Chodzenia, pochylania się nad zeszytami uczniów, ślęczenia przy przygotowywaniu materiałów. Leki przeciwbólowe działały doraźnie. Fizykoterapia, wyczekiwana przez osiem miesięcy, też średnio pomogła. W końcu ortopeda z neurologiem pospołu orzekli, że jeśli nie pójdę na urlop dla poratowania zdrowia, to za chwilę wyląduję na stole operacyjnym albo wózku. Nie uśmiechała mi się taka perspektywa.
Na litość boską, miałam trzydzieści sześć lat! Wydawało mi się, że mogę wszystko, gdyby tylko ten cholerny ból raczył ustąpić. Doczekałam do końca roku szkolnego, bo nie chciałam zostawiać dzieciaków na ostatniej prostej w drodze do czwartej klasy. A potem stwierdziłam, że pora posłuchać lekarzy, wcisnąć życiową pauzę, by móc później wrócić do tego, co było moją pasją, czyli nauczania początkowego.
Na szczęście miałam dokąd uciec. Ciocia Jadzia większość życia mieszkała w domu na wsi. Kiedy jej zdrowie zaszwankowało, przeprowadziła się do syna, a dom był udostępniany rodzinie za cenę wody i prądu. Na większe remonty zrzucaliśmy się wspólnie. W związku z moim długim urlopem zadzwoniłam do cioci i spytałam, czy mogłabym się tam zagnieździć na jakiś czas. Zawsze to taniej niż wynajmowanie mieszkania w mieście, na dokładkę w gratisie miałabym świeże powietrze, teren do spacerów, a jak już trochę się podkuruję, także spokój do pisania nowych konspektów lekcji.
– Helenko, no oczywiście, że możesz! – ciocia nie miała nic przeciwko. – Tylko jak ty te swoje szpilki będziesz tam nosić?
Niczego sobie... ale co z tego skoro burak?
To prawda, uwielbiałam szpilki. Nie musiały być od razu niebotycznie wysokie, po prostu lubiłam to, co robiły z moimi nogami i figurą. Wieś nie wieś, jakoś dam radę. Spakowałam się, zwolniłam mieszkanie i po dwóch miesiącach wakacji, w trakcie których jeszcze załapałam się na zabiegi rehabilitacyjne, zamieszkałam u ciotki Jadwigi.
Dawno nikt tu nie przyjeżdżał, pomyślałam na widok ton kurzu. Zabrałam się czym prędzej do roboty, bo nie chciałam spać w objęciach roztoczy. Po wyniesieniu z domu dwóch wiader kurzu i pajęczyn stwierdziłam, że zasłużyłam na nagrodę i wybrałam się na spacer po okolicy. Wcześniej tego nie robiłam, gdy odwiedzałam ciocię.
Złapałam tylko sweter, bo wieczorami robiło się już chłodniej. O Boże, jak tu pięknie, pomyślałam już po postawieniu kilku kroków. Nic dziwnego, że ciocia nie chciała się stąd wyprowadzać i zrobiła to dopiero wtedy, gdy naprawdę przestała radzić sobie sama. Las, strumyk, bujne łąki dookoła. Sąsiad chyba nie garnął się do koszenia, bo trawa rosła niemal do pasa. Brodziłam w niej, wdychając zapach chabrów i rumianków, a nawet maków, które jeszcze gdzieniegdzie kwitły.
– A pani to nie wie, że po cudzym polu się nie chodzi? – usłyszałam męski głos, w którym kryła się wyraźna pretensja.
Obejrzałam się za siebie. Facet stał na skraju łąki z pięściami opartymi na biodrach.
– To chyba łąka, a nie pole – uściśliłam.
– Ach, te miejskie baby… jakie to teraz mądre – zakpił. – Będą nas, wsioków, pouczać…
– Tak się składa, że jestem nauczycielką. Przeszkadza to panu? Już wychodzę z tego pańskiego nieużytku, skoro tak pana boli, że ktoś przejdzie tędy na drugą stronę. Najmocniej przepraszam jaśnie pana.
Wyszłam z trawy. Z bliska facet prezentował się nieźle. Włosy z jasnymi pasemkami, pewnie od słońca, ogorzała twarz, ciemne oczy. Umięśniona sylwetka, wyrzeźbiona codzienną pracą na roli, a nie na siłowni. Niczego sobie… Ale co z tego, skoro burak?
– Niech się pan nie kłopocze faktem, że kobieta na skraju inwalidztwa będzie musiała nadrabiać szmat drogi do domu. Ważne, że źdźbło trawy się nie zegnie.
– Snobka! – rzucił za mną.
– Palant! – odwzajemniłam się.
Proszę, flirciarz się znalazł
Kiedy zobaczyłam go w niedzielę w kościele, ostentacyjnie odwróciłam głowę w drugą stronę. To on po mszy do mnie podszedł.
– Czemu pani nie mówiła, że mieszka w domu Jadwigi? Co innego sąsiedzi, co innego jacyś przypadkowi ludzie, którzy tabunami włażą w szkodę, żeby robić sobie zdjęcia, niszczą zasiewy, skręcają kostki, a potem jeszcze odszkodowaniami straszą.
– Fantastycznie, że jesteśmy sąsiadami… – mruknęłam z przekąsem.
Chciałam go ominąć i odejść, ale zastąpił mi drogę.
– Przepraszam za moje zachowanie. Byłem nieuprzejmy. Nie powinienem…
– OK – ucięłam te kajania.
– Jeśli w taki sposób uczy pani dzieci, to nie wątpię, że chodzą jak w zegarku. Samym wzrokiem potrafi pani przywołać do porządku. Może w ramach przeprosin da się pani zaprosić na lody? Takich jak u nas to nigdzie nie ma. Gwarantuję. A w ogóle to Adrian jestem.
– Helena. Jadwiga to moja ciocia – podałam mu rękę. – Ja też przepraszam, że na pana nakrzyczałam. Pana łąka, pana zasady. Nie musi pan zabierać mnie na lody. Nie czuję się urażo…
– Nie daj się prosić, Helenko – uśmiechnął się uroczo, wręcz przymilnie, a jego głos złagodniał. – Za dwa, trzy tygodnie, jak pogoda się popsuje, zamkną lodziarnię aż do wiosny. Więc korzystaj, póki jest okazja.
– Skoro tak zachwalasz lokalne wyroby… chodźmy. Nie ma co kryć, jestem łasuchem.
– A nie widać…
Proszę, flirciarz się znalazł. No nic, skoro mieliśmy być sąsiadami, powinniśmy żyć w zgodzie, pomyślałam praktycznie. Wybraliśmy się razem do lodziarni i musiałam przyznać, że rzeczywiście tutejsze lody były nieziemskie. Śmietanka smakowała śmietanką, nie sztucznym aromatem, a śliwkowe lody z prażonymi migdałami… Ambrozja…
Widywaliśmy się odtąd z Adrianem dość często, choć głównie z daleka. Podczas spacerów po miedzach – już nauczyłam się nikomu nie wchodzić w szkodę – widziałam, jak pracuje w polu. Witał się uniesieniem ręki, a czasem, gdy był blisko, zamienialiśmy kilka słów. Późniejszą jesienią, gdy w gospodarstwie miał już mniej pracy, zabierał swoje dwa psy na długie wyprawy do lasu, żeby się wybiegały.
– Przejdziemy się razem? – spytał, gdy spotkaliśmy się któregoś dnia.
Nie miałam dokąd się wyprowadzić
Niespecjalnie miałam ochotę, bo założyłam, że nie będę miała o czym rozmawiać z facetem, który sadzi ziemniaki. Stereotyp. U nauczycielki. Wstyd. Okazało się, że Adrian skończył studia na wydziale mechaniki, ale wolał pracować z ziemią. Stąd decyzja o tym, by zająć się ekologicznym rolnictwem.
– Nikt ci nie pomaga?
– To zakamuflowane pytanie o to, czy kogoś mam? – zaśmiał się. – Miałem, nie wyszło, rozwiedliśmy się. Za to, co zostało po podziale majątku, oraz duży kredyt, kupiłem gospodarstwo. Myślę, czy nie przebudować dwóch budynków na mieszkania i nie poprowadzić agroturystyki. Jakieś małe zoo dla dzieci można by zrobić. W pobliżu jest las, jezioro, strumienie…
– I mnóstwo świętego spokoju, który będą mogły zakłócać – zażartowałam. – Aż się boję, jak dam radę po roku pobytu tutaj znów mieszkać w mieście.
– Najpierw przetrwaj zimę. Mrozy, odśnieżanie, rozpalanie w piecu...
– O, nieładnie – pogroziłam mu palcem.
– Tak we mnie nie wierzyć... Dam sobie radę ze wszystkim!
Zweryfikowałam swoje buńczuczne poglądy już w listopadzie. Zaczął wtedy padać śnieg, a temperatura gwałtownie spadała. Dom cioci nadawał się do komfortowego mieszkania latem i jesienią, ale zimą, gdy ścisnęły mrozy, a to nie było ciepłej wody, a to piec szwankował… Najmniejszy problem był z odśnieżaniem, ale i tak cieszyłam się, gdy Adrian podjeżdżał swoim niewielkim pługiem i oczyszczał mój podjazd. I to on zwykle prowadził negocjacje ze strajkującym piecem czy bojlerem.
– Nie no, to nie ma sensu – pokręcił głową któregoś razu. – Poddaję się, a ty pakuj walizę.
– Nawet chętnie. Ale nie mam dokąd się wyprowadzić. Nie mam niczego w mieście.
Spojrzał na mnie z politowaniem.
– Zamieszkasz u mnie, przynajmniej póki te największe mrozy nie odpuszczą.
– Nie, raczej nie sądzę…
– Nie ma żadnego „raczej nie sądzę”. Pakuj się – powtórzył. – Mam wolne pokoje, które i tak stoją puste. Nie mogę cię tu zostawić, bo jak zamarzniesz, będziesz mnie straszyć. Co gorsza, Jadwiga będzie mnie obwiniać, że cię nie przygarnąłem. Choć mam wolny pokój, z ogrzewaniem i ciepłą wodę.
Muszę przyznać, że nie brakowało w tym pewnej pokrętnej logiki. Westchnęłam i poddałam się. Naprawdę bardzo nie chciałam spędzać kolejnej nocy okutana w swetry i zawinięta w kołdrę jak mumia. Dom mojego sąsiada, mimo braku kobiecej ręki, był zadbany i ładnie urządzony. Mogłam wziąć gorący prysznic i jak człowiek usiąść w dresie przed kominkiem.
– Grzane wino. Chyba dobrze ci zrobi po tych godzinach w zimnie… – Adrian podał mi szklankę z parującym napojem. – Witaj.
– Witam i dziękuję.
Podobały mi się takie spokojne święta
Całkiem dobrze nam się razem mieszkało. Bałam się, że będzie niezręcznie. Nic z tych rzeczy. Zachowywaliśmy się jak dwoje dobrych znajomych. Staraliśmy się być dla siebie uprzejmi, nie wchodzić sobie w drogę i szanować nawzajem swoją przestrzeń.
W połowie grudnia zadzwoniła mama.
– To kiedy przyjedziesz na święta, Helenko? – zapytała.
Tradycyjnie spotykaliśmy się całą rodziną u moich staruszków. W tym roku musiałam jednak zmienić plany. Nie mogłam wyjechać i zostawić Adriana samego. Nie miał nikogo bliskiego, a nie chciał pojechać ze mną. Zaproponowałam mu, ale odmówił. Grzecznie, acz stanowczo. Nawet go rozumiałam, w końcu to byli dla niego obcy ludzie. A przecież pomagał mi w potrzebie, bez wahania przygarnął mnie pod swój dach, no, nie mogłam go zostawić.
– Mamo, w tym roku nie przyjadę na Boże Narodzenie, zostaję tutaj.
Wiedziałam, że moi bliscy jakoś to zniosą, a ja naprawdę nie mogłam postąpić inaczej. Zresztą święta na wsi, w przepięknej scenerii – bo śnieg nie topniał od wielu dni – odzyskały magiczny charakter zapamiętany z dzieciństwa, którego brakowało mi w mieście. Sami wybraliśmy i ścięliśmy choinkę, sami wieszaliśmy ozdoby, dekorowaliśmy dom światełkami, gotowaliśmy świąteczne potrawy. Było cicho i spokojnie. Nad głową nie brzęczały mi ciotki, że więdnę i się starzeję. Dzieciarnia nie plątała się pod nogami, biegając po domu, i wydając dzikie okrzyki. Nikt nie wmuszał we mnie kolejnej porcji pierogów, ale też nie cmokał, gdy dokładałam sobie ciasta.
– Muszę to powiedzieć, póki jeszcze jestem w stanie mówić… – uniosłam kubek z grzanym winem, gdy siedzieliśmy po kolacji przy kominku. – To najlepsze święta, odkąd się dowiedziałam, że Święty Mikołaj nie istnieje.
– Jak to nie istnieje? – Adrian zrobił wielkie oczy. – Więc skąd się to tutaj wzięło?
Wyciągnął z szafki paczkę i stał z zakłopotaną miną, jakby naprawdę nie wiedział.
– Pewnie stamtąd, skąd i to! – roześmiałam się i wyciągnęłam drugą paczkę zza fotela.
Dostałam zestaw książek, a on sweter z ciepłej wełny.
– Podobają mi się takie święta… – rozmarzyłam się. – Bez tego gwaru wokół…
– Zawsze możesz tu przyjechać za rok.
– I znów się do ciebie wprosić, bo piec u ciotki przestanie działać?
– Nie miałbym nic przeciwko.
Miłe… Pytanie, czy szczere.
Bałam się, że mnie odrzuci...
Po świętach zauważyłam bowiem zmianę w zachowaniu Adriana. Zaczęłam odnosić wrażenie, że ma mnie dość, że nadużyłam jego gościnności. Do tej pory, poza karmieniem i oporządzeniem zwierząt, Adrian całe dnie spędzał w domu, często godzinami siedzieliśmy we dwójkę w jednym pokoju, czytając coś albo oglądając filmy. Albo ja pisałam konspekty, a Adrian ogarniał jakieś plany rozbudowy gospodarstwa.
I nagle zaczął mnie unikać. Znikał w swoim pokoju, zamykając dokładnie drzwi, albo wychodził, nie mówiąc dokąd idzie. W sumie nie musiał mi się opowiadać, ale… Postanowiłam w końcu spytać, czy zrobiłam coś nie tak, może powiedziałam coś, czego nie powinnam była mówić. Wykręcał się od odpowiedzi, ale nie ze mną te numery. Od dwunastu lat radziłam sobie z kolejnymi klasami rozbrykanych dzieciaków, to i z jednym upartym facetem sobie poradzę.
– Hela, no co ja mam ci powiedzieć? – rozłożył bezradnie ręce. – Podobasz mi się! Za bardzo mi się podobasz. Dlatego znikam, żeby nie przyzwyczajać się do twojej obecności. Bo niedługo wrócisz do domu Jadwigi, a potem w ogóle stąd wyjedziesz, a ja zostanę tu sam jak palec.
Jego wyznanie było dla mnie zaskoczeniem. Jednocześnie poczułam, jak coś rozlewa się we mnie jakby… słodkim, ciepłym karmelem. Spojrzałam na Adriana inaczej, już nie jak na sąsiada czy przyjaciela. A gdy to zrobiłam, poczułam, że jeśli zaraz go nie pocałuję, to oszaleję. Podeszłam do niego, chwyciłam za koszulę i przyciągnęłam do sobie…
To było jak dynamit odpalony od jednej iskry. Dalej już poszła reakcja łańcuchowa. Zdzieraliśmy z siebie ubrania, byle tylko móc dotknąć nagiej skóry, byle być bliżej, bardziej, mocniej… Kompletnie nie rozumiałam, jakim cudem wytrzymaliśmy obok siebie tyle czasu, nie dotykając się. Przecież ewidentnie ciągnęło nas do siebie jak dwa magnesy o przeciwstawnych biegunach. Nawet nie dotarliśmy do sypialni. Dobrze, że podłoga przed kominkiem była wyłożona dywanem…
Zmiana w naszej relacji była czymś niesamowitym, ale też… niezdefiniowanym. Mieszkaliśmy razem, sypialiśmy ze sobą, gadaliśmy, jedliśmy, ogarnialiśmy dom… Ale nie nazywaliśmy tego. Nijak. Nie wiedziałam, co dokładnie nas łączy, ale nie spieszyłam się z rozmowami określającymi nasz status. Dobrze było tak, jak było. Gdy nadeszła wiosna, mrozy puściły, nie wróciłam do domu ciotki. Ociągałam się. Tłumaczyłam się wygodą, ale prawda była taka, że chciałam być blisko Adriana. Jak najdłużej.
Niestety, nieubłaganie zbliżał się koniec mojego rocznego urlopu, musiałam wracać do pracy, szukać mieszkania w Lublinie. Płakać mi się chciało na samą myśl… Adrian nie podejmował tematu. Może na rękę był mu taki finisz naszego związku-nie-związku? Wyprowadzę i wyjadę, bo już czas. Naturalnie, bez dram. Miło było, ale się skończyło. No cóż, bywa, pomyślałam. Tyle musi mi wystarczyć. Nienazwane uczucia też mają swój termin ważności, a ja mam swoją dumę, nie będę się narzucać.
– Chyba pora się pakować – stwierdziłam, kiedy lipiec się kończył. – Został mi miesiąc wolnego, pora wrócić do rzeczywistości, nie sądzisz…?
Nie wiem, czemu ujęłam to w ten sposób. Jakbym dawała mu sygnał, że czekam na jakąś deklarację. Mogło naprawdę zaboleć, jeśli mnie wprost odrzuci. Adrian stanął naprzeciw w mnie dziwnie wyzywającej pozie.
– Nie chcę, żebyś wracała do miasta, choć nie mam żadnego argumentu, żeby cię tu zatrzymać – powiedział, nie patrząc mi w oczy.
– Ten jest całkiem dobry – wspięłam się na palce i pocałowałam go. – Dobra, zostanę.
– Jak to? – poderwał głowę. – Tak po prostu? A twoja praca? A mieszkanie?
– Mieszkania nie mam, pracę znajdę w okolicy. Przecież są tu też jakieś szkoły, prawda?
W odpowiedzi objął mnie i mocno ścisnął.
– Udusisz mnie! – pisnęłam.
– Tak cię kocham! Tak się cieszę!
Po następnych żniwach wychodzę za mąż. Na przekór ciotkom, które już przyjęły mnie do grona starych panien. Zamieniłam szpilki na gumiaki, w których czasem pomagam narzeczonemu w gospodarstwie. A mój kręgosłup? Odkąd mam prywatnego masażystę, trzyma się całkiem nieźle…
Czytaj także:
„Trafiłam z miasta na wieś. Moje fryzury i manikiury na nic się zdały: byłam dziewką od obornika”
„Zawiodłam się na ludziach, więc teraz otaczam się zwierzętami. Uciekłam z miasta na wieś i wiodę życie pustelnicy”
„Wujek chciał oddać babcię do domu starców. Rzuciłam wszystko i wróciłam z miasta na wieś, żeby z nią zamieszkać”