„Wyrwałem się ze wsi, by robić karierę w korporacji. Spotkanie z dawną sąsiadką uświadomiło mi, że to nie jest mój świat”

zakochana para w Bieszczadach fot. Adobe Stock, eduard
„Brnąłem przez śnieg coraz wolniej, zastanawiając się, czy uda mi się dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. I wtedy usłyszałem za plecami warkot silnika. Odwróciłem się. Zza zakrętu wyłoniła się stara terenówka. Parła pod górę jak czołg. Kierowca zatrzymał się koło mnie i uchylił okno. Za kierownicą siedziała dziewczyna. Piękna jak marzenie”.
/ 24.07.2022 06:30
zakochana para w Bieszczadach fot. Adobe Stock, eduard

Sądzę, że każdy człowiek ma gdzieś takie miejsce, w którym czuje się naprawdę szczęśliwy. Dla mnie takim miejscem są Bieszczady. Tutaj się urodziłem i nie wyobrażam sobie, że mógłbym żyć gdzie indziej. Ale nie zawsze tak było. Jeszcze całkiem niedawno nienawidziłem tych okolic z całego serca. Wydawało mi się, że gdzieś tam, z dala od tych lasów, gór porośniętych wysokimi trawami i pustkowia, życie jest piękniejsze i lepsze. Obiecałem więc sobie, że zrobię wszystko, żeby uciec.

Uczyłem się jak wariat, byleby tylko dobrze zdać maturę i dostać się na studia do Warszawy. I udało się. Pod koniec września, niedługo po swoich dziewiętnastych urodzinach, wyruszyłem do stolicy. Dokładnie pamiętam tamten dzień. Zanim nastał, mama przez całą noc prasowała mi ubrania, szykowała jedzenie, pakowała torby. Układała wszystko równiutko, żeby się nie pogniotło, i… płakała.

– Synu, zastanów się. Przecież ty tam nie pasujesz. Po co ci to wszystko? Nie lepiej zostać w domu? – pytała przez łzy.

Nie rozumiałem, dlaczego tak rozpacza. Przecież powinna się cieszyć i mnie wspierać! Wreszcie ktoś z naszej rodziny miał szansę wyrwać się z tego bieszczadzkiego piekła. Tymczasem ona do ostatniej chwili próbowała mnie zniechęcić do wyjazdu. Jakby z góry zakładała, że mi się nie uda.

– Daj spokój, mamo. Nie zamierzam jak ojciec i brat harować od rana do nocy przy wyrębie lasu. Chcę pracować w przeszklonym biurowcu, chodzić w eleganckim garniturze, a nie taplać się w błocie w kufajce i gumofilcach – odparłem zniecierpliwiony.

Spojrzała na mnie smutno.

– Pamiętaj, jeśli będzie ci źle, zawsze możesz wrócić do domu – wyszeptała.

Nie zamierzałam wracać. Chciałem udowodnić sobie i innym, że to tam, w wielkim świecie, jest moje miejsce; że sobie poradzę.

W tym szklanym biurowcu czułem się obco

Dopiąłem swego. Skończyłem studia z wyróżnieniem i dość szybko znalazłem pracę w wielkiej korporacji. Gdy mnie przyjęto, myślałem, że pana Boga za nogi złapałem. Cieszyłem się, że ja, chłopak ze wsi ukrytej gdzieś daleko wśród lasów i gór, będę pracować jak prawdziwy Europejczyk.

W firmie od razu rzucono mnie na głęboką wodę. Szybko zorientowałem się, że muszę radzić sobie sam, że na pomoc „życzliwych” kolegów z działu nie mam raczej co liczyć. Tutaj każdy pilnował swojego stołka i dbał o własną karierę. Ludzie uśmiechali się do mnie, a za plecami obrabiali mi tyłek. 

Byłem twardy, sprytny, więc z czasem nauczyłem się omijać wszelkie rafy. Nabierałem pewności siebie, zdobywałem doświadczenie i… powoli zapominałem, że oprócz firmy istnieje jeszcze normalne życie. Nie miałem czasu na nic. Z domu docierały wieści, że brat się ożenił, urodziła mu się córeczka. A ja? Nie miałem nawet dziewczyny. W wolnym czasie układałem plan pracy na następny dzień. I tak w kółko… Mój wysiłek się opłacił. Awansowałem. Dostałem, podwyżkę, własny gabinet, służbowego laptopa i samochód.

Ten wieśniak to umie się urządzić. Pracuje zaledwie kilka lat, a już wdrapuje się na szczyt – szeptali koledzy z zazdrością.

Powinienem być z siebie dumny, szczęśliwy, ale… nie byłem. Nie potrafiłem cieszyć się z sukcesu. Coraz częściej nachodziły mnie myśli, że w tym przepięknym, nowoczesnym biurowcu czuję się obco, jakby to nie było moje miejsce. Ale szybko je odpędzałem. „Człowieku, co z tobą, przecież to było twoje marzenie” – mówiłem do siebie ze złością. I znowu zasuwałem jak szalony. Wmawiałem sobie, że tak trzeba, i że to jedyna słuszna droga dla mnie.

Cztery lata temu, gdy zapracowałem na kolejny sukces firmy, wziąłem dwa tygodnie wolnego – mój pierwszy tak długi urlop. Był środek zimy, więc pomyślałem, że polecę gdzieś do ciepłych krajów. Stać mnie było na to, wystarczyło tylko pójść do biura podróży. Zamiast tego wsiadłem jednak w samochód i ruszyłem do domu, w Bieszczady.

Sam byłem zdziwiony, że to robię. Przecież jeszcze tak niedawno nie znosiłem tego miejsca. A teraz nagle za nim zatęskniłem… Do Rzeszowa dotarłem w miarę gładko. Ale jak wpakowałem się w te nasze wąskie drogi, podjazdy, zakręty i zjazdy, zaczęły się kłopoty. Mój śliczny, nowoczesny, służbowy samochód słabo radził sobie na śniegu i lodzie. Posuwałem się naprzód w żółwim tempie, aż wreszcie, jakieś dziesięć kilometrów od domu, utknąłem w zaspie. Nie miałem wyjścia. Zostawiłem auto i dziarsko ruszyłem przez las.

Myślałem, że sobie poradzę. Przecież kiedyś, wracając ze szkoły, nieraz pokonywałem tę drogę na piechotę. I nie sprawiało mi to większych trudności. Teraz jednak spuchłem już po dwóch kilometrach. Brnąłem przez śnieg coraz wolniej, zastanawiając się, czy uda mi się dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. I wtedy usłyszałem za plecami warkot silnika. Odwróciłem się. Zza zakrętu wyłoniła się stara terenówka. Parła pod górę jak czołg.

Kierowca zatrzymał się koło mnie i uchylił okno. Za kierownicą siedziała dziewczyna. Piękna jak marzenie. Aż mi dech zaparło.

Przez te lata bardzo się zmieniła...

–  Może cię podwieźć do domu? – zapytała wesołym tonem. – Bo chyba utknąłeś. Tamto srebrne cudo w zaspie to twoje?

– Moje. I bardzo chętnie skorzystam z pomocy. Ale… Czy my się znamy? – zapytałem, gramoląc się do środka.

– Jasne, że tak! Jestem Jagoda! Mieszkaliśmy kiedyś po sąsiedzku –  odparła.

– O rany, przepraszam, bardzo się zmieniłaś – zmieszałem się; to fakt – gdy wyruszałem na podbój stolicy, Jagoda była w liceum.

Miała pryszcze na policzkach i długie, chude nogi. Nie zwracałem na nią uwagi. Tymczasem przez te lata z brzydkiego kaczątka zamieniła się w przepięknego łabędzia.

Dotarliśmy pod dom rodziców po kwadransie. Podziękowałem Jagodzie za ratunek

– A o samochód się nie martw. Mój ojciec wyciągnie go rano traktorem – powiedziała na pożegnanie i chciała zatrzasnąć drzwi.

Powstrzymałem ją.

– Słuchaj, może się jutro spotkamy? Poopowiadasz, co u ciebie – zaproponowałem.

– Zapraszasz mnie na kolację?

– Oczywiście! Gdzie tylko chcesz!

– No dobrze… Ale pojedziemy moim samochodem. Nie mam ochoty utknąć gdzieś z tobą w zaspie – uśmiechnęła się.

Nie skończyło się na jednej kolacji. Spędzałem z Jagodą całe dnie. Jeździliśmy na nartach, chodziliśmy na wycieczki w góry. A wieczorem jechaliśmy gdzieś coś zjeść. Rozmawialiśmy z ludźmi, śmialiśmy się. Przypomniałem sobie, że oprócz mojego zapędzonego świata jest jeszcze inny. Spokojniejszy, radośniejszy, bardziej przyjazny. Odkrywałem Bieszczady na nowo i ze zdumieniem zauważyłem, że coraz bardziej mi się podobają. Zrozumiałem coś jeszcze: że zakochałem się w Jagodzie. Powiedziałem jej o tym ostatniego wieczoru, przed wyjazdem. Spojrzała na mnie smutno.

– Ja też cię kocham, Piotr. Ale to nie ma sensu. Ty żyjesz tam, ja tu. Nic z tego nie będzie. Zapomnij o mnie – wykrztusiła.

– No to wyjedź ze mną! – błagałem.

– Nie mogę, nie chcę. Tutaj jest moje miejsce i tu czuję się szczęśliwa – odparła.

Wreszcie byłem wolny!

Wróciłem do Warszawy. Na biurku piętrzyły się stosy dokumentów. Rzuciłem się w wir pracy. Znowu dziesiątki spotkań, narad, rozmów z bardzo ważnymi klientami. Przy życiu trzymały mnie tylko wspomnienia o dwóch tygodniach spędzonych w Bieszczadach. I rozmowy z Jagodą… Dzwoniłem do niej codziennie. Choć starałem się ze wszystkich sił, nie potrafiłem o niej zapomnieć.

– Jak masz dość, rzucaj to wszystko i przyjeżdżaj – mówiła, ale ja czułem opór. Ciągle jeszcze myślałem, że to moje życie, moje miejsce. 

Po trzech miesiącach coś we mnie pękło. Tamtego dnia od godziny siedziałem u prezesa i wysłuchiwałem idiotycznych pretensji na temat spadku wydajności pracowników w moim dziale. Ludzie zasuwali jak mrówki, żyły sobie wypruwali, a on się czepiał.

– Jeśli nie poprawicie wyników, to się rozstaniemy. I z pana pracownikami, i z panem – zagroził w pewnym momencie.

Miałem dość.

– Mówi pan, że się rozstaniemy. No to do widzenia – i z tymi słowami wyszedłem.

Napisałem wypowiedzenie, oddałem służbowego laptopa, kluczyki od samochodu i wybiegłem na zewnątrz. Serce biło mi jak szalone. Nie mogłem uwierzyć, że przed chwilą zwolniłem się z pracy.

Zadzwoniłem do Jagody.

– Wyjedziesz po mnie jutro na dworzec w Rzeszowie? – zapytałem podekscytowany.

– Rany boskie, a co się stało?! Zabrali ci prawo jazdy? Zepsuł ci się samochód?

– Nie, nic takiego. Po prostu wracam do domu. Na zawsze! – odparłem.

Gdy wypowiedziałem te słowa, poczułem olbrzymią ulgę. Wreszcie byłem wolny.

Od tamtego dnia minęły cztery lata. Prowadzę z ojcem i bratem firmę, zajmujemy się handlem i obróbką drewna. Ja wziąłem na siebie finanse i sprzedaż, oni resztę. Jesteśmy z Jagodą małżeństwem, wkrótce przyjdzie na świat nasze pierwsze dziecko. Niedawno przeprowadziliśmy się do pięknego, starego domu niedaleko Ustrzyk Dolnych. Kiedy wychodzę rano do pracy i patrzę na pokryte teraz śniegiem korony strzelistych świerków, nie mogę uwierzyć we własne szczęście. Mam przecież wszystko, o czym człowiek może marzyć: prawdziwą miłość, spokój – i swoje miejsce na ziemi.

Czytaj także:
„Mąż całe życie wydzielał mi pieniądze. Gdy zachorował, po prostu je sobie wzięłam. Ta forsa należy mi się jak psu buda”
„Mąż był ze mną, by połechtać swoje ego. Gdy zaczęłam odzyskiwać rezon, uciekł do innej zahukanej naiwniaczki"
„Umówiłem się na randkę z gorącą laską z neta. Tak przynajmniej myślałem... Przyszło mi słono zapłacić za moją naiwność”
 

Redakcja poleca

REKLAMA