Byłam przekonana, że wyrzeczenie się romantycznej miłości w imię komfortu finansowego zaowocuje spokojnym, bezpiecznym życiem. A gdzie tam! Gdybym wiedziała, że przyjdzie mi użerać się ze stetryczałym mężem do końca życia, chyba ponownie przemyślałabym tę decyzję.
Nie było, w czym wybierać
Nie pamiętam, kiedy dokładnie postanowiłam, że ślub z miłości jest kompletnie pozbawiony sensu. Na pewno złożyło się na to wiele czynników.
Przede wszystkim, pochodzę z małej miejscowości, gdzie presja na ślub pojawiła się dość wcześnie. Każda dziewczyna, która już pod koniec liceum widywana jest od kilku czy kilkunastu miesięcy z tym samym chłopakiem, jest stale pytana czy "szykuje się jakieś weselicho". Może dlatego żadna z moich koleżanek nie czuła potrzeby szukać dalej. Skoro już się jakiś napatoczył, to trzeba się go trzymać, bo jeszcze zostanie się starą panną. Mam wrażenie, że dużo dziewczyn z mojej miejscowości żyło według tej maksymy.
I tak jeszcze na studiach albo (maksymalnie!) świeżo po nich, jeśli w ogóle się na nie decydowały, kończyły z różnymi Damianami, Sebastianami i Jarkami, co to ani nie grzeszyli urodą, ani inteligencją, ani szczególną przedsiębiorczością. Po prostu byli. I to wystarczało. Wszystkim, poza mną.
Nie spieszyło mi się
Dość wcześnie pogodziłam się z tym, że zostałam ochrzczona miejską dziwaczką, co to raczej zostanie starą panną i zamieszka z kotami. Z taką łatką skończyłaby każda młoda dziewczyna, która nie brała byle ochłapów. A że miałam ambicje, chciałam podróżować, dorobić się czegoś więcej niż starego mieszkania po rodzicach w bloku z lat 80–tych? Dla tych ludzi to nie miało znaczenia.
– Basia, a nie podoba ci się ten Jędrek z twojej klasy? Po rodzicach przejmie warsztat samochodowy, obsługują tu wszystkich kierowców z okolicy, to i dobre pieniądze będzie zarabiał... – próbowała mnie zachęcić matka.
– I o czym z nim będę rozmawiać? Ja przez całe trzy lata liceum zamieniłam z nim może dwa zdania. Gada tylko o samochodach, popija piwko z kolegami i nigdy nie widziałam go z książką – odparłam niechętnie.
– Aj tam, za młodu to nikt nie ma jeszcze poukładane w głowie – machnęła ręką matka.
Nie zauważyła, że... ja właściwie mam. Chciałam iść na studia, chciałam wyrwać się z małej mieściny, osiągnąć sukces. Ale dla takiej małomiejskiej matki bardziej wartościowa była taka bezmyślna lala, co brała tego swojego Jarka, organizowała ślub na dwieście osób przed osiągnięciem ćwierćwiecza, po czym przemierzała z dziecięcym wózkiem te same ulice, na których się wychowała.
Współczułam tym dziewczynom
Oczywiście, udało mi się wyjechać, dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych i byłam naprawdę zadowolona ze swojego życia. Zwłaszcza, gdy obserwowałam jak toczy się życie moich koleżanek, które zostały.
– Przepraszam, oddzwonię za godzinkę, bo dzieci się wydzierają, a Seba ogląda mecz – rzuciła mi na szybko do słuchawki Aśka, koleżanka ze szkolnej ławki, gdy któregoś razu do niej zadzwoniłam.
– To jak ogląda mecz to nie może się na chwilę oderwać? – zapytałam, choć wiedziałam, że to pewnie zły pomysł.
– A daj spokój, kto by chłopa próbował odciągnąć od telewizora, kiedy leci mecz! – zarechotała koleżanka, a mnie aż skręciło w żołądku. – Ty nie masz męża, to jeszcze nie wiesz, jak to jest.
"I obym się nigdy nie dowiedziała!", pomyślałam z niesmakiem.
U innych nie było inaczej. Gdy odwiedziłam inną znajomą, która, co prawda, jeszcze nie doczekała się dzieci, ale już była kilka lat po ślubie, zrobiło mi się jej tak samo żal.
– No i jak ci się żyje?
– A no dobrze, na co tu narzekać. Pracuję w naszym urzędzie miasta, a Mikołaj u ojca w przychodni na recepcji. Ja dostałam ostatnio podwyżkę i już mi wychodzi pełne trzy tysiące na rękę, a Mikołaj to nawet z tysiąc więcej zarabia, więc się śmieje, że jest żywicielem domu – zachichotała.
Nie chciałam takiego życia
"Matko jedyna", pomyślałam od razu. Co to za życie? Ani na wakacje nie wyjechać, ani nic odłożyć...
– Wiesz, gdybyście kiedyś chcieli spróbować w mieście to naprawdę polecam, jest tyle możliwości... – zaproponowałam nieśmiało.
– W mieście? A po co? Przecież tu możemy mieszkać z rodzicami, nie musimy wydawać na dom ani mieszkanie. Teściowa czasem nawet obiad ugotuje, żebym ja już nie musiała. Naprawdę nie ma co narzekać – przekonywała mnie.
– Ok, no to się cieszę – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.
– Ale nie martw się, i tobie się w końcu ułoży! – dodała, a ja aż zachłysnęłam się sokiem.
No i z takiego właśnie miejsca się wywodzę...
Zbyszka poznałam przypadkiem
Przez wiele lat w ogóle nie myślałam o ślubie, bo byłam skupiona na karierze, doświadczaniu życia, na zawieraniu znajomości. Ale gdy w moim życiu pojawił się Zbigniew, zaczęłam myśleć bardziej praktycznie i przyszłościowo.
Był jednym z klientów pracowni projektowej, z którą współpracowałam. Od razu zauważyłam, że wpadłam mu w oko, choć było między nami prawie 30 lat różnicy. Jasne, niby sporo, ale, z drugiej strony, Zbyszek był zadbanym, naprawdę całkiem atrakcyjnym facetem.
Najpierw zgodziłam się na pierwszą randkę, potem na kolejne. "Będę mieć z nim wygodne, bezpieczne życie", myślałam. I uległam. Gdy poprosił mnie o rękę, aż oniemiałam. Przyznaję, choć to próżne: oniemiałam na widok pierścionka. Takich w mojej mieścinie nikt nie widział. Zgodziłam się.
Wszyscy mi go zazdrościli
Gdy po raz pierwszy przywiozłam go do domu i przemierzaliśmy ulice mojej rodzinnej miejscowości w jego lśniącym jeszcze od nowości aucie, dostrzegłam kilka starszych sąsiadek, matek moich koleżanek i nauczycielek. Wszystkim aż opadła szczęka, a mnie, przyznaję bez bicia, nieco to schlebiało. "I kto jest teraz nieudaną starą panną?", myślałam z satysfakcją.
Nasz ślub nie odbył się w remizie, domu kultury ani tej samej, jednej porządnej restauracji w mieście, w której organizowano jeszcze moją studniówkę. Miał miejsce w eleganckim pensjonacie na obrzeżach Warszawy, sala była przystrojona tysiącami kwiatów, a ja szłam do ślubu w olśniewającej białej sukni od projektanta. I chyba aż do tamtego momentu nie zastanowiłam się tak naprawdę, jak będzie wyglądało nasze małżeństwo. A to zaczęło się malować w barwach, których nie miałam w swojej palecie...
Mąż chciał tylko siedzieć w domu
– Może wyjdziemy do restauracji? Albo na koncert do klubu jazzowego? – proponowałam, chcąc korzystać z dobrodziejstw miasta.
– Daj spokój, całe życie łaziłem po mieście. Nie chce mi się wychodzić – odpowiadał markotnie mąż.
Nie pasowały mu też miejsca, w których szukałam dla nas nowego gniazdka. Za głośno, za blisko ulicy, za blisko centrum. Mnie to wszystko ekscytowało, chciałam żyć jak najbliżej serca miasta. A Zbigniew?
– A może wyprowadzimy się na wieś? Albo do twojej rodzinnej miejscowości? – zaproponował kiedyś.
– Po moim trupie! Nie po to się stamtąd wyjechałam, żeby teraz wracać – odburknęłam.
Zbyszek był zrzędą
Szybko przekonałam się, że to małżeństwo z rozsądku jeszcze może odbić mi się czkawką. Owszem, miałam status, komfort i bezpieczeństwo, na których tak mi zależało. Ale tak naprawdę, gdy skończyła się faza zalotów, nie mieliśmy ze Zbyszkiem o czym rozmawiać.
Gdy ja ekscytowałam się nowinkami ze świata muzyki czy filmu, on wzdychał tylko ciężko i proponował, żebym poczytała książkę. Gdy wyciągałam go na jakieś szczególne wydarzenie, robił mi wielką łaskę, że w ogóle wychodzi z domu.
Regularnie nie miał na nic ochoty, a po powrocie z pracy chciał tylko siedzieć w fotelu, czytać gazetę albo oglądać filmy historyczne w telewizji. Czy więc tak bardzo się różnił od tych facetów, za których wyszły moje koleżanki? Kiedyś naszła mnie taka refleksja i z przerażeniem odkryłam, że możemy mieć ze sobą jeszcze mniej wspólnego niż oni.
"No cóż, przynajmniej mam pieniądze", pocieszałam się. Ludzie niby twierdzą, że kasa szczęścia nie daje, ale to wierutna bzdura. Dzięki środkom męża mogłam otworzyć własną pracownię i uniezależnić się od pracy na etat, bez ryzykowania wszystkich oszczędności.
Żyję w pięknym apartamencie udekorowanym dizajnerskimi meblami. Mam pieniądze na podróże, na pasje, na przyjemności. A że nie mamy sobie z mężem nic do powiedzenia? No cóż, zawsze mogło być gorzej. I choć moje życie nie wygląda dokładnie tak, jak sobie je kiedyś wymarzyłam, nadal nie zamieniłabym go na to, do którego popychali mnie rodzice i cała małomiasteczkowa społeczność.
Barbara, 32 lata
Czytaj także: „Michał zrobił mi z serca sieczkę, a innej przyprawił brzuch. Po 30 latach znów skomle u moich kolan i błaga o szansę”
„Zamiast zajmować się wnuczką na wczasach, badałam torsy przystojniaków. Nie dam się na starość zakuć w kajdany samotności”
„Córka zastała mnie w łóżku z młodym ogrodnikiem. Jeśli myśli, że będę cnotką do końca życia, to grubo się myli”