Mam na imię Dominika. Do nikogo nie należę i życie traktuje mnie niezbyt dobrze. Tak, jakby od mojej obecności na tym świecie zupełnie, ale zupełnie nic nie zależało. Jestem, ale być nie muszę. Już słyszę ten głos: „Nie użalaj się nad sobą! Czego ci dziewczyno brakuje?! Pracę masz, mieszkanie masz – a iluż ludzi nie ma tak podstawowych rzeczy, jesteś po prostu szczęściarą”.
Nie przekonacie mnie, niestety… Prosty przykład: wakacje. Miałam jechać na spływ kajakowy w ostatnich dniach sierpnia. Nie, żebym jakoś przepadała za wiosłowaniem w upale – po prostu jechał tam pewien kolega z pracy, który bardzo, ale to bardzo mi się podobał. Już słyszę niechętny pomruk moich niezależnych koleżanek. Tak, przyznaję się, pognałam za facetem! No ale która z was by nie pognała? Ma długie włosy, tęskne spojrzenie i ten tatuaż z orłem na lewym ramieniu… Pomijając orła, wygląda zupełnie jak ten piosenkarz z Bon Jovi, tylko w młodości.
Moja przyjaciółka Stelka jeszcze mnie zagrzewała do boju, mówiąc, że w ciągu jednych wakacji może się odmienić całe moje życie. Przecież machając wiosłami można się tak zakochać, żeby świata poza tą osobą – czyli mną – nie widzieć. Prawdę mówiąc, właśnie na to liczyłam.
Niestety! Ciąży nade mną fatum. W dwa tygodnie można się pewnie zakochać, ale we mnie – niekoniecznie. Ja, koniecznie, to mogę wylać sobie wrzątek na stopę, o! Bo tak się właśnie stało. Po dwóch dniach wiosłowania próbowałam wyskoczyć z kajaka jak łania (Jon Bon Jovi akurat przypadkiem patrzył w moją stronę), poślizgnęłam się jednak i przewróciłam na butlę gazową, na której koleżanka gotowała wodę na herbatę.
Bóg raczy wiedzieć, czemu postawiła ją przy samym brzegu – pewnie żeby zastawić na mnie pułapkę. Ze spływu Brdą trafiłam więc na chirurgię i dzięki Stelce, która bohatersko przyjechała po mnie na drugi koniec Polski, dowiozłam swoją spuchniętą i obolałą stopę do domu. A Stelce w drodze powrotnej nie zamykała się buzia, aż nie mogłam wytrzymać! Cały czas opowiadała mi o swoim bracie.
Postanowiłam napisać do niego list
– Maciek to taki sam pechowiec jak ty. Po prostu co się zakocha, to jakieś z tego wychodzą obrażenia fizyczne. Marysia – rozcięty łuk brwiowy, Ania – wybity staw barkowy. Nie, nie bije się, tylko ciągle potyka… I tak go ostatnie kłopoty dobiły, że jak przedwczoraj położył się do łóżka, to do dzisiaj rano nie wstał. Depresja, normalnie…
– A co mu się stało?
– No, po prostu kanar go złapał i wlepił mandat, bo zgubił bilet, nie wiadomo gdzie, a dziewczyna, z którą się umówił tego dnia, nie przyszła na spotkanie. I to była kropla, która przepełniła kielich goryczy. Leży teraz i rozpamiętuje swoje porażki.
Jeśli jest jakaś rzecz, która mi wychodzi, to pisanie. Tyle razy słyszałam, że na piśmie mam niesamowity dar przekonywania, że jak napiszę coś optymistycznego, to świat robi się jaśniejszy, a jak napiszę coś smutnego, to jakby deszcz spadł na ziemię. Nawet szef każe mi czasem pisać za siebie szczególnie ważne maile, bo twierdzi, że jak ja o coś poproszę, to zaraz dostanę. Nie dotyczy to, rzecz jasna, moich próśb o podwyżkę…
Siedziałam więc teraz w moim pokoju, przyglądając się przez okno parze, która całowała się pod blokiem, i pomyślałam, że może poprawię sobie humor, jeśli coś naskrobię. No, ale do siebie pisać, to tak głupio. Wiem! – aż podskoczyłam z radości na tę myśl – napiszę do brata Stelki. Pechowiec w depresji to cel w sam raz, żeby potrenować swoje umiejętności perswazyjne.
Wystarczy odpowiednio przekonująco powiedzieć mu, jak cudowne jest życie, jak wspaniałe jest to, że istnieje na świecie miłość, bo – tak, tak, ona istnieje, tylko trzeba jej szukać. No i takie tam optymistyczne dyrdymałki.
Wzięłam więc kartkę papieru i wysmarowałam długi list, pełen poczucia humoru i radości życia. Potem przyszło mi do głowy, że jeśli się podpiszę własnym imieniem i nazwiskiem, to będzie tak… głupio jakoś. Jeszcze sobie facet zacznie wyobrażać, że za nim latam czy coś takiego. Niewiele myśląc, podpisałam się inaczej – Feliks Konieczny. Bo Feliks to po łacinie znaczy szczęśliwy, no i Konieczny, bo koniecznie każdy powinien być szczęśliwy. Logiczne, prawda?
Ach, ależ mi się mój własny pomysł spodobał! Już widziałam siebie oczyma wyobraźni, jak kolejnymi listami wyciągam z depresji życiowego połamańca. Bo, oczywiście, on mi odpowie, i wtedy ja mu znów odpowiem, potem on, potem ja – i tak dalej, a mój talent literacko–psychoterapeutyczny objawi się w pełnej krasie. Pozostała tylko kwestia adresu – przecież nie mogłam podać własnego. Gdyby przypadkiem kopertę z listem zobaczyła Stelka, od razu zorientowałaby się, że to ja.
Od czego jednak ma się sąsiadki! Zadzwoniłam do pani Hani z naprzeciwka i wyjaśniłam jej sprawę. Chichotała, powiedziała, że zachowuję się jak nastolatka, ale się zgodziła. A potem jeszcze zaniosła list na pocztę.
Myślałam, że to jakiś włamywacz
Mijały kolejne dni, całujące się pary zniknęły spod bloku, pewnie wróciły do szkoły. A ja, nieszczęsna, dalej nie mogłam chodzić, bo w nogę wdało się jakieś zakażenie. Tymczasem odpowiedzi na mój psychoterapeutyczny list ani widu, ani słychu. Nudziłam się więc setnie i popadałam w coraz bardzo mroczny nastrój.
Trochę z tych nudów i smutku wysmarowałam drugi list. Że, oczywiście, są takie chwile w życiu człowieka, kiedy zupełnie nic mu się nie chce, bo na przykład siedzi w domu z paprzącą się piętą i nawet czasem sobie myśli o tym, że byłoby lepiej, gdyby go nie było... Że każdy może się poczuć na tym świecie zupełnie niekonieczny, skoro wszystkim się jakoś udaje, a tylko jemu nie. Ale że, oczywiście, nie wolno tracić nadziei, bo szczęście istnieje i czeka tuż za rogiem, tylko – kurka wodna – nie wiadomo, który to róg. I tak dalej. Szczyt optymizmu, po prostu. Podpisano: Feliks Konieczny. Pani Hania pokręciła głową, ale i tym razem list na pocztę zaniosła.
Tego dnia na domiar złego padał deszcz. Oczywiście, nic się ciekawego nie wydarzyło, żadnych listów, żadnych odwiedzin – bo Stelka wyjechała na spóźniony urlop, a koleżanki z pracy musiały nadrobić powakacyjne zaległości albo wysyłały dzieci do szkoły i nie miały dla mnie czasu. Klasyka. Nie spodziewałam się zresztą niczego innego. Siedziałam w coraz bardziej ponurym nastroju, gdy nagle zadźwięczał dzwonek telefonu.
– Pani Dominiko, to ja – szeptała dziwnym głosem do telefonu pani Hania.
– Dzień dobry, ależ ma pani dziwny głos! Czy coś się stało?
– Pani Dominiko, nie bardzo mogę to wyjaśnić przez telefon, ale… musi mnie pani ratować. – Sąsiadka była wyraźnie zdenerwowana. – Czy już może pani chodzić?
– Jakoś do pani przykuśtykam – zdenerwowanie zaczęło się udzielać także i mnie.
– To niech się pani postara szybko. Nie wiem, jak się go pozbyć – dodała zupełnie już tajemniczo.
O co mogło jej chodzić – myślałam gorączkowo. Dlaczego mam ją ratować, kogo nie może się pozbyć? Nagle przemknęło mi przez głowę, że jakiś włamywacz wdarł się do jej mieszkania i chce ją obrabować albo, nie daj Boże, zabić! A ona zabarykadowała się w łazience i stamtąd wzywa ratunku?
Trzeba działać bardzo szybko – postanowiłam. I niewiele myśląc, chwyciłam stojącą na kuchni patelnię, a potem najszybciej jak mogłam podreptałam do mieszkania naprzeciwko. Przyłożyłam ucho do drzwi. Ze środka słychać było rozmowę, która tylko potwierdziła moje ponure przypuszczenia.
– Tego nie powiem, nawet pod przymusem, więc niech mnie pan nie prosi – mówiła podniesionym głosem pani Hania. – Najlepiej niech pan sobie stąd idzie!
– Czy pani nie rozumie, że sytuacja jest niebezpieczna? – odkrzyknął jej nieznany baryton.
O rety! Było gorzej, niż myślałam! Napastnik zapewne chce wydusić z mojej dobrej sąsiadki informację, gdzie trzyma pieniądze i kosztowności, ona stawia opór i on jej grozi! Najciszej, jak się tylko dało, nacisnęłam klamkę i uchyliłam drzwi do mieszkania.
Od razu go zobaczyłam. Stał w wejściu do salonu. Sterroryzowana pani Hania siedziała na kanapie z założonymi rękami i miała nieprzejednany wyraz twarzy. Odważna kobieta, mało kto wykazałby się takim samozaparciem – on był przecież taki wysoki, barczysty, przemknęło mi nawet przez myśl, że jak na bandziora sylwetkę ma całkiem, całkiem... Mógłby ją zmieść z powierzchni ziemi jednym machnięciem tego swojego paskudnego złodziejskiego łapska. Nie było na co czekać. Wzięłam więc potężny zamach i…
Istnieje sposób, by go rozweselić
Plask! Chciałam trafić łobuza w potylicę, ale niestety, on był wysoki, a ja – malutka, więc owszem, przyłożyłam mu z całej pary, ale tylko w bark, bo wyżej nie dosięgnęłam. Musiało to być jednak mocne uderzenie, bo napastnik zawył z bólu, zbladł i ciężko oparł się o ścianę, rzucając mi spojrzenie pełne zaskoczenia, i żalu.
– Co pani na litość boską wyczynia, pani Dominiko? – zawołała pani Hania.
Zupełnie nie wyglądało na to, żeby się ucieszyła z mojej pomocy…
– Najpierw robi pani taki galimatias, że muszę za panią świecić oczami, a potem jeszcze atakuje niewinnych ludzi. I to w moim salonie!
Powoli zaczęło do mnie docierać, że popełniłam jakiś straszny błąd, że to wcale nie jest włamywacz, tylko…
– To jest ten pan, do którego listy nosiłam na pocztę – wyjaśniła mi sąsiadka. – Szuka jakiegoś Feliksa Koniecznego, który pisze tak rozpaczliwie, że być może chce popełnić samobójstwo. Coś to pani mówi?
Aż zakręciło mi się w głowie z nadmiaru wrażeń…
– Ty jesteś Maciek? – spytałam, niedowierzając. – Brat Stelki?
Nie przerywając rozmasowywania ramienia, chłopak popatrzył na mnie spode łba, a potem mruknął ponuro:
– Ja.
I wtedy to do mnie dotarło: Boże, jaki on jest przystojny!
No i tak. Siedzimy sobie właśnie z Maćkiem na ławce – oboje na zwolnieniu lekarskim, bo moja stopa ciągle się nie zagoiła, a jemu odnowiła się poważna kontuzja barku. Rozmawiamy o życiu. Wyjaśniłam mu, że nie chciałam go przestraszyć tymi listami, ale że Stelka tyle mi opowiadała o jego strapieniach, że chciałam go jakoś podnieść na duchu, a przy okazji i siebie. Że zwykle lepiej mi wychodzi przekonywanie ludzi, zwłaszcza na piśmie.
– No rzeczywiście, pocieszyłaś mnie patelnią – zaśmiał się ironicznie. Ale zaraz zerknął na mnie wesoło i dodał: – W zasadzie myślę, że mogłabyś mnie wyciągnąć ze złego nastroju – zawiesił głos, a ja popatrzyłam na niego w napięciu. – Mogłabyś ze mną tak siedzieć na ławce przez najbliższych 60 lat. Chyba że chcesz, żebym już sobie poszedł?
– Niekoniecznie – powiedziałam, a potem oboje wybuchliśmy śmiechem.
Czytaj także:
„Kupiliśmy ogromny dom dla pokoleń, ale nasze dzieci to egoiści. Wyprowadziły się, a my zostaliśmy z kosztownym problemem”
„Po 4 latach małżeństwa i urodzeniu syna, odkryłam, że mój mąż ma drugą naturę. Ta świadomość zmieniła wszystko”
„Obiecałem wziąć siostrzenicę na weekend, a ciężarna żona protestuje i straszy, że wcześniej urodzi. Mam wystawić siostrę?”