„Wysiadywałam w przychodni całymi dniami, żeby mieć z kim pogadać. Wymyślałam sobie choroby, żeby móc tam wracać”

Starsi ludzie przychodzą do przychodni dla towarzystwa fot. Adobe Stock, ArtmannWitte
„– No, pani Aniu. Mam nadzieję, że teraz będziemy się spotykać tylko na corocznych badaniach – powiedziała miła lekarka. Wróciłam do domu z dziwnym poczuciem straty. Następnego dnia dotarło do mnie, że nie mam dokąd iść, nie mam nic do zrobienia. Żadnego prześwietlenia w piątek, badania krwi w poniedziałek, wizyty u lekarza w środę. Pustka”.
/ 14.08.2022 18:30
Starsi ludzie przychodzą do przychodni dla towarzystwa fot. Adobe Stock, ArtmannWitte

Kiedy pierwszy raz po latach poszłam do przychodni, nawet mnie nie zdziwił ten tłum emerytów. Starość nie radość…Wkrótce okazało się, że nie wszyscy tu przychodzą do lekarza.

Przez całe życie udawało mi się unikać wizyt u lekarzy, traktując je jak zło konieczne. A kiedy już się złamałam, patrzcie, co z tego wynikło… Kiedy w ustawowym wieku 60 lat przeszłam na emeryturę, przez pierwsze kilka miesięcy doprowadzałam do porządku mieszkanie i piwnicę. W końcu wszystko błyszczało, pachniało i stało na swoim miejscu.

I co dalej?

Mąż na cmentarzu, dzieci zajęte własnym życiem, sąsiedzi w bloku niekomunikatywni. A w telewizji seriale wypełniają tylko część dnia. Męczyłam się tak ze cztery lata, próbując znaleźć sobie jakieś hobby. Tylko że jest tak, że albo cię coś ciekawi, albo nie. Wreszcie znalazłam się na granicy doła, więc córka wysłała mnie do lekarza do przychodni.

– Da ci coś na poprawę humoru, będzie lepiej – przekonywała.

– Po co mi lepszy humor? Tylko się w tej mojej samotności zmarnuje.

W słuchawce zaległa chwilowa cisza, zanim córka burknęła:

– Mamo, nie szantażuj mnie. Nie rzucę ukochanej pracy, żeby dotrzymywać ci towarzystwa. Jesteś zdrowa, dorosła, sama wykuwaj swój los.

Nie wiem, czy powiedziała to z premedytacją – to był mój tekst, jaki wygłaszałam swoim dorastającym dzieciom. Cóż, kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie… Tak więc, choć niechętnie, poszłam do lekarza, żeby sprawdzić co może się ze mną dziać. Zarejestrowałam się, poczekałam tydzień na wizytę i umówionego dnia zasiadłam w poczekalni. To znaczy zasiadłabym, gdyby były wolne krzesła. Na wszystkich siedzieli emeryci.

Nie mam dziś badań? Szkoda

Nie zdziwiłam się – jak w każdym starszym i zużytym sprzęcie wszystko po kolei wysiada. Jednak pół godziny później (opóźnienie było spore) zorientowałam się, że nie wszyscy przyszli tu do lekarza. Owszem, wchodzili do gabinetu, gdy nadeszła ich kolej, ale miałam wrażenie, że to tylko dodatek do głównego powodu wizyty w przychodni – spotkania innych ludzi, z którymi można pogadać. Wreszcie weszłam do gabinetu i ja. Miła pani doktor założyła mi kartę i wysłuchała, co mi jest. Zleciła też kilka badań do wykonania.

Przez kilka tygodni byłam stałym bywalcem przychodni i laboratoriów. Aż w końcu wszystko było jasne, dostałam odpowiednie pastylki, zalecenia i zakazy.

– No, pani Aniu – powiedziała miła lekarka. – Mam nadzieję, że teraz będziemy się spotykać tylko na corocznych badaniach. I raz na kwartał proszę przyjść po recepty, żeby kontynuować leczenie.

Wróciłam do domu z dziwnym poczuciem straty. Następnego dnia rano po śniadaniu posprzątałam, zrobiłam drobne zakupy – i nagle dotarło do mnie, że nie mam dokąd iść, nie mam nic do zrobienia, żadnych planów. Żadnego prześwietlenia w piątek, badania krwi w poniedziałek, wizyty u lekarza w środę. Pustka. Nie pamiętam chwili, kiedy zdecydowałam się ubrać i wyjść z domu. Dopiero przyjazny ul przychodni lekarskiej sprawił, że wróciła mi świadomość. Popatrzyłam na kilka znajomych już twarzy, usiadłam na dopiero co zwolnionym krześle i włączyłam się w dyskusję na temat nowego lekarza dermatologa, skaczącego ciśnienia pani Jadzi i trudno gojącego się ropienia pana Władka. Tego dnia poznałam z imienia jeszcze dwóch innych pacjentów. Do domu wróciłam trzy godziny później w takim nastroju, że nie musiałam brać tabletek. Wieczorem w kąpieli przyjrzałam się swojemu ciału dokładnie – na skórze dostrzegłam coś na kształt wypukłych piegów.

„Dobrze byłoby, by zobaczył to dermatolog – pomyślałam. – No i te moje lekkie zawroty głowy, o których nie powiedziałam pani doktor. Powinna mi dać skierowanie do specjalisty”.

Następnego dnia rano zadzwoniłam do rejestracji i umówiłam się na wizytę za tydzień. I tak to się potoczyło.

Minęły trzy lata

Ten mężczyzna przyszedł akurat jak Jagoda, moja dobra znajoma z przychodni, opowiadała o swoim najmłodszym wnuku. Stanął niepewnie przy wejściu do poczekalni, spojrzał na kartkę z rejestracji z numerem gabinetu, porównał z numeracją na drzwiach, i już wiedziałam, że przyszedł do „mojej” lekarki. Jak zwykle nie było wolnych miejsc. Mężczyzna – wysoki, trochę zbyt szczupły, o ostrych rysach inteligentnej twarzy, na oko około siedemdziesiątki – oparł się o ścianę i przymknął oczy. Z pewnością nie przyszedł tu zabijać czasu, tylko był chory.

Popatrzyłam na siedzącego obok młodego chłopaka, który grał na swoim smartfonie. Już chciałam ładnie go poprosić, by ruszył cztery litery i zwolnił miejsce seniorowi, gdy ów senior otworzył oczy i popatrzył na mnie ostrzegawczo. Skąd wiedział, co chcę zrobić? Nie wiem. Ale to spojrzenie mi powiedziało, że jeśli zawalczę o jego wygodę, zdobędę sobie wroga.

Znałam ten typ mężczyzn. Zawsze gotowi, zawsze w stanie zmierzyć się z problemami, a największą obrazą dla nich jest dostrzeżenie w nich słabości. Słowem nie powiedzą, że coś ich boli… Mój mąż zmarł na raka jelita grubego tylko dlatego, że poszedł do lekarza dopiero wtedy, gdy choroby nie dało się już ukryć. Przez lata nie wiedziałam, że cierpi. Oczywiście było już za późno. Ale do samego końca nie pozwalał, by robiono za niego coś, co sam jeszcze mógł zrobić. To była dla niego kwestia honoru i poczucia szacunku do samego siebie.

Ten mężczyzna był taki sam

Od razu stał mi się bliski. Uśmiechnęłam się więc tylko i zmilczałam. Kilka minut później pacjentka wyszła od lekarki, a potem na monitorze przy drzwiach gabinetu zmieniła się liczba. Nikt się nie poruszył. Spojrzałam na nowego.

– Jaki pan ma numerek? – spytałam.

– Siedemnaście – powiedział.

– To pana kolej – wskazałam dłonią na monitor obok drzwi.

Przepraszam, nie wiedziałem… – zmieszał się.

– Wszędzie wprowadzają te techniczne nowinki, człowiek nie nadąża – skinęłam głową.

Mężczyzna wyszedł z gabinetu po dwudziestu minutach z plikiem recept i skierowań na badania. Rozejrzał się niepewnie wokół.

Lista dostępnych specjalistów jest wywieszona w recepcji – powiedziałam i podniosłam się.

Czas wracać do domu, zwłaszcza że tego dnia przyszłam do przychodni jedynie towarzysko.

– Pokażę panu – obiecałam.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie podpytała go co nieco. Miał na imię Rajmund, siedemdziesiąt dwa lata, był emerytowanym kolejarzem. Nigdy wcześniej nie chodził do lekarza, ale pojawiły się kłopoty. Nie powiedział jakie, a ja nie dopytywałam. Spotkaliśmy się w przychodni jeszcze cztery razy w ciągu następnego miesiąca. Przyznaję się bez bicia – wiedziałam, kiedy ma umówione wizyty, i też się pojawiałam. Pierwsza go witałam i zagajałam rozmowę.

Wiedziałam, że mnie lubi, to było widać

Zaprosiłabym go do siebie na obiad, bo wyglądał na niedożywionego, a ubranie, choć schludne i czyste, było wyraźnie zużyte – ale wiedziałam, że to byłby błąd. Ale za to wychodziliśmy razem z przychodni, siadaliśmy na pobliskiej ławeczce i rozmawialiśmy. Czułam się z nim doskonale, jak z najlepszym przyjacielem. Łagodny, rozumiejący, z poczuciem humoru. Zainteresowany życiem. Nienarzekający. Idealny towarzysz na jesień życia.

A potem zniknął. Miał przyjść na badania kontrolne czy coś, na wizytę czekał trzy tygodnie (i ja czekałam, żeby go w końcu zobaczyć), ale się nie pojawił. Zaniepokoiłam się. Tylko co mogłam zrobić? Nie znałam adresu, telefonu, tylko jego imię i nazwisko. Pytałam przez tydzień pań w recepcji, czy może się przepisał na inny termin, ale nie. Niestety, nie chciały mi podać jego adresu, bo „tajemnica danych”. W końcu dorwałam lekarkę.

Pani Anitko, martwię się o niego. Przychodził na każdą wizytę. Coś musiało się stać. Jak możemy się dowiedzieć? Ma pani może do niego telefon? Nie musi mi go pani dawać, tylko zadzwonić. Proszę.

Lekarka poszukała w komputerze telefonu Rajmunda i zadzwoniła. Nikt nie podnosił słuchawki. Wróciłam do domu. Nie mogłam się jednak uspokoić. Koło siódmej wieczorem zaczęłam obdzwaniać szpitale, pytając, czy mają takiego pacjenta. W końcu bingo! Leżał na kardiologii.

Rano pojechałam do szpitala

Weszłam do sali, gdzie leżał z czterema innymi pacjentami. Wyglądał okropnie. A gdy mnie zobaczył, zmieszał się. Podeszłam do jego łóżka i postawiłam na stoliku koszyk z jedzeniem.

– Rajmund – powiedziałam jak gderliwa żona. – Dosyć zabaw i podchodów, mówienia per pan i pani. Nie mamy na to czasu, a ja cierpliwości.… Ja wszystko rozumiem, ale jeśli teraz odrzucisz moją pomocną dłoń, to karma się zemści. Obiecuję ci to – zrobiłam groźną minę.

W jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Jeden zero dla mnie! No i się dowiedziałam. Otóż Rajmund spłacał długi swojego syna, który od paru lat siedział w więzieniu za oszustwa. Musiał sprzedać mieszkanie, komornik wszedł mu na emeryturę. Po opłaceniu wynajętego pokoju zostawało mu pięćset złotych na cały miesiąc. W końcu stres nadszarpnął mu zdrowie. Pewnego dnia na ulicy dostał ataku serca. I tak znalazł się w szpitalu. Nie zastanawiałam się ani chwili. Zaproponowałam Rajmundowi, że wynajmę mu u siebie pokój w zamian za pomoc w zakupach i zabijaniu emerytalnej nudy.

– Może nauczysz mnie grać w karty? Tylko ostrzegam, podobno jestem wyjątkowo mało pojętna pod tym względem. I nie waż się odmówić.

– Jakżebym śmiał – w jego szarych oczach pojawiły się łzy.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA