Nazywaliśmy ją w rodzinie Inką. I nie było to, jak sądziła, zdrobnienie jej imienia – Alina, ale wynik intrygi, którą kiedyś uknuła jej córka, a moja mama.
Babcia uwielbiała kawę, a ponieważ cierpiała na nadciśnienie, lekarz nakazał jej zrezygnować z tego napoju na rzecz herbaty. Najlepiej ziołowej. Babcia nie chciała o tym nawet słyszeć. Wtedy moja mama wpadła na pewien pomysł. Do słoiczka z neską wsypała pozbawioną kofeiny inkę. Jakimś cudem babcia nie odkryła tej zamiany, a więc mama powtarzała sprytny manewr za każdym razem, gdy kończył się kawowy zapas. Drobne oszustwo, dzięki któremu Alina mogła bez szkody dla zdrowia delektować się ukochaną małą czarną. Właśnie wtedy wtajemniczona w sytuację rodzina zaczęła nazywać ją Inką.
Wszyscy bardzo lubiliśmy babcię Inkę, bo miała rzadką w dzisiejszych czasach umiejętność zachowywania klasy w każdych okolicznościach. Jej pogoda ducha i życzliwość w połączeniu z ogromną kulturą osobistą czyniły z niej prawdziwą damę. Była nią nawet wtedy, gdy leżała w szpitalu, przygotowując się do swojej ostatniej podróży. Oczywiście, jak bywa w takich sytuacjach, nie wierzyliśmy, że nasza ukochana Bunia może odejść, zbywaliśmy żartami wydawane przez nią dyspozycje, ale ona wiedziała swoje:
– Kochanie, pamiętaj, że nie życzę sobie żadnych nudnych przemówień na cmentarzu. Ani, broń Boże, orkiestry! – mówiła, kiedy odwiedzałam ją w szpitalu. – Ma być krótko i jak najskromniej.
– Nie opowiadaj takich rzeczy – krzywiłam się zażenowana, bo nie byłam przyzwyczajona do tego rodzaju otwartości,
jeśli chodzi o sprawę tak drażliwą.
– Niby dlaczego? – wzruszała ramionami. – Narodzin nie mogłam sobie zaplanować, to chcę decydować o pogrzebie. Czy to źle? – pytała.
– Słusznie – poparła ją któregoś razu leżąca na sąsiednim łóżku pani Stefania. – Młodzi to wszystko chcą teraz organizować z pompą. A przecież milej jest iść w ostatnią drogę w ciszy i spokoju.
Podczas gdy ja szukałam odpowiednich słów na wybrnięcie z tej niezręcznej sytuacji, starsze panie chichotały, jakby właśnie usłyszały świetny dowcip.
Szybko zauważyłam, że w czasie pobytu w szpitalu babcia Inka i pani Stefania bardzo się ze sobą zaprzyjaźniły. Jednak nawet do głowy mi nie przyszło, że wspólnie uknują plan, który na zawsze zmieni moje życie.
Wobec ich zmasowanych ataków musiałam ulec
Tamtego grudniowego popołudnia wpadłam do nich tylko na chwilę, przywożąc babci czystą koszulę nocną i ugotowany przez mamę rosół. Ale kiedy zbierałam się do wyjścia, Inka niespodziewanie zażądała, żebym pomogła jej umyć włosy. Nie odmówiłam, chociaż jej prośba nieco mnie zaskoczyła. Dotąd zawsze za wszelką cenę chciała być samodzielna.
Zrobiłam, co swoje, i już miałam włożyć płaszcz, gdy pani Stefania za wszelką cenę zapragnęła dowiedzieć się, co ciekawego dzieje się w świecie.
– Przynieś mi, dziecko, gazetę z kiosku. I może jeszcze kup trochę owoców, i jakiś sok – poprosiła z uśmiechem.
Zbiegłam na dół po sprawunki, nieświadoma, że czekają mnie kolejne zadania do wykonania. Po powrocie musiałam umyć owoce, poczęstować nimi pielęgniarki i sprawdzić, kiedy będzie miał dyżur „ten miły pan doktor z brodą”. Poirytowana i coraz bardziej spóźniona wykonywałam jednak posłusznie ich plecenia. Bo nie śmiałabym odmówić tym dwóm wspaniałym istotom.
– To wszystko? – spytałam, sądząc, że limit moich zadań został wyczerpany.
Starsze panie spojrzały na siebie znacząco. Potem pani Stefania, dyskretnie rzuciwszy okiem na zegarek, poprosiła, abym do niej podeszła.
– Chcę ci coś pokazać – powiedziała, sięgając do szuflady nocnego stolika.
Wyjęła stamtąd małe metalowe urządzenie przypominające baterię.
– To mój rozrusznik – wyjaśniła.
– Rozrusznik?
– Tak. Siedem lat go używałam, a teraz trzeba było wymienić go na nowy. Ten zatrzymałam sobie na pamiątkę.
Zaciekawiona rzuciłam okiem na urządzenie, lecz ponieważ się spieszyłam – wstałam, żeby pożegnać się z babcią.
– Jutro znowu przyjdę – powiedziałam, całując ją mocno w oba policzki.
W drzwiach zderzyłam się z mężczyzną, który właśnie wchodził do sali.
– Piotrusiu, nareszcie jesteś! – zawołała radośnie pani Stefania, a potem zwróciła się do mnie ze słowami: – Tak się cieszę, że możesz poznać mojego ukochanego siostrzeńca.
Obrzuciłam przybysza szybkim spojrzeniem. Nie wzbudził mojego zainteresowania. Powiem więcej – gdyby nawet był jedynym mężczyzną na Ziemi, nie zainteresowałabym się nim. Pulchny, misiowaty, w niemodnych okularach. Jednym słowem – zero męskości.
Żeby jednak nie zrobić przykrości pani Stefanii, zamieniłam z nim kilka neutralnych słów typu: „Miło mi pana poznać. Ciocia wiele mi o panu opowiadała. Muszę już iść. Do zobaczenia”.
Ze szpitala wyszłam skołowana. Nie wiedziałam, co mam myśleć o dziwnym zachowaniu starszych pań. Czyżby próbowały mnie zatrzymać po to, bym miała okazję poznać wspaniałego Piotrusia? Pani Stefania rzeczywiście kilka razy wspominała o swoim cudownym siostrzeńcu, którego bardzo chciałaby, zanim umrze, zobaczyć na ślubnym kobiercu. Ale do głowy mi nie przyszło, że będzie próbowała mnie z nim wyswatać. „Nie, na pewno ponosi mnie fantazja” – przekonywałam sama siebie. Jednak niepewność nie dawała mi spokoju.
Bo przecież babcia Inka miała wobec mnie podobne zamiary. Nieraz powtarzała, że mój ślub jest jej największym marzeniem i nie zejdzie z tego świata, zanim się ono nie spełni. Kilkakrotnie już próbowała umawiać mnie z jakimiś kuzynami swoich przyjaciółek, lecz ja nigdy nie dałam się na to złapać.
Zarozumiały gbur wpadł na pewien pomysł
Jak się okazało, Piotruś był znacznie mniej odporny na kobiece intrygi. Jeszcze tego wieczoru zadzwonił do mnie i poprosił o spotkanie. Zgodziłam się, choć skłamałabym, mówiąc, że zrobiłam to z radością.
Umówiliśmy się na skrzyżowaniu w pobliżu mojego mieszkania. Jak dla mnie wybrał dziwne miejsce na pierwsze spotkanie, ale z dwojga złego wolałam to, niż zaprosić go do domu. Zjawił się punktualnie i bez owijania w bawełnę przeszedł do sedna:
Moja ciotka i pani babcia mają wspólne plany dotyczące nas obojga. Chcą nas wyswatać.
– A jednak – westchnęłam, a potem, uznawszy, że to jednak całkiem zabawne, spytałam: – I co pan na to?
– Wie pani – podrapał się po głowie – proszę nie brać tego do siebie, ale ja mam zupełnie inne plany. Piszę doktorat z mikrobiologii i brak mi czasu na randki.
„A kto by miał ochotę się z tobą umówić, panie Zarozumiały” – pomyślałam urażona, głośno jednak powiedziałam:
– Ja też jestem dość zajęta.
To, że moje zajęcia polegają głównie na samotnym oglądaniu telewizyjnych seriali, przemilczałam.
– Problem w tym – skrzywił się, jakby właśnie przełykał kawałek cytryny – że nasze panie długo już chyba nie pożyją.
Miałam ochotę go kopnąć, jednak się powstrzymałam, ciekawa, z jaką jeszcze głupotą wypali nasz przyszły doktor biologii. I nie zawiodłam się na nim, bo zaraz wyskoczył z nie lada propozycją.
– Może byśmy poudawali, że wpadliśmy sobie w oko – wypalił.
Całe szczęście, że siedziałam na murku, bo inaczej pewnie bym się przewróciła z wrażenia. W pierwszej chwili parsknęłam śmiechem, lecz wyobraziwszy sobie radość babci, zaczęłam się łamać.
Właściwie – czemu nie? Przecież nie musiałabym się spotykać z tym antypatycznym zarozumialcem. Wystarczyłyby nam scenki odgrywane przed paniami.
– Zgoda – oznajmiłam i od razu przystąpiłam do dzieła. – Jutro o piątej spotykamy się pod szpitalem.
Babcia Inka wreszcie była wniebowzięta
Nazajutrz razem wkroczyliśmy do ich sali. Przywitały nas zaskoczone, a zarazem bardzo szczęśliwe.
– Chyba nie masz, skarbie, do mnie pretensji, że podałam twój numer temu miłemu dżentelmenowi? – zaświerkotała wniebowzięta babcia Inka.
– Ależ skąd! – zaprzeczyłam obłudnie. – Bardzo się z tego cieszę – i uśmiechnęłam się do niej szeroko i nieszczerze.
Nie minął kwadrans, gdy obie panie zaczęły wypychać nas do domu.
– Idźcie już, idźcie, na pewno macie jakieś plany. Nie marnujcie wieczoru na zabawianie starych bab – rzuciła pani Stefania.
Po wyjściu oczywiście natychmiast rozeszliśmy się w swoje strony – ja przed telewizor, Piotr zapewne do swoich książek. Ale tego nasze swatki nie wiedziały.
Podobne sytuacje powtarzały się przez następne dwa tygodnie. Potem sprawy znacznie się skomplikowały, bo ciotka Piotra wyszła ze szpitala, a ja stanowczo odmówiłam składania jej domowych wizyt. W rewanżu Piotr „zajął się swoim doktoratem” i przestał mieć czas dla mojej babci.
Wydawałoby się, że w tym momencie nasza znajomość się zakończy, jednak miesiąc później „pan Zarozumiały” do mnie zadzwonił.
Był zrozpaczony. Jego ciocia po powrocie do domu wyraźnie podupadła na zdrowiu. Wyglądało na to, że jej dni są policzone. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i szczerze wzruszyłam sytuacją Piotra. Co prawda nadal uważałam go za bufona, ale dostrzegłam przecież, jak silnym i szczerym uczuciem darzy ciocię. Zaproponowałam więc, że panią Stefanię odwiedzę.
Rzeczywiście nie wyglądała dobrze. Podczas mojej wizyty prawie cały czas spała. W krótkich chwilach przytomności patrzyła na mnie z taką radością, że obiecałam sobie być przy niej do końca.
Przychodziłam codziennie i, chcąc nie chcąc, spędzałam czas z Piotrem. Starałam się go wspierać. Dużo ze sobą rozmawialiśmy. Okazało się, że wcale nie jest ani tak nieczuły, ani zarozumiały jak sądziłam. Przeciwnie, był skromnym i bardzo wrażliwym człowiekiem, tyle że niepewnym siebie, a nadmiar kilogramów wcale mu w tym nie pomagał. I jak każdy facet – wolał uciec w pracę, zamiast zmierzyć się z rzeczywistością.
Ciocię Stefanię wskrzesiło mocno przyprawione leczo
Pani Stefania raz czuła się lepiej, raz gorzej. Ale poza tym, że dużo spała, nie zauważyłam u niej żadnych niepokojących objawów. Nie cierpiała, nie schudła ani nie zmizerniała. „Odejdzie w spokoju, na który całkowicie sobie zasłużyła” – myślałam, patrząc na nią.
Któregoś dnia, kiedy wspólnie z Piotrem pichciliśmy kolację, wstała z łóżka i zwabiona smakowitymi zapachami przyszła do nas, do kuchni.
– Leczo? – spytała, oblizując usta. – To ja też poproszę. Tylko mocno je przyprawcie, żeby było ostre.
Zjadła z apetytem podwójną porcję, a potem siedziała z nami do wieczora, opowiadając, jak to za czasów jej młodości wyglądały starania kawalera o pannę.
Przeżyła w dobrej formie jeszcze pięć lat. Krótko przed śmiercią, kiedy byliśmy już z Piotrem małżeństwem, wyznała mi, że tę bajeczkę o umieraniu wymyśliły wspólnie z babcią Inką. Bo chciały, żebyśmy znów zaczęli się spotykać.
– Nie masz pojęcia, jakie to było okropne – mówiła – tak leżeć całymi dniami w łóżku i udawać, że śpię. I jeszcze jeść te wszystkie ohydne kleiki, kompletnie bez smaku! Ale czego się nie robi dla szczęścia ukochanego siostrzeńca…
Moja babcia, która odeszła tuż przed ciocią Stefanią, też zdradziła mi pewien sekret dotyczący naszej rodziny.
– Ta kawa, którą próbowała mnie poić twoja matka, była obrzydliwa. Dlatego wysypywałam ją do śmieci, a w jej miejsce wsypywałam prawdziwą neskę.
Czasem z Piotrem próbujemy wyobrazić sobie, co teraz robią nasze sprytne swatki. Pewnie siedzą na jakiejś chmurce, popijają espresso i kombinują, z kim wyswatać naszą córkę. Kamila ma już siedemnaście lat i pewnie ani się obejrzymy, jak namieszają w jej życiu.
Czytaj także:
„Mój mąż myślał tylko o sobie. Nawet gdy odwiedzałam umierającą babcię, kręcił nosem, bo nie robiłam tego, co chciał on”
„Narzeczona odeszła do innego, bo byłem dla niej nudziarzem bez perspektyw. Po kilku miesiącach błagała o wybaczenie”
„Moja babcia w trakcie wojny zdradziła dziadka z Niemcem. To dlatego on nigdy nie akceptował mojego ojca i mnie”