Meksyku, przenocujemy, a rano pojedziemy autobusem na Jukatan. Zobaczymy więcej tego kraju.
„No super. Dwieście dolarów. Fortuna po prostu. Warto stracić całą dobę na nocleg w tym miejskim lewiatanie, a potem tłuczenie się pekaesem przez kilkanaście godzin na miejsce” – pomyślałam ze złością, kiedy nasz samolot dotknął kołami pasa startowego.
Byłam na siebie zła, że poddałam się temu idiotycznemu pomysłowi. Ale przede wszystkim narastało we mnie wkurzenie na Adama. Zawsze był irytująco oszczędny, to fakt. Jednak planując nasz – bądź co bądź – miodowy miesiąc, mógłby pozwolić sobie na nieco szerszy gest niż zazwyczaj! Tym bardziej że za wyjazd płaciliśmy po równo…
Zaraz będziemy na miejscu!
Lotnisko międzynarodowe im. Benita Juareza też nie przypadło mi do gustu. Meksykańscy celnicy wydawali się dość niechlujni, hala, w której czekaliśmy na nasze bagaże, koszmarnie brudna, a na myśl o noclegu w tanim hoteliku robiło mi się słabo.
– Szkoda kasy na taksówkę – oznajmił mi tymczasem mąż.
– Przejdziemy się. To niedaleko, z mapy wynika, że lotnisko leży praktycznie w centrum miasta – z zadowoleniem klepnął w trzymany w dłoni opasły przewodnik po Meksyku.
– Podziwiam twoją zaradność, kochanie – wycedziłam przez zęby.
Zmęczeni długim lotem, skołowani zmianą czasu, wydostaliśmy się z terenu Aeropuerto Internacional i ruszyliśmy przez plątaninę uliczek ku hotelowi, którego adres wyszukał w przewodniku mąż.
– To na pewno centrum miasta? – spytałam mniej więcej godzinę później, podejrzliwie rozglądając się po kompletnie wyludnionych uliczkach i sklepach zamkniętych na głucho stalowymi roletami.
Adam zerknął do swojej świętej książki i z irytującym zadowoleniem w głosie oświadczył: – Oczywiście! Minęliśmy już ulice Ignacia Zaragozy i Cecilia Robela, przeszliśmy przez Morazan i już zaraz dojdziemy do San Pablo, gdzie czeka na nas niedrogi nocleg!
– Ile zrobiliśmy kilometrów? – spytałam, czując, że mój plecak jest przynajmniej trzy razy cięższy niż w chwili, gdy wkładałam go na ramiona w hali lotniska.
– Najwyżej pięć – odpowiedział z tym swoim entuzjazmem, który tak mi działał na nerwy. – A do celu zostało nam… – dodał, ponownie wsuwając nos w ten cholerny przewodnik.
– Adam! – przerwałam mu.
– Zostało nam jakieś…
– Adam! – syknęłam, czując, jak serce podchodzi mi do gardła.
Z naprzeciwka, zupełnie pustą ulicą, zbliżało się do nas dwóch na oko dwudziestoparoletnich mężczyzn. W dłoniach trzymali plastikowe kubki z piwem i nawet z odległości pięćdziesięciu metrów było widać, że ich ciała w całości pokrywają tatuaże.
– O kurde! – wydukał małżonek, kiedy wreszcie podniósł głowę. – Nic nie mów, ja się nimi zajmę – dodał głosem nagle całkowicie pozbawionym pewności siebie.
Tamci tymczasem już do nas podchodzili.
Naprawdę się bałam!
– Hola, chica blanca! – zawołał do mnie pierwszy.
– Como estas, la bonita? – dorzucił drugi, na którego szyi wisiał wielki złoty medalion z zamaszystą literą Z.
Uśmiechy na ich twarzach i uprzejmy ton jakoś nie rozładowywały w nas napięcia. Oczy Meksykanów były czujne i mroczne niczym spojrzenia wilków. Twarze naznaczone bliznami, nosy połamane jak u bokserów. Obaj byli obnażeni do pasa, a pod ich brązową, gęsto wytatuowaną skórą, sprężyście grały mięśnie.
– We don’t need any problems – odpowiedział im Adam.
Tamci spojrzeli na niego tak, jakby dopiero teraz go spostrzegli.
– Que te dieces, Gringo? – zapytał ten z medalionem w języku hiszpańskim, znanym nam jedynie z wenezuelskich seriali. – Problemas? Nos somos problemas! – zaśmiał się sardonicznie, wskazując na siebie wielkim łapskiem.
– Chyba daje nam do zrozumienia, że to on może być dla nas problemem – niepewnie wyszeptał Adam.
– Daje do zrozumienia? Raczej mówi to wprost! – syknęłam, czując, że nogi robią mi się jak z waty. W końcu tyle czyta się ostatnio o rosnącej fali przestępczości
w meksykańskich miastach…
– Polaco? – na dźwięk naszych słów ożywił się nagle Don Medalion, jak ochrzciłam go w myślach.
Przytaknęłam.
– Me gusta Polonia! – wykrzyknął mój rozmówca i dorzucił jednym ciągiem: – Walesa, Boniek, Wyborowa!
I ani się obejrzałam, jak Don Medalion… padł mi w ramiona! Nawet Adam, choć obaj Meksykanie nadal traktowali go jak piąte koło u wozu, załapał się na dwa krótkie klepnięcia w plecy. Przyznam szczerze, ten wybuch sympatii wcale mnie nie uspokoił.
Sytuacja wciąż była niebezpieczna: z jednej strony nas dwoje, chuderlaki z wyładowanymi po brzegi plecakami, z drugiej – ci dwaj muskularni kolesie, którzy bez charakteryzacji mogliby wejść na plan filmu reżyserowanego przez Tarantino. Jak się od nich uwolnić?
– Aqui es una zona peligrosa! – perorował tymczasem mój adorator. – Comprendes? Pe–li–gro–sa.
Wciąż niewiele chwytałam z jego gadaniny. Słowo zona jeszcze rozumiałam. To obszar, okolica. Ale peligrosa?
Szybko sięgnęłam do schowanych w kieszeni minirozmówek polsko-hiszpańskich i zerknęłam do słowniczka.
Ach tak. Peligro oznacza niebezpieczeństwo…
Don Medalion tymczasem zaczął mi na migi tłumaczyć, że odprowadzi nas do hotelu. Zaczęłam protestować, ale najwyraźniej ani myślał ustąpić.
– Zostało nam jeszcze jakieś trzysta metrów, damy radę – szepnął Adam. – Tam się im wreszcie urwiemy.
Więc ruszyliśmy. Muszę przyznać, to było najdłuższe trzysta metrów w moim dotychczasowym życiu. Don Medalion wciąż coś wykrzykiwał, prężył muskuły, co chwila próbował mnie albo objąć, albo cmoknąć w policzek. Koszmar! Adam, muszę mu to przyznać, spróbował nawet stanąć pomiędzy mną a namolnym podrywaczem, ale tamten od razu zacisnął pięści i tylko moja zdecydowana reakcja zapobiegła bójce. Uff, ciężko było…
Czułam się, jak w raju
Kiedy wreszcie stanęliśmy pod drzwiami naszego hotelu, Don Medalion próbował mnie jeszcze chwytać za rękę, gdzieś ciągnąć, namawiał, żebym poszła za nim. A ja – niczym rasowy dyplomata – grzecznie odmawiałam i wciąż wskazywałam to na Adama, to na błyszczącą na moim serdecznym palcu obrączkę, powtarzając jedno z nielicznych znanych mi hiszpańskich słów: esposa (żona).
– Tranquillo. No hay problema! – skwitował moje wyznanie Don Medalion. – Esposa o no, yo te quiero, bonita! Claro? Te amo! – z zapałem wyznawał mi miłość.
W końcu udało mi się najpierw wepchnąć do hotelu Adama, a potem uwolnić się z lepkich rąk Meksykanina. Wcześniej jednak obiecałam mu na migi, że do niego zadzwonię, a on nabazgrał mi na okładce minirozmówek rząd cyfr – zapewne numer swojej komórki. Oczywiście, ani myślałam tego sprawdzać.
Dziesięć minut później, po zameldowaniu się i opłaceniu noclegu, na nogach miękkich od parujących z nas emocji wspięliśmy się na pierwsze piętro do naszego pokoiku. Dopiero kiedy zatrzasnęły się za nami drzwi, poczułam się pewniej. I ogarnęła mnie wściekłość.
– Te twoje przeklęte oszczędności! – wydarłam się na wciąż oszołomionego Adama. – Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałam! Ty…ty centusiu jeden!
– Kochanie, przepraszam – jęknął. – Nie wiedziałem, że…
– Masz załatwić nam lot powrotny do Polski z Cancun – oskarżycielsko wycelowałam w niego wskazujący palec. – Oświadczam ci, że moja noga już więcej nie postanie w Mexico City!
Gdybym wtedy wiedziała, jak bardzo się myliłam…
Cztery dni później niemal kompletnie już o tym niefortunnym zdarzeniu zapomniałam. Wakacje na Jukatanie okazały się cudowne! Adam zarezerwował nam przez internet bungalow stojący na plaży, niedaleko starożytnego miasta Tulum (zbudowanego jeszcze przez Majów). I choć warunki, jakie oferował nam ten domek, były nadzwyczaj skromne – brak własnej łazienki, elektryczności, zwykły piasek zamiast podłogi – to i tak czułam się tu niczym w raju.
Pogoda była upalna, niebo bez jednej chmurki, piasek biały jak mąka, a woda w oceanie – po prostu cudo. Już pierwszego dnia zapisałam się na tak zwane diving intro, czyli zanurzenie z butlą na piętnaście minut pod opieką instruktora. I choć zanurkowaliśmy tylko na głębokość trzech metrów, byłam oczarowana!
Jeden skok z łodzi i już znalazłam się w bajecznie kolorowym świecie rafy koralowej. Cudo! Potem zdecydowałam się na lot pod spadochronem ciągniętym przez motorówkę, pływanie za holowanym po morzu nadmuchiwanym bananie, snorklowanie w samej masce i płetwach.
Wszystko tutaj mi się podobało. Nasz pozbawiony światła elektrycznego bungalow (Adam wybrał oczywiście najtańszą ofertę) nie stanowił problemu, bo wchodziłam do niego tylko, by się przebrać lub zanocować. Kabiny natryskowe usytuowane w centrum turystycznego kompleksu były czyste, wygodne i nigdy nie musiałam długo czekać w kolejce do prysznica.
Wieczorami zaś… W głównym budynku naszej zony, tam gdzie mieściła się knajpka serwująca pyszne miejscowe jedzenie – dzięki elektryczności ze spalinowego generatora urządzano po zmroku dyskotekę. Jak ja się tam wybawiłam! Każdego wieczoru rozpuszczałam swoje blond włosy, które na słońcu jeszcze bardziej pojaśniały, wkładałam lekką sukienkę i ruszałam w tany. Nieskromnie powiem, że czułam się tutaj królową parkietu.
Chyba się pomyliłam co do Adama
Co noc otaczał mnie wianuszek śniadych mężczyzn – miejscowych i turystów. Prawie się rozpychali, żeby ze mną zatańczyć! Szczególnie nieustępliwy był pewien Meksykanin – wysoki, o orlich indiańskich rysach – Anzelmo. Fantastyczny tancerz. Chyba, na poły nieświadomie, odrobinkę z nim flirtowałam…
No właśnie. Nie przytulałabym się w ognistym marenge czy sambie do Anzelma, gdyby nie irytująca postawa mojego męża. Adam zachowywał się jak emeryt! Nie tylko nie zdecydował się ze mną zanurkować czy latać pod spadochronem, nie tylko spędzał długie godziny na leżaku, czytając jakieś nudne książki, zamiast dokazywać w wodzie, ale jeszcze do tego chodził bardzo wcześnie spać!
Kiedy ja chciałam tańczyć, szaleć, być podziwiana i adorowana – on zamykał się w bungalowie. Chyba nic więc dziwnego, że pozwalałam obcym facetom prawić sobie komplementy?!
Byłam na niego zła, czułam się urażona i – powiem szczerze – zaczynałam się zastanawiać, czy aby małżeństwo z nim to był trafiony pomysł. Do licha, wychodziło przecież na to, że jesteśmy jak ogień i woda! On zbyt ostrożny (żeby nie powiedzieć – lękliwy), przewidywalny, nudny. A ja… Ja przewidywalności i nudy miałam po dziurki w nosie w robocie.
Pracowałam w korporacji zajmującej się prowadzeniem księgowości dla dużych firm. Spędzałam więc życie w świecie faktur, odpisów, liczb oraz VAT-ów. W czasie wakacji chciałam się wyszaleć za wszystkie czasy.
„Jak to się stało, że wcześniej nie zauważyłam, jak bardzo smętny i pozbawiony polotu jest Adam?” – zadałam sobie pytanie któregoś wieczoru, kiedy Anzelmo, jak zwykle, porwał mnie do tańca. I od razu sobie odpowiedziałam: „Dlatego, że przez trzy lata narzeczeństwa nie mieliśmy okazji się poznać”.
To przecież były nasze pierwsze wakacje… Wcześniej urlopy spędzaliśmy w domu albo co najwyżej na kilkudniowym wypadzie na Mazury. Mieliśmy po trzydzieści lat, musieliśmy trzymać się zębami naszych z trudem zdobytych posad.
Tyraliśmy więc w tygodniu od rana do wieczora (Adam był informatykiem), w weekendy często zakuwaliśmy języki obce lub przygotowywaliśmy się do doszkalających kursów. Na małżeństwo zdecydowaliśmy się tak jakoś… z marszu.
Nie było bukietu kwiatów wręczanego na klęczkach, cygańskiej orkiestry ani blasku tysiąca świec. Po prostu doszliśmy do wniosku, że po trzech latach wspólnego życia „wypada” zalegalizować nasz związek. No a skoro był już ślub, to trzeba też wyjechać na miodowy miesiąc (w praktyce oznaczający oczywiście jedynie dwa tygodnie)…
– Słuchaj, Adam, to nie ma sensu – potrząsnęłam nim po powrocie z dyskoteki.
– Co nie ma sensu? – spytał półprzytomnie.
– To, że wyjechaliśmy na urlop razem, a spędzamy go osobno.
– Ale ja nie umiem pływać – wychrypiał. – Ani tańczyć.
Opadły mi ręce. A niech to! Co począć z takim facetem?
I wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Szczerze mówiąc, nawet nie mój, tylko… Anzelma. Przystojny Meksykanin zaproponował mi wczoraj wyprawę do ruin pradawnego, prekolumbijskiego miasta Palenque. Położone w głębi lądu, otoczone dżunglą, egzotyczne… Anzelmo marzył, rzecz jasna, że pojedziemy tam we dwoje. Nalegał, kusił, patrzył błagalnie w oczy. Niedoczekanie.
Adam, choć fajtłapa i gapcio, nie zasłużył, żeby go oszukiwać i zdradzać. Lecz sam pomysł wycieczki był dobry. Oczywiście, z drobną modyfikacją – że pojadę tam nie z Anzelmem, tylko z mężem. Może ta wspólna wyprawa nareszcie nas do siebie zbliży?
– Palenque, powiadasz – zawahał się Adam. – Czemu nie.
Byłam znudzona
Ruiny rzeczywiście robiły wrażenie. Poszarzałe głazy ułożone w piramidy wznosiły się na wysokość wieżowców, pradawne budowle oplecione były tajemniczymi płaskorzeźbami przedstawiającymi jakieś zębate pyski, pierzaste węże, ludzkie czaszki i zagadkowe esy-floresy.
Świątynia Inskrypcji, Świątynia Słońca, kompleks pałacowy, akwedukt i ogromne boisko do gry w pelotę – piłkę, którą dwie drużyny wrzucały do wysoko zawieszonych „bramek” w kształcie okręgów (przegrani byli zabijani). A wszystko otoczone potężnymi drzewami i zielenią o tak intensywnej barwie, że aż raziła w oczy.
– Super! – mój mąż nareszcie wydawał się czymś podekscytowany. – I pomyśleć, że tak niewiele wiemy o kulturze, która stworzyła te budowle. Konkwistadorzy już się o to postarali.
Chciałam mu odpowiedzieć z przekąsem, że z tego co wyczytałam w prospekcie turystycznym, wynika, że Imperium Majów upadło, zanim przybyli tutaj Hiszpanie, ale dla świętego spokoju przytaknęłam. Nie ma co dusić jego, z takim trudem wykrzesanego, entuzjazmu. A poza tym… byłam zmęczona i cokolwiek znudzona.
Żeby dotrzeć do niewielkiej miejscowości Palenque, obok której położone były antyczne ruiny, musieliśmy wyruszyć z Tulum jeszcze wczoraj. Dotarliśmy tu wieczorem i zakwaterowaliśmy się w maleńkim hoteliku, w którym – zaraz po wyjściu spod prysznica – znalazłam pod łóżkiem czarnego, a więc najbardziej jadowitego, skorpiona.
Nie zmrużyłam oka przez całą noc! A teraz to zwiedzanie… Stanowczo wolałabym szaleć w tej chwili w morzu. No cóż, małżeństwo to jednak same kompromisy.
– Hola, amigos! – z zamyślenia wyrwał mnie wesoły, znajomy głos. Poderwałam głowę i… omal oczu nie przetarłam ze zdziwienia.
– Anzelmo?! A co ty tu robisz?
Przystojny Meksykanin (czy mi się zdawało, czy na jego widok jakoś tak dziwnie zadrżało mi serce?) zaczął tłumaczyć łamanym angielskim okraszonym hiszpańskimi słówkami, że też jest zaskoczony naszym widokiem. Bo jak to? Tyle się mnie namawiał na wycieczkę do Palenque, a ja nic. I kiedy wreszcie zrezygnował i postanowił pozwiedzać zabytki sam – nagle mnie tutaj spotyka!
– What a surprise! – nie mógł się nadziwić.
Słuchałam go z lekkim niedowierzaniem. Dałabym sobie palec uciąć, że mu przedwczoraj wspomniałam, że wraz z mężem wybieramy się do Las Ruinas. Może mnie nie zrozumiał? A może ja nie wyraziłam się precyzyjnie? A może… Na myśl o trzeciej ewentualności – nic na to nie poradzę! – tym razem już całkiem wyraźnie poczułam, jak po sercu rozlewa mi się ciepło. Bo bardzo możliwe, że Meksykanin sfingował to nasze „przypadkowe” spotkanie tylko po to, aby się ze mną spotkać… Czyżby się zakochał?
Ech, cóż za temperament i odwaga, skoro przyjechał aż tutaj za mną, doskonale wiedząc, że będę z Adamem! Oczywiście, ani myślałam wpadać Meksykaninowi w ramiona, jednak taki dowód zaangażowania mile łechtał moją próżność.
– To co teraz robimy, amigos? – zapytał Anzelmo dwie godziny później, kiedy już obejrzeliśmy wszystko, co było do obejrzenia.
Staliśmy całą naszą grupką pod rozłożystym platanem (oprócz mnie, Adama i Anzelma, dołączyło do nas jeszcze dwoje amerykańskich studentów poznanych podczas zwiedzania zabytków).
– Co proponujesz? – spytała Jeanny, sympatyczna drobna pieguska w wielkich okularach, która cały czas – nawet podczas pokonywania stromych schodów wiodących na szczyt Świątyni Inskrypcji – wtulała się w swojego wysokiego i chudego jak tyczka Harry’ego.
– Vamonos pasear! – zakrzyknął Anzelmo, nie patrząc na nią, lecz na mnie; i zaraz poprawił się po angielsku: – Chodźmy na spacer.
– No ale właśnie spacerujemy… – wtrącił mój Adam, który od samego początku traktował Anzelma z wyraźnym dystansem (czyżby do tego wszystkiego był jeszcze skażony rasizmem?).
– Nie, nie! Chodźmy na przechadzkę po dżungli okalającej ruiny – sprostował Meksykanin, wciąż świdrując mnie wzrokiem. – Tu zaraz obok jest piękna rzeka, która tworzy katarakty, dalej wioska połączona z naszym brzegiem linowym mostem. No i ta zieleń…
– Idziemy! – zawyrokowałam.
– A ja chyba zostanę i popatrzę sobie jeszcze na te piramidy – wyłamał się jak zwykle mój mąż.
Spojrzałam na niego niemal ze złością.
Do licha! A ten znowu swoje! No ale trudno. Może moje ciało wysyłało w stronę Anzelma jakieś dwuznaczne sygnały, lecz umysł pozostał na tyle czysty, żeby nie dać się wkręcić w eskapadę we dwoje z facetem, który niemal pożera mnie wzrokiem. Już brałam wdech, żeby powiedzieć, że ja też zostaję, gdy odezwała się Jeanny:
– Świetny pomysł! My i Harry też idziemy!
Meksykanin zgromił ją wzrokiem, na jego twarzy odbiło się głębokie rozczarowanie. Zachichotałam w duchu. No nie! Ten facet naprawdę stracił dla mnie głowę! W tej sytuacji uznałam jednak, że zgoda na wspólny spacer nie będzie z mojej strony żadną nielojalnością wobec męża. Szliśmy przecież w czteroosobowej grupie.
– No to vamos! – zakrzyknęłam.
Anzelmo dziwnie się zachowywał
Okolica rzeczywiście była przyjemna. Katarakty na rzece okazały się raczej tylko solidniejszymi kamieniami, dżungla przypominała bardziej większe krzaki niż las deszczowy, a most linowy był jedynie rozpiętym nad wodą sznurem z podwieszoną drewnianą skrzynią, zdolną pomieścić jednego człowieka z niewielkim tobołkiem. Ale świeciło słońce, ptaki śpiewały, a nam dopisywały humory.
Anzelmo co chwilę muskał niby przypadkiem, swoją dłonią moją dłoń. Zawsze starał się być blisko, a wtedy przechodziły mnie dreszcze.
Kiedy wracaliśmy, a para Amerykanów szła wąską ścieżką przed nami pochłonięt rozmową, Anlezmo chwycił moją dłoń, przyciągnął mnie gwałtownie do siebie i pocałował. Trwaliśmy tak chwilę zszokowani, aż się wyswobodziłam z uścisku. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
– Mam męża. Wiesz o tym przecież – powiedziałam chyba bardziej do siebie, niż do niego.
– Jesteście dla siebie zupełnie obcy. Nie oszukujmy się, też coś do mnie czujesz. Spędziliśmy ze sobą niemal każdy wieczór. A ja nie mogę przestać o tobie myśleć. – mówił to idąc i nie odrywając ode mnie wzroku. – Zostań tu ze mną, albo powiedz tylko słowo, a ja przyjadę do Ciebie.
Nie wiedziałam, co robić. Wiedziałam za to, że ślub z Adamem to była wielka pomyłka. Zupełnie do siebie nie pasowaliśmy. Ale żeby tak od razu wpadać w ramiona obcego typa w obcym kraju? Musiałam to przemyśleć.
Kiedy wróciliśmy z tej całej wyprawy do naszego kurortu, porozmawiałam z Adamem. Początkowo nie móg uwierzyć w to, co mówię.
– Przecież tyle wydaliśmy na ślub. Co my teraz powiemy rodzinie? Jak ty to sobie wyobrażasz? – zapytał.
– No właśnie dlatego, że ciebie nie interesuje miłość ani ja, tylko pieniądze i to, co ludzie powiedzą, tylko potwierdza, że nie pasujemy do siebie. – wykrzyczałam przez łzy.
Wykupiłam sobie lot prosto z naszego kurortu. Nie zamierzałam się telepać autobusem i drżeć o własne życie. Na samolot zresztą odprowadził mnie Anzelmo. Na razie ustaliliśmy, że pozostaniemy w kontakcie, a za kilka tygodni on przyleci do Polski. Ja w tym czasie zdążę trochę uporządkować swoje sprawy.
Czy nam się uda? Nie wiem. Ale mimo różnicy kulturowej, rasowej i językowej, i tak łączy mnie z nim więcej, niż z Adamem.
Czytaj także:
„Ciąża miała być błogosławieństwem i radosnym czasem. Oczekiwanie na mojego syna zamieniło się w koszmar”
„Zostałam młodą wdówką i nie rozpaczam. Otwieram interes dla kolejnego delikwenta”
„Moja przyjaciółka myśli, że jest pępkiem świata. Mam dość tej wiecznie marudzącej mitomanki”