„Wzgardziłam przystojnym strażakiem, bo bałam się związku na odległość. Ale to on przybył mi na ratunek, gdy go potrzebowałam”

zakochana para fot. iStock by Getty Images, PeopleImages
„Był istotnie miły i faktycznie gubił za mną oczy przez cały wieczór. Chciał się nawet ze mną umówić. Właściwie to był nawet przystojny, ale długo się wahałam, czy dać mu swój numer telefonu. A jednak się nie zdecydowałam, więc Bartek w końcu dał mi swój numer. Minęły jednak już dwa miesiące od momentu, kiedy go poznałam, a nadal do niego nie zadzwoniłam”.
/ 22.05.2023 21:15
zakochana para fot. iStock by Getty Images, PeopleImages

Odkąd kilka miesięcy temu mój ukochany piętnastoletni Kiciak rozstał się z tym światem, nawet do głowy mi nie przyszło, że jeszcze kiedykolwiek będę miała kota. Przecież żaden nie zastąpi w moim sercu ukochanego przyjaciela, którego dostałam na dziesiąte urodziny.

Aż pewnego dnia, niespodziewanie zadzwoniła do mnie koleżanka.

– Słuchaj, podbramkowa sytuacja! – zawołała. – Znalazłam na parkingu pod swoim samochodem kotka, omal go nie przejechałam, bo jakiś idiota go tam zostawił. Biedactwo takie, strasznie przerażone. Zabrałam go do domu, bo co miałam zrobić? A teraz nawet nie wiem, co mu dać do jedzenia, a jest dziesiąta wieczorem! Wszystko wokół pozamykane, więc pomyślałam o tobie. Może zostały ci jakieś puszki…

„Po Kiciaku…” – dodałam w myślach i poczułam skurcz serca.

Normalnie pewnie bym się obraziła na kogoś, kto by mi tak bezceremonialnie przypomniał o zmarłym pupilu, ale byłam pewna, że Ewa zrobiła to bez żadnych złych intencji. Po prostu wiedziała, jaka ze mnie kociara, i zadzwoniła po pomoc.

– Karma dla kota wykastrowanego nie nadaje się dla takiego malucha. Zresztą wszystko wyrzuciłam… – powiedziałam zgodnie z prawdą.

Ale gdy po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, dodałam:

– Mam koło swojego domu całodobowy supermarket, kupię coś dla kociaka i do ciebie przyjadę.

– Jesteś kochana, naprawdę! Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć– Ewa wyraźnie poweselała.

Za to ja jechałam do niej z ciężkim sercem. Jak zareaguję na tego kota?

Sama nie wiem, czemu to zaproponowałam

Jestem pewna, że gdyby był podobny do mojego Kiciaka, czarnego z białym krawatem, to chyba nie przeżyłabym takiego spotkania. Ale mały kotek okazał się „tygryskiem” – rudy i pręgowany patrzył ciekawie zielonymi oczami na świat i widać było, że ma charakterek.

Najedzony nabrał ochoty na zabawę. Poprosiłam więc Ewę o kawałek wstążeczki i kiedy mały ganiał za nią po dywanie, zapytałam przyjaciółkę:

– Zostawisz go sobie? Chcesz, to powiem ci, jak się nim opiekować

– Bardzo bym chciała, ale nie mogę! – westchnęła z żalem. – Prawdę mówiąc, w ogóle nie powinnam go brać do domu, bo mój mąż jest uczulony na sierść. Wyjechał na tydzień, więc sobie na to pozwoliłam, ale zanim wróci, kot musi zniknąć.

– To co z nim zrobisz? – mimowolnie się zaniepokoiłam.

– Nie wzięłabyś go? – spytała, patrząc na mnie błagalnym wzrokiem.

„Za żadne skarby świata!” – chciałam wykrzyknąć, ale jakoś się powstrzymałam, posyłając tylko Ewie spojrzenie pełne wyrzutu.

Jeszcze nie jestem gotowa – wymamrotałam, po czym dodałam szybko: – Na mnie już czas!

Na drugi dzień w pracy udawałam, że nic mnie nie obchodzą starania Ewy, aby znaleźć kotu dobry dom. Rozpuściła wici, porozsyłała nawet informacje mejlem, że ma kotka do oddania, nikt się jednak nie zgłosił ani tego dnia, ani następnego.

– Nie mam wyjścia, muszę go oddać do schroniska! – stwierdziła w końcu Ewa, a widząc mój zdziwiony wzrok, dodała: – Nikt go nie chce, a Paweł już jutro wraca z delegacji. Zabije mnie, jak go tu zastanie.

No tak, jej mąż – alergik…

Już chciałam powiedzieć Ewie, że znam całkiem fajne schronisko, a tymczasem oznajmiłam:

Mogę go przygarnąć na kilka dni, zanim nie znajdziemy mu jakiegoś innego fajnego domu…

– Naprawdę? Jesteś niezrównana! – Ewa rzuciła mi się na szyję.

I tak Rudy, któremu na razie nie nadawałam bardziej osobistego imienia, licząc na to, że zrobi to nowy właściciel, wylądował u mnie.

Pierwszego wieczoru rozejrzał się ciekawie po całym mieszkaniu, a potem rozłożył się w najcieplejszym miejscu, czyli w salonie na kaloryferze, zwinął się tam w kłębek i zasnął. „Zupełnie jak Kiciak…” – rozczuliłam się, ale zaraz nakazałam sobie dyscyplinę. Kotka trzeba oddać, co do tego nie było dwóch zdań!

– Ale najpierw, kochany, zabierzemy cię do weterynarza i dokładnie przebadamy – obiecałam malcowi.

Miałam zaufanego lekarza, który przez kilkanaście lat zajmował się moim kotem, ale nie wiem, co mi odbiło, że to nie do niego wzięłam Rudego. Po prostu pomyślałam sobie, że jeśli zobaczy mnie z tym zwierzakiem, to będzie pewny, że znalazłam sobie nowego przyjaciela. Nie chciałam się tłumaczyć ze swoich uczuć, nie zamierzałam także słuchać zapewnień, że na pewno szybko pokocham tego kociaka, więc nie powinnam z niego rezygnować. Zapakowałam malca do koszyka i zawiozłam do kliniki, której adres znalazłam w internecie.

Już kiedy weszłam do poczekalni, czułam, że to był błąd. Nie wiem, dlaczego, po prostu odezwała się we mnie kobieca intuicja. Usiadłam na jednym z wolnych krzeseł, między dwoma psami, które patrzyły na siebie mało przyjaźnie. Rudy spał w koszyku, ale kiedy nadeszła nasza kolej, był już rozbudzony i wiercił się niespokojnie. Gdy weterynarz stanął w drzwiach i zapytał:

– Co jest naszemu kotkowi?

Uchyliłam wieko koszyka, a wtedy… Wszystko rozegrało się błyskawicznie! Rudy miauknął przeraźliwie i jednym susem wyskoczył na podłogę i popędził przed siebie. Chciałam go złapać, ale drzwi do kliniki otworzyły się i na progu stanął jakiś chłopiec z klatką, w której niósł chomika. Nawet nie zauważył, że między nogami smyrgnął mu mały rudy płomień szybki jak błyskawica.

Mój kotek znalazł się na ulicy i zaczął uciekać. Wypadłam za nim, ale mimo że naprawdę się starałam, nie byłam w stanie go dogonić. Jednym skokiem pokonał jezdnię, cudem tylko unikając wpadnięcia pod samochód, przeskoczył ogrodzenie i nagle znalazł się… w parku! „No to koniec… – przebiegło mi przez głowę. – W życiu go nie znajdę między tymi wszystkimi krzakami!”.

Może powinnam do niego zadzwonić?

Ale Rudy wcale nie zamierzał kryć się w krzakach, miał ambitniejsze plany. Gnany strachem przed weterynarzem wskoczył na drzewo i wspiął się na nie zwinnie. Usadowił się na jednej z najwyższych gałęzi i siedział zadowolony, obserwując świat z góry.

Przeraziłam się, kiedy to zobaczyłam. „Przecież ja go za nic stamtąd nie zdejmę!” – pomyślałam.

Zaczęłam w desperacji wołać tego łobuza, ale nadaremnie… Ani myślał złazić. Tylko patrzył się na mnie oczami wielkimi z przerażenia.

– Widzisz, co zrobiłeś? Po coś tam właził? – strofowałam go, myśląc intensywnie, jak go teraz odzyskać.

Drzewo miało ze dwadzieścia metrów wysokości i było dla mnie jasne, że na nie nie wejdę! Ani ja, ani nikt inny, bo kto by się odważył wspinać po oblodzonej korze?

Miałam łzy w oczach, kiedy zaczęłam się zastanawiać, co powinnam zrobić. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to straż pożarna. „Oni chyba zdejmują koty z drzew? Mają takie wysokie drabiny…” – kombinowałam. Ale kiedy zadzwoniłam na ich numer alarmowy, usłyszałam tylko, że nie zajmują się takimi głupotami. „Mój kot to wcale nie głupota!” – chciałam im wykrzyczeć, ale zamiast tego zapytałam zrozpaczona, co mam robić.

– Pani zadzwoni do straży miejskiej, oni powinni coś poradzić – usłyszałam.

No i owszem, poradzili mi, abym… zadzwoniła po straż pożarną!

– Bo my nie posiadamy takich podnośników, aby go stamtąd zabrać! – brzmiało rozsądne wyjaśnienie, z którym trudno było dyskutować…

No i kółko się zamknęło.

Byłam załamana! Nie miałam już kompletnie pomysłu na to, co powinnam zrobić i wreszcie zadzwoniłam do Ewki. W końcu to ona dała mi tego kociego ancymona! Opowiedziałam krótko przyjaciółce, że znikąd nie otrzymałam pomocy.

– A ja zawsze myślałam, że straż musi pomóc! Przecież tyle razy widziałam w telewizji, jak zdejmują koty… – zdziwiła się.

– Życie to nie telewizja! – sprowadziłam ją na ziemię. – Zresztą mnie jest obojętne, kto zdejmie Rudego, musimy mieć tylko długą drabinę.

Zamilkłam, bo kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy. Ewa także milczała po drugiej stronie słuchawki, aż w końcu wykrzyknęła:

– Mam! Mam pomysł! Pamiętasz tego miłego chłopaka, którego poznałyśmy na ostatnim szkoleniu? Pracował w tym ośrodku…

– Jakiego chłopaka? – zdziwiłam się, bo za nic nie mogłam sobie przypomnieć, o kim mówi.

– Tego, który stał za barem podczas wieczorku integracyjnego! Strasznie mu się podobałaś!

No tak, owszem, pamiętałam… Był istotnie miły i faktycznie gubił za mną oczy przez cały wieczór. Chciał się nawet ze mną umówić. Właściwie to był nawet przystojny, ale długo się wahałam, czy dać mu swój numer telefonu.

– Bo czy taki związek na odległość ma sens? – pytałam Ewkę.

– Na jaką odległość? – śmiała się. – Przecież on mieszka zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od ciebie. Związki na odległość to takie, gdy ona jest w Polsce, a on w Anglii!

A jednak się nie zdecydowałam, to Bartek w końcu dał mi swój numer. Minęły jednak już dwa miesiące od momentu, kiedy go poznałam, a nadal do niego nie zadzwoniłam.

– Może pora wreszcie to zrobić? – zapytała Ewa. – Przyda się teraz.

„Oszalała? Mnie tutaj kot siedzi na drzewie, a ona chce, abym się umawiała z facetem na randkę?” – przebiegło mi przez głowę.

– Na randkę to później, na razie zapytaj go o to, czy może ci pomóc! – zasugerowała przyjaciółka.

– Niby jak? Jest alpinistą?

– Nie, należy do ochotniczej straży pożarnej – oświeciła mnie Ewa. – Gdzie ty byłaś, kiedy chwalił się swoim mundurem i mówił, że właśnie w ramach dofinansowania z unii dostali pieniądze na nowoczesny wóz strażacki?

50 kilometrów to żadna odległość

Nie mam pojęcia, dlaczego to mi umknęło. Chyba po prostu nie słuchałam go zbyt uważnie, bo nie wiązałam z nim żadnych planów.

– Ale przecież nie mogę ot tak do niego zadzwonić! – broniłam się zaskoczona. – Co on sobie o mnie pomyśli? Uzna mnie za jakąś wariatkę.

– Jak chcesz ratować kota, to chyba nie masz innego wyjścia, nie sądzisz? – uświadomiła mi Ewa.

Prawdę mówiąc, czułam się strasznie głupio, ale w końcu pomyślałam: „A co mi tam, najwyżej się przed nim wygłupię” – i zadzwoniłam!

– Mela? – zdziwił się, kiedy zaczęłam mu wyjaśniać, kim jestem. Ale zaraz później wyraźnie się ucieszył. – Fajnie, że w końcu zadzwoniłaś, bo już traciłem nadzieję…

– Słuchaj, bo ja właściwie w konkretnej sprawie – musiałam go sprowadzić na ziemię po to, aby on… sprowadził na ziemię mojego kota.

Bartek wysłuchał mnie uważnie,  a potem bez zbędnych komentarzy, stwierdził krótko: „Już jadę!”. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście! Godzinę później przy parku stanął wóz strażacki, który powoli zaczął wjeżdżać w alejkę.

– Tutaj! To jest to drzewo! – pokazałam Bartkowi, który przyjechał z kolegą i zabrał się do roboty.

Zmierzchało już, ale rudy kot był dobrze widoczny. Ledwie się trzymał tymi swoimi małymi pazurkami i tylko piszczał żałośnie.

„Jeszcze trochę, kochanie i zaraz cię zdejmiemy!” – myślałam.

Podnośnik z Bartkiem na pokładzie zaczął powoli sunąć w górę. Modliłam się tylko o to, aby okazał się wystarczająco długi i, by Rudemu nic głupiego nie przyszło do głowy. Na szczęście był już tak wymęczony tym siedzeniem na gałęzi, że bez protestu pozwolił się wziąć na ręce Bartkowi.

Kilka minut później trzymałam swojego kota w ramionach.

– Już dobrze, już jesteś bezpieczny. Nikomu nie dam cię skrzywdzić – szeptałam do małego łepka, który wtulił się w moją ciepłą kurtkę.

I wtedy nagle poczułam, że za nic go nikomu nie oddam! Bo kiedy okazało się, że mogę go stracić, zrozumiałam, że już go kocham…

Pozostała jeszcze kwestia tego, jak mam się odwdzięczyć Bartkowi za tę jego przysługę. W końcu poświęcił czas i pieniądze, by tutaj dotrzeć i zrobić, co trzeba.

– Ile wam płacę? – zapytałam.

– Nic, takie akcje to przecież nasze obowiązki – usłyszałam.

– Jak to? A powiedziano mi, że straż pożarna nie zajmuje się zdejmowaniem kotów! – zdziwiłam się.

– Co ty mówisz? – Bartek też wyglądał na zaskoczonego. – W naszym regulaminie jest napisane, że mamy reagować w razie „nietypowych zachowań zwierząt”. A przecież siedzenie na drzewie i piszczenie na pewno nie jest typowe dla kota, prawda? Poza tym przynajmniej po kilka razy w tygodniu zdejmujemy koty z drzew! – zapewnił mnie z uśmiechem.

Patrzyłam na jego wesołą twarz i coraz bardziej mi się podobał.

– No, ale jeśli już koniecznie chcesz się odwdzięczyć, to umów się ze mną na kawę – dodał po chwili wybawca mojego kota.

Zgodziłam się bez chwili zastanowienia. Moja przyjaciółka miała stuprocentową rację, pięćdziesiąt kilometrów to żadna odległość…

Czytaj także:
„Na zimowej plaży spotkałam miłość. Zapomniałam w jednej chwili o 5 latach nieudanego małżeństwa”
„W wieku 36 lat zamieniłam szpilki na gumiaki i przeniosłam się z miasta na wieś. Dopiero tam spotkałam miłość swojego życia”
„Napisałam list do obcego faceta. Może zachowałam się jak nastolatka, ale dzięki temu wreszcie spotkałam miłość swojego życia”

Redakcja poleca

REKLAMA