„Ciąża miała być błogosławieństwem. Oczekiwanie na syna zamieniło się w koszmar z powodu rzadkiej choroby”

Kobieta w ciąży fot. iStock by GettyImages, nd3000
„Chodziłam od lekarza do lekarza, nikt nie umiał mi pomóc. Nie mogłam się doczekać, aż Patryk przyjdzie na świat, ale bałam się, że nie będę mogła wziąć go na ręce”.
/ 27.10.2023 13:15
Kobieta w ciąży fot. iStock by GettyImages, nd3000

Jestem w ciąży! Gdy tylko lekarz potwierdził moje podejrzenia, byłam tak szczęśliwa, że go wycałowałam. Zaskoczyłam go tym, ale i rozbawiłam.

– A mąż nie będzie zazdrosny? – zapytał, z udanym lękiem zerkając na Pawła.

– Sam bym chętnie pana wycałował! – stwierdził na to mój mąż z uśmiechem od ucha do ucha.

W sumie zdziwiła nas wielka łatwość, z jaką zaszłam w ciążę. Przecież tyle się mówi ostatnio o tym, że pary starają się o dziecko wręcz latami. Byliśmy więc przygotowani na oczekiwanie, a tutaj – bach! I po wszystkim. Na zasadzie: chcesz, to masz!

Od początku też czułam się znakomicie. Żadnych porannych mdłości czy niedoborów czegokolwiek. Tylko wysokie obcasy zmieniłam na niższe, żeby nie zaszkodzić dziecku, gdybym na przykład się wywróciła. Ale śmigałam jak dawniej.

– Pani to jest wprost stworzona do tego, aby rodzić dzieci! – zachwycał się mną mój ginekolog. – Jest pani jedną z moich nielicznych pacjentek, która nie chce brać na okres ciąży zwolnienia.

Nie chciałam, bo i po co? Lubię swoją pracę i to, że jest wśród ludzi. Miałabym więc rezygnować i siedzieć całymi dniami w domu, sama? I co niby robić? Dziergać setny kaftanik na drutach? To nie na mój temperament. Zresztą nie mam drutów. Chodziłam więc do biura, słysząc stale ochy i achy koleżanek.

– Świetnie wyglądasz! To znaczy, że będzie chłopak – prorokowały. – I masz zamiar nie brać zwolnienia do samego końca?

Właśnie taki miałam zamiar.

Czy leki nie zaszkodzą dziecku? Na pewno?!

Niestety, kiedy minął półmetek ciąży, coś się zaczęło dziać z moim ciałem. A konkretnie ze skórą. Pojawiła się na niej paskudnie swędząca wysypka. Od razu poleciałam do lekarza.

– Musi mieć pani na coś uczulenie, bo to wyraźnie reakcja alergiczna – usłyszałam. – Proszę brać wapno i zmienić proszek do prania, mydło, dezodorant…

Zmieniłam, ale nic to nie dało. Jak swędziało, tak swędziało.

Czasami myślałam już, że oszaleję, tak mi się to paskudztwo dawało we znaki. Oczywiście, znowu poszłam do przychodni, tym razem do dermatologa.

Diagnoza lekarki mnie przeraziła. Niestety wysypkę miałam już prawie wszędzie, więc musiałam wziąć zwolnienie. Nie tylko dlatego, że wyglądałam paskudnie, ale też nie chciałam nikogo zarazić.

Smarowałam skórę maścią, która według ulotki mogła mieć działanie niekorzystne dla płodu. Jednak od lekarki usłyszałam, że większe będą z tego korzyści dla mnie niż ryzyko dla mojego dziecka.

– Pani doktor, słyszałam o domowych sposobach… – usiłowałam się kłócić, lecz mi przerwała:

– U pani jest już takie stadium rozwoju choroby, że kąpiel w olejku lawendowym czy cynamonowym nie wystarczy! Może to pani robić dodatkowo, tak, jak przemywać skórę naparami z tymianku czy kminku lub nawet stosować okłady z octu – tłumaczyła mi pani dermatolog. 

– A lek? Jest konieczny?

– Pod żadnym pozorem proszę go nie odstawiać, bo sobie potem z tym nie poradzimy! – przestrzegła mnie. – Chce nim pani od razu po porodzie zarazić własne dziecko?

Tym mnie naprawdę przeraziła!

Stosowałam się do zaleceń lekarzy i… nic!

Natychmiast zarządziłam alert w całym domu. Wyprałam pościel i wszystkie możliwe ubrania w 95 stopniach. A te, które nie wytrzymałyby takiej temperatury, przestałam nosić. Wyszorowałam też caluśką łazienkę, naczynia, garnki i milion innych rzeczy.

Paweł także, choć najwyraźniej żadnych objawów jeszcze nie miał, profilaktycznie wcierał w skórę specjalną maść.

I co? I nic! Wysypka ciągle była dotkliwa i nie reagowała na nic. Ani na leki, ani na kąpiele czy okłady. 

Nie dość, że stale się drapałam aż do krwi, to jeszcze umierałam ze strachu, że coś się stanie dziecku! Czułam się kompletnie bezradna, bo czas oczekiwania na nie, który miał być świętem, przerodził się w prawdziwy koszmar.

Zamiast śmiać się, ciągle płakałam. Co w połączeniu z okropną opuchlizną sprawiło, iż lekarze sądzili, że w moim organizmie zachodzą normalne przemiany hormonalne, jak to w ciąży.

Nawet mój ginekolog się przy tym upierał i ciągle się dopytywał, czy na pewno stosuję się do wszystkich zaleceń dermatolożki, jeśli chodzi o tę wysypkę.

Po prawie dwóch miesiącach walki byłam gotowa przyznać, że jestem wykończona. Patrzyłam na rosnący brzuszek, wcześniej moją prawdziwą dumę, pokryty plamami i strupami, i nawet nie miałam siły płakać. W końcu Paweł nie wytrzymał i stwierdził:

– Mam dosyć tych konowałów! Idziesz na konsultację do profesora, chociażby miało to kosztować całą moją pensję!

I faktycznie zaprowadził mnie do znanego ginekologa, ordynatora szpitala położniczego. A on obejrzał mnie dokładnie, wypytał o objawy i sposoby leczenia, po czym zawyrokował:

– Moim zdaniem ma pani pemfigoid ciężarnych.

Pierwszy raz słyszałam o czymś takim! Brzmiało to jak jakieś zaklęcie lub postać z Harry’ego Pottera – pemfigoid jak poltergeist czy też coś podobnego.

– A co to jest? – spytał Paweł.

– To bardzo rzadka choroba – odparł lekarz. – Najogólniej chodzi o to, że podczas ciąży wskutek zmian hormonalnych u niektórych kobiet, dochodzi do reakcji uczuleniowej. Pani organizm jest jakby uczulony na własną ciążę. W jej wyniku układ immunologiczny reaguje nieprawidłowo, wytwarzając specyficzne przeciwciała, które skutkują wysypką i świądem.

Czy to może zaszkodzić mojemu dziecku?! – ta kwestia była dla mnie najważniejsza.

– Nie będę ukrywał, że ryzyko istnieje. Ale nie tyle obumarcia płodu, co jego mniejszej wagi urodzeniowej – usłyszałam.

Byłam nadal przestraszona, ale też odetchnęłam z ulgą, bo wreszcie podano mi właściwe lekarstwa.

Wreszcie mogę się cieszyć macierzyństwem

Patryk ważył niecałe trzy kilogramy, ale urodził się całkowicie zdrowy. Nie bałam się go już wziąć na ręce, bo wiedziałam, że moja wysypka nie jest zaraźliwa.

Profesor powiedział, że objawy choroby powinny ustąpić samoistnie po porodzie, a najpóźniej, gdy przestanę karmić piersią.

– Wtedy skończy się burza hormonalna w pani organizmie i przestanie on sam siebie atakować – wyjaśnił.

Właśnie dlatego, mimo że zdaję sobie sprawę, jak ważne jest dla niemowlaka mleko matki, mojego Patrysia karmiłam tylko przez miesiąc, a potem mały przeszedł na mleko modyfikowane.

A ja patrzyłam z radością, jak moja wysypka wreszcie znika.

Niestety, nie całkowicie, ponieważ choroba pozostawiła na moim ciele kilka brzydkich blizn.

Kocham mojego synka nad życie i razem z Pawłem chcemy, aby miał rodzeństwo. Jednak istnieje duże prawdopodobieństwo, że w kolejnej ciąży wróg o skomplikowanej nazwie powróci.

– Nie możemy cię na to narażać – twierdzi Paweł.

– Nie przejmuj się, dam radę. Teraz kiedy już wiem, co mi może być, od razu pójdę do lekarza po odpowiednie leki – zapewniam go.

Oczywiście, moja choroba to był straszny koszmar, jednak jest coś – a raczej ktoś – kto mi ją
w pełni wynagrodził. Kiedy patrzę na uroczą buzię mojego synka, wiem, że dla niego byłabym w stanie wycierpieć znacznie więcej.

Czytaj także:
„Moja przyjaciółka myśli, że jest pępkiem świata. Mam dość tej wiecznie marudzącej mitomanki”
„Zostałam młodą wdówką i nie rozpaczam. Otwieram interes dla kolejnego delikwenta”
„Obracałem koleżankę mojej córki. Najpierw kusiła walorami, zakradała mi się do łóżka, a teraz flądra mnie szantażuje”

Redakcja poleca

REKLAMA