– Dzień dobry, przesłała pani do nas swoje CV i mam dla pani dobrą wiadomość – usłyszałam w słuchawce jakiś tydzień po rozpoczęciu poszukiwań posady. – Możemy zaoferować pani trzymiesięczny staż w naszej firmie.
– Naprawdę? – ucieszyłam się, bo to była pierwsza odpowiedź w sprawie pracy, którą dostałam. – Kiedy mam przyjść na rozmowę kwalifikacyjną?
– Nie musi pani – mężczyzna po drugiej stronie linii wyraźnie się spieszył. – Może pani zacząć od poniedziałku?
– Mogę, oczywiście! – byłam zdziwiona, ale i szczęśliwa, że tak szybko znalazłam pracę. – A kiedy porozmawiamy o warunkach? O rodzaju umowy, wynagrodzeniu…
– Proszę pani, to jest bezpłatny staż! Nie jesteśmy w stanie zaoferować pani wynagrodzenia. Więc jak? Może pani zacząć od poniedziałku?
– Tak, przyjdę – wyjąkałam i rozłączyłam się rozczarowana.
No cóż, bezpłatny staż wyjaśniał przynajmniej, dlaczego nikt nie chciał sprawdzić mojej wiedzy i kompetencji podczas rozmowy. Chociaż nie, to właściwie było oczywiste. Zgodnie z moim CV, ja po prostu nie miałam żadnych kompetencji, o doświadczeniu nie wspominając. Właśnie skończyłam romanistykę, ale już na trzecim roku zrozumiałam, że mam po tym marne widoki na jakąkolwiek pracę.
W mieście było aż nadto nauczycieli francuskiego, korepetytorów i tłumaczy. Brakowało tylko jednego: zleceń dla nich. Zaczęłam więc aplikować na inne stanowiska, nie gardząc ofertą posady asystentki, recepcjonistki czy nawet handlowca. Pytanie, po co przez pięć lat studiowałam nie taki znowu lekki kierunek, zostawiałam sobie na później. Na razie koncentrowałam się na zdobyciu środków na czynsz za wynajem pokoju i rachunki.
Przecież ja niczego się tutaj nie nauczę!
– Po co mi bezpłatny staż? Potrzebuję pieniędzy! – sarknęłam do Nory.
Odwiedziłam ją w knajpce, jej miejscu pracy. Nora, a właściwie Eleonora, chodziła ze mną do liceum. Była świetną uczennicą, ale na studia nie poszła, bo gdy była w klasie maturalnej, zmarła jej mama, która wychowywała ją samotnie. Nora została więc kelnerką, by się jakoś utrzymać.
– Tak to działa w dzisiejszym świecie – stwierdziła przyjaciółka filozoficznie, czyszcząc dyszę ekspresu do kawy wielkości lokomotywy parowej. – Pamiętasz moją pierwszą robotę? Sprzątałam stoliki, pomagałam kelnerkom i obserwowałam je przy pracy. Myślisz, że dostawałam za to jakąkolwiek pensję? Chyba żartujesz! Harowałam za darmochę! I jeszcze byłam szczęśliwa, że w ogóle pozwalają mi nabrać doświadczenia, a czasem nawet dzielą się ze mną napiwkami. Ale dzięki tym trzem miesiącom harówki, potem mogłam już mówić, że mam doświadczenie kelnerskie.
Zadumałam się. Faktycznie, potem Nora dostała pracę w dobrej restauracji, gdzie goście zostawiali spore napiwki. Mogła odłożyć na specjalistyczny kurs i dzisiaj była cenioną baristką z kilkoma dyplomami i nagrodami w ogólnokrajowych, a nawet międzynarodowych zawodach baristycznych. Teraz pracowała w modnej kawiarni, nieźle zarabiała i miała elastyczne godziny pracy. A nie doszłaby do tego wszystkiego, gdyby nie zaliczyła trzech miesięcy harówki za darmo. To właśnie mi wytknęła, podając perfekcyjnie spienione cappuccino.
– Więc mówisz, że mam iść na ten cały staż? – skrzywiłam się. – No dobra, w takim razie pójdę.
– Mało, że iść – dorzuciła. – Masz dać tam z siebie wszystko! Patrzeć, uczyć się i nawiązywać kontakty, bo tylko to wyniesiesz z tego stażu. Dzień dobry, co podać? – zostawiła mnie i ruszyła w stronę nowej klientki.
Wzięłam sobie jej radę do serca. Wyznaczonego dnia pojawiłam się w biurze znanej korporacji, ubrana w białą bluzkę i ołówkową spódnicę, gotowa uczyć się od najlepszych.
Moje nadzieje okazały się płonne. Zostałam postawiona przy kserokopiarce i przez cały dzień odbijałam materiały szkoleniowe dla pracowników. Nauczyłam się przez te osiem godzin dwóch rzeczy: wciskania przycisków na panelu maszyny i tego, że od następnego dnia powinnam nosić buty na płaskim obcasie.
Kolejny dzień, już w tenisówkach i dżinsach, spędziłam przy maszynie do laminowania, bo trzeba było te wszystkie materiały oprawić. W czasie pracy recepcjonistka wysłała mnie też z listami na pocztę i kazała umówić audi prezesa w myjni.
– Kiedy będę mogła odbyć praktykę w jakimś innym dziale? – odważyłam się zapytać po tygodniu wykonywania nużących, automatycznych prac, z którymi poradziłby sobie średnio rozgarnięty dziesięciolatek. – Chciałabym zobaczyć, jak wygląda praca w marketingu, w logistyce…
– Co? – recepcjonistka aż prychnęła śmiechem. – Chyba sobie żartujesz, dziewczyno. Nie masz czasu na siedzenie i przyglądanie się. Skończyłaś przepisywać te zamówienia?
Wtedy pierwszy raz dotarło do mnie, co właściwie tam robię. Otóż jestem darmowym wołem roboczym! Nikt nie zamierzał mnie niczego uczyć, nikt nawet nie brał pod uwagę, że mogłabym tam potem zostać, już na płatnym stanowisku. Po prostu potrzebowali kogoś, kto będzie im za darmo kserował, bindował i biegał na pocztę. Dzięki temu asystentka i recepcjonistka miały czas na inne zadania, a firma oszczędzała pieniądze. Proste i genialne, prawda?
Szybko dowiedziałam się, że nie jestem pierwszą „dziewczyną od ksero”, jak mnie nazywano. Bogata korporacja lubowała się w oszczędnościach na tak zwanych zasobach ludzkich i regularnie korzystała z niewolniczej pracy zdesperowanych młodych ludzi, którzy nawinie sądzili, że na owym stażu nabędą cennego doświadczenia.
– To bez sensu! – zwierzyłam się Norze po tygodniu. – Ja tylko dopłacam do tego, żeby oni osiągali zyski! Musiałam kupić bilet miesięczny i nowe tenisówki. Rozumiesz ten absurd? Płacę za to, żeby móc dla nich pracować! Żeby móc odbijać cholerne dokumenty i przepisywać do komputera formularze z zamówieniami. Dlaczego nie chcą za to płacić? Przecież to normalna praca!
Wkurzyło mnie to wykorzystywanie
Nora tylko wzruszyła ramionami i powiedziała, że zawsze mogę się zwolnić, ale wtedy będę przez cały dzień leżeć i się dołować, a tak przynajmniej robię coś pożytecznego.
– Bardzo pożytecznego! – żachnęłam się. – Przyczyniam się do tego, żeby firma znana z tego, że rujnuje środowisko naturalne, odnosiła jeszcze większe zyski! Jeśli mam pracować dla cynicznej korporacji, to przynajmniej za pieniądze!
Ale Nora miała trochę racji. Co bym robiła, gdybym co rano nie jechała do biura? Wpadałabym w depresję z powodu bezrobocia, ot co! Może więc faktycznie lepiej było robić cokolwiek i liczyć, że może przynajmniej spotkam przy tej nieszczęsnej kopiarce kogoś, kto mi pomoże w karierze?
W kolejnym tygodniu znowu dostałam ambitne zadanie przygotowania ulotek o BHP dla pracowników zakładu produkcyjnego korporacji.
– To nie zlecacie tego drukarni? – zdziwiłam się, kiedy asystentka pokazała mi plik w komputerze i kazała wydrukować go obustronnie siedemset razy.
– Po co, skoro można to zrobić po kosztach materiałów? – wzruszyła ramionami. – Widzisz ten podajnik? Zacina się, więc przy każdej kartce musisz go docisnąć. Dwa razy, bo musisz też odwrócić ulotkę. Rozumiesz?
Och, świetnie rozumiałam. Miałam tysiąc czterysta razy nacisnąć podajnik i siedemset razy przekręcić kartkę papieru. Doprawdy, trzeba było pięciu lat studiów i tytułu magistra, by pojąć stopień komplikacji tego zadania!
W ciągu dnia jednak przychodzili co chwilę inni pracownicy, którzy też chcieli coś wydrukować na kolorowo albo żądali, bym im coś skserowała, więc w efekcie o godzinie siedemnastej zostało mi jeszcze trzysta szesnaście ulotek do wydrukowania. Odłożyłam to więc na następny dzień.
– Hej, a ty dokąd? – byłam już przy drzwiach, kiedy głos asystentki działu kadr smagnął mnie po plecach. – Te ulotki muszą jechać rano do zakładu. Nie możesz zostawić pracy w połowie.
– Jest siedemnasta dziesięć – zaczęłam jej tłumaczyć. – Stoję tu od dziewiątej rano i po prostu nie zdążyłam.
– Guzik mnie to obchodzi – fuknęła na mnie. – To ma być skończone dzisiaj, rozumiesz?! Jak się nie wyrabiasz ze swoimi obowiązkami, to…
– To co? – wpadłam jej w słowo, bo byłam zmęczona, głodna i sfrustrowana. – Zwolnią mnie? Nie zapłacą mi? To bezpłatny staż, jeśli nie wiesz.
– Ale jesteś tu na stażu i masz swoje obowiązki! – usiłowała mnie wpędzić w poczucie winy. – Nie możesz tak po prostu sobie wychodzić i zostawiać nieskończonej roboty! My tu nieraz siedzimy do dwudziestej drugiej.
– I płacą wam za to nadgodziny! – w końcu nie wytrzymałam i krzyknęłam na nią. – Wiesz, co? Sama to sobie skończ! Albo może niech skończy to któryś z tych geniuszy, co uznał, że taniej jest kazać to robić komuś za darmo niż zlecić drukarni. Bo to nie jest po kosztach materiałów, rozumiesz? To jest osiem godzin mojej ciężkiej pracy, za którą mi nikt nie zapłacił, dlatego to taka oszczędność!
Patrzyła na mnie z mieszaniną zdumienia i potępienia, aż przestałam mówić. Nie było sensu strzępić sobie języka na tę durną babę, więc po prostu stamtąd wyszłam.
– Jak już mam coś robić za darmo, to niech to przynajmniej naprawdę będzie coś pożytecznego! – oznajmiłam, siadając na stołku barowym u Nory.
– Masz rację, siedzenie w domu i dołowanie się brakiem pracy to koszmar, ale skoro już mam ten bilet miesięczny, to mogę gdzieś jeździć, coś robić…
Przynajmniej zrobię coś pożytecznego
W kawiarni u mojej przyjaciółki było darmowe Wi–Fi, a ona mogła mi dawać gratis tyle kawy, ile tylko zdołałam wypić. Zostałam tam więc do zamknięcia, pijąc bezkofeinową i przeczesując internet wzdłuż i wszerz.
– Masz, dzisiaj im się kończy data przydatności i szef kazał wyrzucić, ale to normalne ciastka – Nora postawiła przede mną słoik ciasteczek owsianych. – Dobre, prawda?
– Pyszne, dzięki – wymamrotałam z ustami pełnymi okruszków. – Słuchaj, wiesz, że prawie wszystkie fundacje szukają wolontariuszy? Też praca za darmo, ale przynajmniej robisz coś wartościowego i ktoś to docenia.
– W sumie fakt… – Eleonora zadumała się z idealnie czystą ściereczką w ręce. – Wybrałaś już coś?
– Tak – pokazałam jej ekran telefonu. – To jest fundacja, która umożliwia tak zwane adopcje na odległość, słyszałaś coś o tym?
– Że adoptujesz dziecko gdzieś w innym kraju, wpłacasz jakąś sumę co miesiąc na ich konto, a za to to dziecko ma opłaconą naukę, jedzenie i ubrania, tak? Pewnie, że słyszałam! Wiesz, nawet sama bym chętnie adoptowała takie dziecko z Afryki.
– No więc widzisz, wiele osób by chciało, ale wszyscy mają warunek: chcieliby móc korespondować z tym „swoim” dzieckiem, dowiadywać się, co u niego, jak się uczy i tak dalej. Ludzie nie chcą przekazywać pieniędzy na anonimowe dzieci, tylko na konkretne. I tu jest podobno duży problem. Bo fundacja nie daje rady tłumaczyć listów, mają za mało ludzi. A rodzice adopcyjni chcą pisać, tylko nie znają języków. No i oni szukają teraz tłumaczy-wolontariuszy.
– Jak to? Ale ty przecież nie znasz suahili – zdziwiła się Nora.
– Nie, ale znam francuski, a we frankofońskiej części Afryki też są misje. Uważam, że to naprawdę dobre zajęcie. Więcej ludzi będzie wpłacać pieniądze, więcej dzieci będzie mieć opłaconą naukę. A ja wolę pracować za darmo dla tych dzieciaków i misjonarzy niż dla pazernej korporacji.
I tak też zrobiłam. W fundacji wspierającej misjonarzy spotkałam wielu wspaniałych ludzi i to nie tylko z Polski, ale i z całego świata. Brałam udział w niesamowitym projekcie, który dawał mi poczucie, że choć trochę zmieniam ten świat na lepsze. Jako magister romanistyki byłam najlepiej wykwalifikowanym tłumaczem polsko-francuskim całej organizacji i szybko zainteresował się mną zarząd fundacji. Piszę „zarząd”, ale to zwykli ludzie, bardzo zaangażowani w czynienie dobra, także pracujący bez wynagrodzenia. Poznałam ich podczas konferencji organizacji pozarządowych, gdzie wspólnie szukaliśmy sponsora dla szkoły w Mali.
Ktoś z firmy sponsora naszej szkoły potrzebował tłumaczki na targi w Paryżu i pomyślał o mnie, ktoś ze znajomych prezesa fundacji chciał przetłumaczyć na polski jakiś poradnik – dostał mój telefon. Okazało się, że na tych wszystkich zleceniach zarabiam więcej niż zarobiłabym w tej okropnej korporacji po dwóch latach „wykazywania się”.
Do tego spędziłam tydzień we Francji, a niedawno zaproponowano mi wyjazd na szczyt państw afrykańskich poświęcony kryzysowi humanitarnemu w obliczu wojen domowych. Jadę nie tylko jako tłumaczka, ale i członek ważnej organizacji. Nie dostanę za to honorarium, ale nie to jest najważniejsze. Zobaczę Afrykę, odwiedzę „naszą” szkołę w Mali, spotkam ludzi, którzy czerpią satysfakcję z pomagania innym. W życiu nie pieniądze są najważniejsze!
– Wygląda na to, że miałaś rację, podejmując pracę w organizacji pro publico bono, bez liczenia na angaż po stażu czy dobry wpis do CV – powiedziała do mnie ostatnio mama. – Może powinnaś o tym gdzieś napisać, żeby inni młodzi ludzie wiedzieli, że jest taka możliwość? Że bezpłatny staż w korporacji szukającej darmowej siły roboczej, to nie jedyne wyjście zaraz po studiach… Bo przecież w ramach poszukiwania doświadczenia można zrobić coś naprawdę dobrego, a przy tym interesującego i rozwijającego.
No to właśnie napisałam!
Czytaj także:
„Córka uciekła z dobrej pracy, żeby zwiedzać Afrykę. Czy ona upadła na głowę?”
„Praca w korporacji była moim marzeniem. Nieważne, że czułam się jak chomik w kołowrotku, w końcu miałam życie na poziomie”
„Zamiast szukać miłości, zaharowywałem się w korporacji. Gdyby nie swaty mamy, zostałbym wiecznym kawalerem”