„Z dnia na dzień straciłam męża, potem pracę i pieniądze. Nie poddałam się i udowodniłam, że starość może być szczęśliwa”

szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, insta_photos
„Razem z ukochanym mężem straciłam stabilizację finansową. Byłam załamana. Dzięki Bogu, wciąż miałam pracę. Niestety, i to się skończyło. Moja firma została sprzedana, a nowy właściciel nie widział wśród swego personelu 60-letnich staruszek”.
/ 11.12.2022 10:30
szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, insta_photos

Kiedy wracam myślami do tamtych czasów, nie chce mi się wierzyć, że to minęło 40 lat, od dnia, gdy zakończyłam ten trudny etap życia, jakim były dla mnie pięcioletnie studia. Egzamin magisterski poszedł gładko i mogłam zacząć prawdziwie dorosłe życie… A na studiach nie było mi łatwo.

Pochodzę z małej miejscowości. Utrzymanie się w Warszawie to i teraz spore wyzwanie. Tym bardziej że rodzice nie mogli mi pomagać finansowo. W dzień studiowałam, wieczorami i w weekendy imałam się różnych prac, żeby zarobić na swoje utrzymanie. Pod koniec studiów zaczęłam pracować w biurze badania opinii publicznej.

Żadna rewelacja, ale niezłe zarobki. Zaczynałam jako ankieterka, potem już analizowałam zebrane przez ankieterów dane. Kiedy obroniłam pracę magisterską, zaproponowali mi półroczny staż z możliwością przedłużenia na czas nieokreślony. Miałam dylemat. Z jednej strony – myślałam – to dobrze, że od razu mogę mieć pracę. Z drugiej, jest ona dość nudna i bez perspektyw.

– Pani Kasiu – zaczął szef firmy – ta propozycja została przygotowana dla pani, ale musi się pani zdecydować w ciągu dwóch tygodni. Potem zaproponujemy to komuś innemu – rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że on zrobił wszystko i teraz piłka jest po mojej stronie boiska.

– Dziękuję – powiedziałam, starając się ukryć brak entuzjazmu. – Jestem trochę zaskoczona.

– Wiem, że musi pani się nad tym zastanowić. Proszę zrobić sobie tydzień wolnego i gdzieś wyjechać. Pomyśleć, nabrać dystansu i po powrocie dać mi odpowiedź – zakończył.

Kiedy wyszłam z gabinetu prezesa, opowiedziałam wszystko mojej przyjaciółce Jolce.

– I co ja mam robić? – zapytałam na koniec bezradnie.

– Wyjedź w fajne miejsce, nabierz dystansu – powtórzyła słowa szefa – i po powrocie wszystko zobaczysz w innym świetle – podsumowała Jolka.

– Fajne miejsce? Znasz takie?

– Nic się nie martw – Jola wzięła sprawy w swoje ręce. – Tu masz adres – podała karteczkę z ładnie wykaligrafowanymi danymi. – To bajeczne miejsce, las, jezioro i cudowna gospodyni.

– Dobra, jutro jadę – podjęłam decyzję. – Tylko jak tam dojechać?

Niech stracę. Pożyczę ci mojego kochanego maluszka. Idź do domu, szybko się spakuj – ponaglała mnie jakby w obawie, że się rozmyślę.

Miły wybawca z wizytówką

Zamierzałam wyjechać wczesnym rankiem, bo do tej mazurskiej wioski miałam ze dwieście kilometrów. Niestety, okazało się że przed wyjazdem muszę załatwić jeszcze tyle rzeczy, że nawet nie zauważyłam, kiedy zrobiło się późne popołudnie. Może powinnam odłożyć wyjazd do rana – pomyślałam.– Z drugiej strony, lepiej jechać dzisiaj, żeby od jutra się wczasować – zdecydowałam.

Kiedy w końcu wyruszyłam spod domu, zrobiło się już naprawdę późno. Pogoda była ładna, więc założyłam optymistycznie, że na miejsce powinnam dotrzeć nie później niż koło godziny 20. Latem to jeszcze widno. Początek był dobry. Nawet szybko przebiłam się przez miasto i znalazłam się na niezbyt zatłoczonej drodze.

W tamtych czasach podróżowało się głównie pociągami i PKS-em, zatory na trasach wyjazdowych z miast nie były jeszcze tak powszechne jak dziś. A jednak – i to pomimo tego, że był środek tygodnia – po godzinie jazdy utknęłam w korku. Na początku posuwaliśmy się po kilkanaście metrów, potem wszystko stanęło na amen. Okazało się, że kilka kilometrów wcześniej miał miejsce poważny wypadek.

Postanowiłam poszukać innej drogi, skręciłam gdzieś w bok, w wyjątkowo malownicze tereny. Ich podziwianie zakłócał mi niepokój, bo słońce schowało się już za horyzontem i nieubłaganie nadciągała noc, a ja miałam jeszcze około 30 kilometrów do celu.

I wtedy zdarzył się cud

Droga była zupełnie pusta i w tym wypadku okazało się to minusem. W pewnym momencie przed samochodem przedefilowało stado dzików. Zahamowałam gwałtownie i lekko zahaczyłam prawym kołem o pobocze. Skutek tego manewru był taki, że jedna opona została przebita. Miałam wprawdzie koło zapasowe, ale nie uśmiechało mi się zmienianie koła w takich warunkach. Rozejrzałam się bezradnie dookoła w poszukiwaniu pomocy, ale ani z jednej, ani z drugiej strony nic nie nadjeżdżało. Musiałam wziąć się do roboty, jeśli nie chciałam spędzić nocy na tym pustkowiu.

Zabrałam się do wyjmowania zapasowego koła i potrzebnych do jego zmiany narzędzi. I wtedy zdarzył się cud. Na pustej drodze pojawił się samochód. Kiedy zatrzymał się obok, miałam mieszane uczucia. Z jednej strony ucieszyłam się, że ktoś mi pomoże. Z drugiej – trochę się bałam nieznajomego na tym pustkowiu.

– Oho! – zaczął jowialnie sympatycznie wyglądający mężczyzna – mała kobitka, duży kłopot. Pomogę pani – wyjął mi z rąk lewarek.

Niedługo potem podniósł się z ziemi.

– No, skończone – wytarł ręce w podaną przeze mnie chusteczkę.

– Dziękuję – powiedziałam niepewnie, nie wiedząc, czy powinnam mu jakoś zapłacić.

– Jedzie pani na urlop – przerwał moje rozmyślania – a ja właśnie wracam. Sądząc po rejestracji – spojrzał na tablice – jest pani z Warszawy. Ja też. Marcin M. – przedstawił się.

– Katarzyna B. – odwzajemniłam uśmiech, jakim mnie obdarzył.

– Pani Kasiu – zaczął i wręczył mi wizytówkę – jeśli po powrocie uzna pani, że zasłużyłem na kawę, proszę zadzwonić – dodał i tyle go widziałam.

Na miejsce dotarłam już bez żadnych dodatkowych atrakcji. Na szczęście Jola uprzedziła gospodynię telefonicznie o moim przyjeździe, więc pani Andzia pokazała przygotowany dla mnie pokój. Był przestronny i pachniało w nim ziołami. Od razu mi się spodobał.

No dobra, jedna kawa nie zaszkodzi

Poranek przywitał mnie zaglądającym w okno słońcem. Takie budzenie jest znacznie przyjemniejsze niż ostry dźwięk budzika – pomyślałam leniwie. Pani Andzia była najwidoczniej rannym ptaszkiem, bo kiedy weszłam do kuchni, na stole było przygotowane śniadanie, a wokół roznosił się zapach świeżo zaparzonej kawy.

– Myślałaś, dziecko, że na śniadanie zaparzę ci ziółka? – zaśmiała się pani Andzia, widząc moje zaskoczenie.

Kolejne dni upływały leniwie i spokojnie. Spacerowałam po okolicy, opalałam się na dzikiej plaży nad pobliskim jeziorem. Jolka miała rację, to było naprawdę bajeczne miejsce.

Przestałam myśleć o pracy, zmęczeniu i zupełnie zapomniałam o złożonej mi przed urlopem propozycji. Ostatni dzień mojego pobytu był wyjątkowo upalny. Zbierało się na burzę. I się zebrało. Pod wieczór zaczął padać deszcz, a potem rozszalała się prawdziwa nawałnica. Pani Andzia zaprosiła mnie na kolację.

Ucieszyłam się, bo w takiej sytuacji zawsze razem raźniej, a uderzające w pobliżu pioruny też nie takie straszne. Po kolacji szybko pożegnałam się i poszłam do pokoju. Tym razem postanowiłam wyjechać naprawdę wcześnie, żeby uniknąć takich przygód jak w drodze w tę stronę.

Choć wyjechałam od pani Andzi już po siódmej rano, do Warszawy dotarłam dopiero wczesnym popołudniem, bo po drodze zatrzymałam się w uroczej gospodzie na obiad, a potem zrobiłam sobie jeszcze spacer po okolicy. Byłam ledwo żywa, ale musiałam jeszcze rozpakować bagaże, bo w walizce czekała wilgotna, przeprana przed wyjazdem bluzka.

Kiedy segregowałam rzeczy do prania, z kieszeni blezera wypadła wizytówka. Przypominałam sobie wtedy o moim wybawicielu i podjęłam decyzję, że zadzwonię i zaproszę go na kawę. W końcu nawet nie miałam mu jak podziękować. A taki gest był miły, a niezobowiązujący.

To życie jakoś tak szybko zleciało…

Myliłam się. Ten gest odmienił całkowicie moje życie. Marcin okazał się mężczyzną, jakiego zawsze szukałam. On też stwierdził, że jestem tą przysłowiową połówką, o której marzył. Trochę byłam zaskoczona, kiedy oświadczył mi się po trzech tygodniach znajomości. Ale w głębi duszy czekałam na to od początku. Pobraliśmy się we wrześniu w trzecią miesięcznicę naszego pierwszego spotkania.

Marcin miał już wtedy doskonale prosperującą firmę transportową. Ja zdecydowałam się na przyjęcie zaoferowanej mi przed wyjazdem pracy. Wbrew obawom, okazała się nawet interesująca i szybko awansowałam.

Finansowo wiodło się nam znakomicie. Nawet kiedy zrobiłam przerwę w pracy po urodzeniu jednej, a potem drugiej córki, niczego nam nie brakowało. Po drugim urlopie wychowawczym wróciłam do pracy. W firmie Marcina zaczęły się jakieś zawirowania i moja pensja pomogła rozwiązać sporo problemów finansowych. Dziewczynki rosły, wydatków było coraz więcej. A ja miałam coraz więcej obowiązków.

Marcin zajmował się głównie swoją firmą. Na mnie spadło zajmowanie się domem, praca i coraz częstsze wizyty u schorowanych rodziców. Czasami byłam tak zmęczona, że myślałam, iż oni wszyscy mnie przeżyją, a ja po prostu któregoś dnia padnę z wyczerpania. Nie padałam, ale nie spodziewałam się, że jeszcze do tego całego młyna zatęsknię. Najpierw zmarł mój tata, rok później mama.

Dziewczynki skończyły studia i szybko wyprowadziły się z domu. Marta pojechała szukać szczęścia w Anglii. Agata postawiła na Niemcy. I tak zostaliśmy sami. Nie na długo. Kilka miesięcy później u Marcina zdiagnozowano nieoperacyjnego raka. Na niekonwencjonalne terapie, nawet za granicą, poszły wszystkie nasze oszczędności. Niestety, Marcin zmarł niecałe pół roku później. I tak, z dnia na dzień moje życie legło w gruzach.

Razem z ukochanym mężem straciłam stabilizację finansową. Byłam załamana. Dzięki Bogu, wciąż miałam pracę. Niestety, i to się skończyło. Moja firma została sprzedana, a nowy właściciel nie widział wśród swego personelu sześćdziesięcioletnich staruszek. Musiałam przejść na emeryturę. Nie była najniższa, ale i tak ledwie starczało na utrzymanie domu i skromne życie.

– Mamo – namawiały córki – sprzedaj ten dom i kup jakieś mieszkanie.

Nawet kilka słów powiedziałam!

Nie chciałam o tym słyszeć. Dom w podwarszawskiej Magdalence zbudowaliśmy przecież razem z Marcinem. Włożyłam w to nie tylko swoją pracę, ale i całe serce. Chcę tu zostać do końca życia. A że niełatwo się poddaję, zaczęłam szukać jakiegoś zajęcia, które dałoby mi dodatkowy dochód.

Pewnego dnia, przeglądając internet, trafiłam na ogłoszenie o poszukiwaniu statystów do seriali i programów jeden z komercyjnych stacji. Już byłam gotowa wysłać zgłoszenie, kiedy doczytałam, że trzeba dołączyć swoje zdjęcie. Dwa dni trwało, zanim udało mi się zrobić telefonem fotkę, na której wyglądałam w miarę znośnie. Raz kozie śmierć – pomyślałam i wysłałam swoje zgłoszenie.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy po dwóch tygodniach zostałam zaproszona na pierwszy casting. To było statystowanie w serialu o tematyce medycznej. Miałam być jedną z pacjentek siedzących w poczekalni. W trakcie zdjęć okazało się, że mam nawet coś powiedzieć do pielęgniarki, co zaowocowało znacznie wyższą stawką niż za rolę milczącej pani.

To był dobry początek. Dziś mam po kilka propozycji w miesiącu. Raz zarobię 60 złotych, innym razem sto pięćdziesiąt. Sporadycznie trafiają się perełki za kilkaset złotych. Córki żartują ze mnie, że na starość stałam się gwiazdą telewizji. Może nie gwiazdą, ale naprawdę odżyłam, bo to granie to przede wszystkim świetna zabawa. Patrząc w lustro, widzę że wyglądam lepiej niż rok temu. Podczas przerw w nagraniach poznałam mnóstwo nowych ludzi. Odzyskałam radość życia. Nie myślę o upływającym czasie ani o przeszłości. Żyję tu i teraz. 

Czytaj także:
„Zwykle jestem tchórzem, boję się własnego cienia. Ale gdy podpity dresiarz zaatakował bezbronne zwierzę, wściekłam się”
„36 lat temu jakiś oprych wciągnął mnie do bramy. Tylko cudem udało mi się uciec. Do dziś wspominam te chwile ze zgrozą...”
„Jestem singielką z wyboru. Zamiast rodzinie, poświęciłam się pracy. Przyjaciółka uświadomiła mi, jak wiele straciłam”

Redakcja poleca

REKLAMA