„Wytrzymałam z mężem 80 lat, choć czasem miałam ochotę wyjść, trzasnąć drzwiami i nigdy nie wracać. Jak mi się to udało?”

małżeństwo z długim stażem fot. iStock by Getty Images, ViewStock
„– Trzeba się starać – wyjaśniłam. – Jeśli pani myśli, że nasze małżeństwo przetrwało osiem dekad tylko cudem, to się pani myli. To była ciężka praca, starania, troska o wzajemne relacje, budowanie wspólnoty, czasem mozolne i niełatwe”.
/ 06.04.2023 16:30
małżeństwo z długim stażem fot. iStock by Getty Images, ViewStock

Moja prababcia, Hildegarda i mój pradziadek Klemens przeżyli razem w zgodzie ponad 80 lat. Dziś oboje już nie żyją, ale jeszcze kilka lat temu z dumą opowiadali o tym, jak udało im się przeżyć tyle lat razem. Tę historię opowiedziała mi prababcia Hilda, a ja wysyłam ją do Was...

Lubimy wychodzić z domu – ja i mój mąż Klimek. Jesteśmy jeszcze dość sprawni, mimo że podpieramy się już laskami. Zawsze dbaliśmy o kondycję fizyczną, więc teraz, na stare lata, nie jest z nami tak źle. A na zewnątrz zawsze coś się dzieje, można poobserwować ludzi, porozmawiać, posłuchać jak im się żyje. Ciekawi nas to.

Lubimy też spotykać się z rodziną. „Kogo byś chciała, Hildziu, odwiedzić?” – pyta Klimek i wtedy wspólnie decydujemy, które z naszych dzieci, wnuków i prawnuków chcemy tego dnia zobaczyć. Dzwonimy wcześniej, umawiamy się i przyjeżdża po nas ktoś z bliskich, żeby nas zawieźć, gdzie tylko chcemy. A ostatnio najczęściej do naszej prawnuczki, Iwonki, która niedawno urodziła córeczkę Amelkę, naszą pierwszą praprawnuczkę.

Czasem jednak, choć trzymamy się całkiem dobrze jak na swoje lata, musimy odwiedzić lekarza. Nasi bliscy pilnują, żebyśmy regularnie robili badania, w razie potrzeby odwiedzali specjalistów i zażywali leki.

Tak właśnie było tamtego dnia, kiedy nasza najmłodsza córka, Ela, z którą mieszkamy, przywiozła nas do przychodni. A właściwie przywiózł nas jej syn, a nasz wnuk, Michał, bo Ela nie ma prawa jazdy. Mieliśmy umówioną wizytę u naszej lekarki rodzinnej, bo dzieci nalegały, żebyśmy zrobili sobie badania krwi. Pani doktor chciała nas zobaczyć i porozmawiać, zanim wystawi skierowania i ewentualnie wypisze recepty na jakieś leki. W zasadzie nic nam nie dolegało, tylko Klimek ostatnio był trochę osłabiony i blady, a mnie łapały w nocy skurcze. Jak na nasze dziewięćdziesiąt osiem lat to naprawdę niewiele.

Mamy dobre geny. Oboje pochodzimy z długowiecznych rodzin, których członkowie do późnych lat cieszyli się siłami i zdrowiem, mimo ciężkiej nieraz pracy i trudnych warunków życia. A kto wie, może właśnie dlatego… Dzisiaj ludziom żyje się aż za wygodnie, to i nic dziwnego, że młodzi zawałów dostają. Ale nie o tym chciałam opowiedzieć.

Po prostu nie mogłam się nie wtrącić...

Siedzieliśmy w poczekalni i wyglądało na to, że przyjdzie nam trochę poczekać. Nigdy nie chcieliśmy wchodzić poza kolejką, w końcu nie jesteśmy jeszcze niedołężni. Ale tym razem wszystko wskazywało na to, że nie wejdziemy o umówionej godzinie. Był spory poślizg. Jak dowiedziała się Ela, pani doktor przyjechała późno, bo zepsuł jej się po drodze samochód i zaczęła przyjmować pacjentów z dużym opóźnieniem. Czekaliśmy więc cierpliwie, obserwując innych pacjentów, którzy znaleźli się w tej samej sytuacji. Mimo woli przysłuchiwaliśmy się rozmowom ludzi, którzy pogawędką próbowali skrócić sobie czas oczekiwania.

Nagle moją uwagę przykuła rozmowa dwóch kobiet, na oko tuż po czterdziestce.

– Zobacz! – powiedziała drobna, zadbana blondynka do swojej towarzyszki, korpulentnej brunetki, przy czym pokazała coś palcem w gazecie.

Piąta rocznica ślubu nazywana jest drewnianą. Podobno powinno się dawać prezent z tego samego materiału, co nazwa rocznicy…

– To co on ci da? Łyżkę drewnianą? Stolnicę? A ty jemu? – parsknęła jej towarzyszka. – A swoją drogą, to długo z nim wytrzymałaś, aż pięć lat. Ja ze swoim drugim byłam ledwie trzy i go pogoniłam. Ten, co go teraz mam, nie jest lepszy… Szkoda słów!

– Ja z pierwszym też byłam coś ze trzy lata i myślałam, że z drugim będzie lepiej, ale się myliłam… Mam już naprawdę dość tego mojego chłopa! – jęknęła blondynka. – Sama nie wiem, co ja w nim widziałam!

– Znam ten ból… – westchnęła ze zrozumieniem jej towarzyszka. – Powiem szczerze, że chyba zdecyduję się na rozwód. Dzieci nie mamy, to jakoś przez to przejdę. A nie mam zamiaru dłużej się męczyć.

– Chyba zrobię to samo. Po co się katować nieudanym związkiem – blondynka przewróciła stronę gazety. – O! Popatrz! Osiemdziesiąta rocznica ślubu! Dębowa…

– To chyba od trumny dębowej – zachichotała brunetka. – Kto by w małżeństwie tyle lat wytrzymał?!

– Masz rację – zawtórowała jej pierwsza kobieta. – Ale ktoś wymyślił! Osiemdziesiąta rocznica! Jakby to było w ogóle możliwe…

Nie wytrzymałam i postanowiłam włączyć się do rozmowy.

– Ależ to jest możliwe – powiedziałam. – Ja i mój mąż, pierwszy i jedyny, jesteśmy małżeństwem już osiemdziesiąt lat. W przyszłym roku będziemy świętować rocznicę. Tę dębową właśnie. A jej nazwa wcale nie pochodzi od trumny, jak to pani łaskawa była określić, ale od drzewa, dębu, które jest symbolem trwałości i stałości, a także wierności. Dąb się nie psuje, stąd taka nazwa dla małżeństwa, które przetrwało aż osiem dekad i nie rozpadło się.

Jak to możliwe? Czary jakieś, czy co?!

Kobiety spojrzały na mnie szeroko otwartymi oczami. W ich wzroku widziałam niedowierzanie, zaskoczenie, kompletne oszołomienie.

– Rany! Naprawdę wytrzymała pani ze swoim mężem aż osiemdziesiąt lat?! – jęknęła brunetka.

– Nie tylko ja z nim, ale i on ze mną! – uśmiechnęłam się. – W końcu małżeństwo to związek dwojga ludzi i oboje muszą się starać, a nie tylko jedna strona…

To chyba jakiś żart – włączyła się blondynka. – Pani nas podpuszcza, prawda?

– Nie. Mówię prawdę. Jesteśmy małżeństwem osiemdziesiąt lat bez czterech miesięcy. Mój mąż może to potwierdzić – spojrzałam w jego stronę.

Klimek, który dotąd przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu, uśmiechnął się promiennie i ujął mnie czule za rękę.

– Moja Hildzia mówi prawdę! Jesteśmy mężem i żoną osiemdziesiąt lat i przysięgam, że przez cały ten czas nawet mi do głowy nie przyszło, by wymienić ją na inną. Choć nie wiem, czy ona nie miewała czasem takiej ochoty… – powiedział z żartobliwym uśmiechem.

Ależ nigdy w życiu! Co ty wygadujesz, Klimuś! – ofuknęłam go.

– To chyba znaczy, że dobrze się starałem – roześmiał się mój mąż, całując mnie w rękę.

– Ja też się spisałam jako żona, skoro nie chciałeś innej – powiedziałam, spoglądając na niego ciepło.

– Oj, nie wytrzymam! – pisnęła jedna z przyjaciółek. – Jak to możliwe? Czary jakieś czy co?!

– To żadne czary! – odparłam surowo. – To po prostu kwestia dobrej woli, poczucia przyzwoitości oraz lojalności wobec drugiej osoby. Albo się chce być z kimś całe życie, albo się wychodzi z założenia: „Jak mi coś nie przypasuje, to ucieknę”.

– A jeśli się chce, to co? – zapytała brunetka, wyraźnie zaciekawiona.

– To wtedy trzeba się starać – wyjaśniłam. – Jeśli pani myśli, że nasze małżeństwo przetrwało osiem dekad tylko cudem, to się pani myli. To była ciężka praca, starania, troska o wzajemne relacje, budowanie wspólnoty, czasem mozolne i niełatwe.

– Ale zawsze przyświecał nam ten jeden cel, żeby druga osoba była szczęśliwa, czuła się doceniona i szanowana! – wtrącił się Klimek.

– A wymagało to nie lada wysiłku, bo przecież niedługo po naszym ślubie wybuchła wojna, a potem też kolorowo nie było… – westchnęłam, cofając się myślami w przeszłość.

Nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie

Ślub wzięliśmy w 1936 roku. Mieliśmy oboje po osiemnaście lat i patrzyliśmy na życie jak na jedną wielką przygodę. Nasze rodziny z początku nie chciały słyszeć o tym małżeństwie. Oboje byliśmy młodzi. Mniejsza o mnie, w końcu panny w tamtym czasie zwykle młodo wychodziły za mąż, bardziej chodziło o Klimka. Przecież był tylko czeladnikiem stolarskim u swojego stryjka! Co mógł zaoferować pannie z porządnej, choć niebogatej rodziny, wyuczonej doskonale krawiectwa i haftu przez zakonnice?

Oboje jednak byliśmy uparci. Nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie ani długoletniego czekania, aż pozwolą nam wziąć ślub. W końcu rodzice ulegli naszym prośbom, zwłaszcza że stryj Klemensa, który bardzo lubił swojego bratanka, obiecał, że przyjmie go do spółki. Sam miał tylko córki i postanowił swój warsztat przekazać mojemu ukochanemu. A ponieważ ja też pracowałam, w dodatku w największym w mieście salonie mód, łaskawie pozwolono nam się pobrać.

Zaślubiny zrobiliśmy skromne, ale uroczyste. Dla nas to była naprawdę wielka i święta chwila, kiedy przed ołtarzem przysięgaliśmy sobie miłość i wierność. Wiedzieliśmy, że małżeństwo to nie zabawa, ale decyzja na całe życie. Chcieliśmy jedno drugiemu nieba przychylić i oboje gotowi byliśmy na ustępstwa i kompromisy.

Zamieszkaliśmy w maleńkim pokoiku z kuchnią na tyłach warsztatu stolarskiego. Rankiem wychodziliśmy do pracy, wieczorem wracaliśmy. Ja miałam w dodatku obowiązki domowe: gotowanie, zakupy, pranie, prasowanie. Musiałam jednak pracować, bo mąż nie zarabiał jeszcze na tyle dużo, żeby nas oboje utrzymać. Chciałam zresztą dołożyć się do wspólnego gospodarstwa, coś zaoszczędzić na przyszłość, kupić to i owo ze sprzętów, choć moi rodzice wywianowali mnie przyzwoicie, a i Klemens coś dostał od swoich bliskich.

Mąż widział, że jest mi ciężko, wziął więc na siebie sprzątanie w domu, choć niektórzy znajomi i krewni trochę się z niego podśmiewali. W tamtych czasach nie było dobrze widziane, żeby mężczyzna z miotłą biegał. Ale jakoś wspólnie daliśmy sobie radę i z podziałem obowiązków i całą resztą, choć nie obyło się bez problemów.

W końcu dwa lata po ślubie przyszła na świat nasza pierworodna pociecha, Marta. Oczywiście zrezygnowałam z pracy i zajęłam się domem oraz wychowaniem dziecka. Byłam jednak cenioną pracownicą, dlatego moja pracodawczyni podrzucała mi nieraz jakąś robotę, zwykle elegancki haft na wytwornych jedwabnych bluzkach. W ten sposób dorabiałam sobie, a ponieważ w wyprawie dostałam maszynę do szycia, prędko zaczęłam obszywać sąsiadów.

Trzeba się troszczyć o siebie nawzajem

Żyliśmy sobie spokojnie, szczęśliwie i nawet niebiednie, gdy nagle cały nasz świat runął – wybuchła wojna. Klimek poszedł do wojska, a ja zostałam w domu z córeczką, modląc się o jego powrót. I owszem, mąż powrócił szczęśliwie z wojny, lecz kiedy cieszyliśmy się z narodzin drugiego dziecka, synka Piotrusia, znów poczuliśmy na sobie ciężką rękę losu. Klimka zabrali Niemcy na przymusowe roboty. Nic nie pomogło to, że pracował jako wspólnik swojego stryja.

Do końca wojny drżałam o jego życie, listy przychodziły nieregularnie, a i moje nie wszystkie docierały do Nadrenii, gdzie został wywieziony. Klimek też martwił się o mnie i o to, jak sobie dam radę z dwójką dzieci. Na szczęście pomagała mi wtedy rodzina.

Kiedy wreszcie skończyła się wojna i mąż wrócił do domu, był wycieńczony, chory, słaby. Teraz musiałam pracować na nas dwoje i dzieci, ale nie narzekałam, byłam szczęśliwa, że wreszcie jesteśmy razem. Klemens doszedł do siebie i udało mu się dostać pracę w fabryce mebli, która powstała w naszym mieście. Zaczęło nam się lepiej powodzić, ale po tak długiej rozłące musieliśmy nauczyć się na nowo bycia razem. Nie obeszło się bez tarć, bo oboje, zmęczeni wojną, ze starganymi nerwami, traciliśmy często cierpliwość. W końcu, po jakiejś szalonej awanturze o błahostkę, Klimek wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

Wrócił w nocy pijany. Ja zaś do rana nie zmrużyłam oka, zastanawiając się, co robić. W końcu zrozumiałam, że mój mąż też ma prawo być kłębkiem nerwów, w końcu przeszedł kampanię wrześniową, tyrał dla Niemców niepewny jutra, i jeszcze zamartwiał się o nas.

Następnego dnia usiedliśmy do poważnej rozmowy. Popłynęło trochę łez, wyjaśniliśmy sobie wszystkie wątpliwości i nieporozumienia, a na koniec doszliśmy do wniosku, że musimy się trzymać razem, bo jesteśmy przecież rodziną, a nasze dzieci też potrzebują oparcia w trudnych powojennych czasach. Obiecaliśmy sobie mieć dla siebie więcej cierpliwości i wyrozumiałości.

Odtąd było już tylko lepiej. Dużo rozmawialiśmy, choć zdarzały się kłótnie. Staraliśmy się jednak zawsze pogodzić przed snem, bo kto wie, co będzie jutro. Mieliśmy też zasadę, że mówimy sobie otwarcie, co jedno do drugiego ma, bez obrażania się i cichych dni. A przede wszystkim staramy się nawzajem rozumieć, bo w małżeństwie trzeba czasem zapomnieć o sobie, a pomyśleć o małżonku, żeby w rezultacie obojgu było dobrze.

I tak wytrwaliśmy te osiemdziesiąt lat, wychowaliśmy pięcioro dzieci, doczekaliśmy się wnuków, prawnuków, a niedawno nawet rozkosznej praprawnusi! – wtrącił Klimek, kończąc moją opowieść.

Nagle usłyszeliśmy oklaski. Zrozumieliśmy, że to pacjenci zebrali się wokół nas i słuchali mojego opowiadania. Poczułam się niezręcznie, ale tylko na chwilę, bo zaraz ludzie zaczęli podchodzić do nas, gratulować i dziękować za mądre słowa. Uśmiechnęłam się czule do Klimka, a on do mnie. Dębowe małżeństwo! Silne i wytrzymałe jak dąb!

Czytaj także:
„Koleżanki dziwią mi się, że kocham swojego męża. Dla nich normą jest, że męża się toleruje, a nie lubi”
„Mojego męża poznałam już w... piaskownicy. Latami trwał u mego boku i cierpliwie czekał, aż w końcu dostrzegę jego miłość”
„Jestem wdzięczna, że ukochany mnie zostawił, bo chwilę po tym poznałam miłość mojego życia. To było przeznaczenie”

Redakcja poleca

REKLAMA