Syndrom „słoika”, człowieka ze wsi, z lokalnej społeczności… Takie teraz istnieje określenie pewnej grupy ludzi. Nazywa się tak osoby z małych miejscowości, które przyjeżdżają do dużych miast celem nauki i pracy. I do tej grupy należę ja. Z tą różnicą, że kiedyś mówiło się: „O, ta ze wsi”, a nie „słoik”.
Wspinałam się po szczeblach kariery
Od zawsze byłam tą ze wsi. Młoda, zdolna, po studiach. Do tego jako zalety można wpisać w CV – uczciwa, ambitna, otwarta na nowe zadania i projekty. Same pozytywne cechy. Ale przyjechała ze wsi, i to jest ta wada, ta jej ciemna strona.
Skończyłam trudne studia prawnicze, mieszkałam w akademiku. Radziłam sobie dobrze, nie było łatwo. Całymi dniami siedziałam w bibliotekach, snułam się po korytarzach uczelni. W każdy weekend starałam się zdobyć jakąkolwiek pracę. Skrypty drogie, ksero drogie, książki drogie. Trzeba się uczyć, trzeba mieć z czego się uczyć – o tak bym to określiła. Co weekend kelnerka, sprzątaczka, opiekunka na godziny do dzieci rodziców, którzy po całym tygodniu szli się bawić. Każdy grosz był ważny.
Rodzice nie mogli mi za bardzo pomagać. Na wsi jest oszczędność, liczenie się z każdą złotówką. Rodzeństwo miało swoje potrzeby, tata zaczął chorować. Nie był to łatwy czas dla mnie. Znajomi z uczelni imprezowali, bawili się, mieli czas odpocząć przez weekend. Ja nie. Ale sukces okupiony ciężką pracą smakuje lepiej.
Skończyłam studia. Młoda, w ciągle obcym mieście. Bez znajomości, bez żadnej pomocy. Udało mi się dostać na aplikację do poważnej kancelarii. Zaczęłam od prac typu ksero czy parzenie kawy adwokatom, potem pisałam pozwy. Z czasem przyszli po mnie nowi aplikanci, ja już byłam szczebel wyżej. Tak mijały lata, skończyłam kolejny etap studiów. Byłam już kimś w świecie prawniczym. Jednak pochodzenie jest ważne, brak koneksji, brak pleców.
Musiałam walczyć więcej i więcej o to, żeby istnieć na rynku. Podobno sukces w tym zawodzie to ciężka praca lub łóżko. No cóż, moje wychowanie w małej miejscowości, gdzie zasady i etyka są ważne, nie pozwoliły mi korzystać z opcji numer dwa. Kobieta ma się szanować, żyć zgodnie z własnym, czystym sumieniem. Miałam różne propozycje; byłam młoda, ładna, zgrabna, wolna… Z czasem większość mężczyzn wiedziała jednak, że ze mną nie ma to tamto.
– Aneta jest inna, Aneta jest pracowita – mówiono żartem. – Z Anetą to najwyżej na kawę!
O czym tu ze mną rozmawiać?
Udało mi się zaczepić w renomowanej kancelarii – własny gabinet, asystentka na trzech prawników. Sukces. Ale nadal każde odwiedziny na wsi u rodziców rozpoczynało standardowe pytanie:
– A ty, córuś, dalej sama, taka sama w tym wielkim mieście…? I nikogo nam nie przedstawisz…? – tak wypytywał zawsze tata.
Mama zaraz snuła opowieści typu:
– A wiesz, ten syn od Waldków skończył technikum i wrócił na morgi. Taki przystojny, zaradny, auto kupił. Bierze dotacje z Unii, rozwija gospodarkę. Miałabyś z nim dobrze.
Z radością słuchali o moich sukcesach, o wygranych sprawach, ale dziwnie patrzyli na fakt mojej samotności. Rodzeństwo już było w związkach, rodziły się dzieci, oni mieli ułożone życie. Ja według rodziców – nie. Bracia i siostry też patrzyli na moje sukcesy, jednak brak męża, dziecka… Taka spora rysa na moim wizerunku. Młodszemu bratu zawsze z ironicznym uśmiechem wyrywał się tekst:
– A ty, Anetka, wiesz, może… ten, wolisz panie? W mieście to można wszystko!
Patrząc dzisiaj z perspektywy kobiety już dojrzałej, muszę przyznać, że chyba moi bliscy mieli trochę racji. Jestem sama. Mam mieszkanie, kolejne wygrane sprawy na koncie, mam swoją dobrą markę na rynku prawniczym. Na dziecko już za późno, facet jakiś tam był. Bez uczucia, bez emocji, jedynie przygoda.
Nie podjęłam ryzyka
Wracam do pustych ścian po wielu godzinach pracy. I cisza, pustka, nawet kurz na meblach nie siada. Otwieram akta, robię lekki posiłek i pracuję dalej. W tle muzyka, jest spokój, jest fajnie. Tak? Nie, raczej nie. Jest samotność, takie wykluczenie ze społeczeństwa. Nikt mnie nie zaprasza, bo jestem sama, więc istnieje ryzyko, że się zakręcę koło jakiegoś zajętego faceta.
Przez lata znajomi opowiadali o dzieciach, od narodzin, przez szkołę, teraz już te dzieci są dorosłe. A ze mną o czym można rozmawiać? O pogodzie, o modzie, a – i jeszcze plany wakacyjne. No fajnie, tyle że wracam i komu mam pokazać zdjęcia, komu pochwalić się, co tym razem widziałam w kolejnym egzotycznym kraju?
Ze smutkiem przypominam sobie Piotra. On był z innej planety, szalony muzyk. Poznałam go w klubie. Zakochał się, a ja jak zwykle kalkulowałam nasz związek na zimno. Było fajnie, jakieś wyjazdy, wspólne dni, nawet święta spędziliśmy razem w górach. Piotr wiele razy składał mi propozycję założenia rodziny. Mówił tak słodko – jakie piękne będą nasze dzieci, moja kruszynko!
Wycofałam się po kolejnych oświadczynach, miałam trochę ponad trzydzieści lat. Mogłam wtedy zmienić swoje życie. Nie zaryzykowałam. Ja, bezwzględna prawniczka, która jak lew obroni klienta w sądzie. W kwestii swojego życia prywatnego nie umiałam podjąć ryzyka. Piotr odszedł. Zostałam sama. I jestem sama, i będę sama. Rozmieniłam życie. Wygrałam wiele spraw, swoje życie chyba raczej przegrałam.
Czytaj także:
„Tadeusz był rozsądny, stateczny i starszy 15 lat. Kochałam go, ale gdy na horyzoncie pojawił się mój były, zgłupiałam"
„Rok po ślubie odkryłem tajemnicę żony. Przez sen powtarzała imię swojego lowelasa! Byłem pewien, że przyprawiła mi rogi"
„Córka, która była moim powodem do dumy, przyniosła nam wstyd na całą wioskę. Ludzie na ulicy wytykają nas palcami"