„Wyrwałam się z biednego domu i kasa odebrała mi rozum. Wolałam nie jeść i żyć bez prądu, byle mieć nowe jeansy”

Chora kobieta fot. iStock, gorodenkoff
„Byłam wściekła. Nie na siebie, na życie, że jest tak niesprawiedliwe. Chciałam kupować więcej i więcej, nieważne, czy dana rzecz była mi potrzebna, czy po prostu wpadła mi w oko”.
/ 06.07.2023 08:30
Chora kobieta fot. iStock, gorodenkoff

Już w dzieciństwie nauczyłam się, że rzadko dostajemy to, czego chcemy. A nawet można zaryzykować stwierdzenie, że nigdy. W domu było krucho z pieniędzmi. Mama nie pracowała, bo zajmowała się nami, więc utrzymywał nas tata, z niebyt wysokiej pensji. Dawało się za to przeżyć, i tyle.

Nasze potrzeby musiały być skromne. W pierwszej kolejności mama płaciła rachunki – czynsz, prąd, gaz. Zawsze wyliczała na kartce, ile ma pieniędzy na cały miesiąc i jak powinna to podzielić, żeby na nic istotnego nie zabrakło. W tym planowanym za pomocą kartki i ołówka budżecie nie było miejsca na zachcianki i fanaberie. A fanaberią mogło być wszystko: nowe buty, książka, zabawka, szkolna wycieczka, wyjście z klasą do kina albo muzeum…

Szybko do mnie dotarło, że proszenie o pieniądze na taki cel to stracona sprawa. Mama uśmiechała się smutno i bezradnie rozkładała ręce. Moje młodsze siostry nie dostały się do żłobka, więc mama musiała zostać z nimi w domu. Tata zgrzytał zębami, gdy na prostej drodze do końca miesiąca wciąż wyrastał jakiś problem.

A to któraś z nas zachorowała i trzeba było kupić leki, a to coś się zepsuło i trzeba było naprawiać albo, nie daj Boże, kupić nowe. Bycie biednym to nie grzech, ale jest uciążliwie i upokarzające. A dzieciństwo w biedzie jest smutne i dość samotne. To nie tak, że koleżanki ode mnie stroniły i mnie wyśmiewały, to ja ich unikałam, bo się wstydziłam.

Obiecałam sobie, że jako dorosła nigdy nie będę tak egzystować. To niesprawiedliwe, że inne dzieci mogą co tydzień dostawać nową zabawkę, a ja muszę się zadowolić skromniutką paczuszkę pod choinkę i na urodziny. Chciałam żyć w tym innym świecie, lepszym, bogatszym, bardziej kolorowym. W tym, w którym marzenia się spełniają, a nie pozostają wiecznie w sferze marzeń. Na rzęsach stanę, by nie żyć z ołówkiem w ręku, wyrzekając się wszystkiego, co ładne, przyjemne, modne.

Gdy skończyłam osiemnaście lat, mogłam oficjalnie o sobie decydować. Nie poszłam więc na studia, bo uważałam to za stratę czasu. Chciałam zarabiać, już, teraz. Po maturze znalazłam pracę – jako kelnerka w pizzerii. Nie była to lekka praca, bo poza podawaniem do stołu musiałyśmy też sprzątać lokal (łącznie z toaletami) i zmieniać się na zmywaku. Płaca była kiepska, ale… Boże drogi, pierwszy raz w życiu miałam własne pieniądze, z którymi mogłam zrobić, co chciałam!

Studia nie są mi do niczego potrzebne

Pierwszego dnia przepracowałam dziesięć godzin i padałam na pysk ze zmęczenia, ale byłam przeszczęśliwa. Za dniówkę mogłam sobie kupić jeansy! Nowe, nie z ciuchlandu, bez żebrania u rodziców. Czułam się, jakbym wygrała w totka.

– Dziecko, zastanów się nad tymi studiami – prosiła mama. – Po maturze niewiele zdziałasz, teraz wszędzie wymagają magistra.

– Wy nie macie studiów.

– No właśnie! Ojciec całe życie był kierowcą, kręgosłup sobie niszczył. A ja po moim technikum co robię? Pracuję za marne grosze w sklepie, bo nigdzie indziej mnie nie chcieli. A z dyplomem mogłabym pracować w jakimś urzędzie czy innej firmie, która dobrze płaci i nie trzeba się namęczyć…

– Nie będę przez pięć lat dziadować, byle dostać papierek. Po studiach ludzie też siedzą na kasie w markecie, więc… daj spokój, mamo. Ten głupi dyplom szczęścia mi nie zagwarantuje.

Dla mnie zaś szczęściem były pieniądze. Tu i teraz. Takie, jakie były. Nie jakieś potencjalne „więcej” kiedyś tam. Liczyło się dla mnie, że dziś mam kasę. Mogę wyskoczyć na drinka po pracy, kupić sobie kosmetyki, nowe buty. Zmieniły się moje potrzeby, bo już nie byłam małą dziewczynką, która marzyła o dużym misiu z wystawy, ale radość z nowej rzeczy, na którą miałam ochotę i którą po prostu sobie kupiłam, była dokładnie taka sama.

Mama załamywała nade mną ręce

Kiedy kelnerowanie w pizzerii przestało mi się podobać, zmieniłam miejsce pracy na większą, lepszą knajpę, gdzie płacili więcej, a klienci dawali wyższe napiwki. I mogłam sobie kupić jeszcze więcej rzeczy…

– Kamila, po co ci to wszystko?! – mama łapała się za głowę, kiedy wracałam z kolejną reklamówką pełną zakupów. – A swoją drogą, skoro masz pieniądze, bo pracujesz, zamiast się uczyć, powinnaś dokładać się do czynszu i jedzenia. Wiesz, nic nie bierze się z powietrza…

Poczułam się autentycznie urażona tą prośbą, nawet nie żądaniem. Do tego stopnia, że się wyprowadziłam. Skoro mam płacić, to za własne. Wynajęłam małą kawalerkę. Trochę zaszalałam, ale pomyślałam, raz się żyje, nie będę dzielić lokum z pięcioma studenciakami, tak jak wcześniej gnieździłam się z rodziną. Zamieszkam wreszcie sama, jak człowiek.

Żeby opłacić czynsz i jedzenie, a jednocześnie nadal kupować sobie wszystko, na co miałam ochotę, musiałam pracować więcej. Zostawałam na nadgodziny, choć byłam wyczerpana.

Dodatkowo najęłam się przy roznoszeniu ulotek, zawsze wpadało parę groszy. Niestety, to nadal było za mało, kasa zdawała się parować. Z przykrością uzmysłowiłam sobie, że nie mogę już spontanicznie wpaść do drogerii i wyjść z nową wodą perfumowaną albo błyszczykiem do ust, jeśli chciałam tego dnia coś jeszcze zjeść.

Nie mogłam wbiec radośnie do sieciówki i przebierać w ciuchach, by wyjść z kilkoma nowymi ubraniami. Nie mogłam kupić czwartej pary czerwonych szpilek, bo po prostu mi się spodobały, choć pozostałe trzy pary leżały w szafie, prawie nieużywane. Musiałam opłacić czynsz, rachunki za prąd i gaz. Nim się obejrzałam, żyłam jak moja matka: albo-albo. Musiałam wybierać, na co wydać moje ciężko zarobione pieniądze.

Nic się nie stanie, jak kupię jeszcze to…

Byłam wściekła. Nie na siebie, na życie, że jest tak niesprawiedliwe. Chciałam kupować więcej i więcej, nieważne, czy dana rzecz była mi potrzebna, czy po prostu wpadła mi w oko. Nieistotne, że miałam w domu sześć wazoników. Chciałam tego, który stał na półce w sklepie. I najczęściej ulegałam tej chęci. Kupowałam, czego pragnęłam, do czego wyciągały się moje ręce…

Jak tej biednej dziewczynce z przeszłości do pluszowego misia na wystawie. Mój mózg niczym w pętli ciągle odtwarzał, jak to czy tamto pasowałoby do mojego mieszkanka, jak bym wyglądała w tej kiecce, jak bym pachniała tymi perfumami… Te myśli doprowadzały mnie niemal do obłędu. Próbując zapanować nad swoim pragnieniami, czułam się tak, jakbym odmawiała sobie powietrza.

Po prostu zapłacę za prąd podwójny rachunek w przyszłym miesiącu, decydowałam i wkładałam kolejny zakup do koszyka. W sumie i tak miałam się odchudzać, myślałam, więc mogę kupić te mniejsze jeansy, skoro zaoszczędzę na jedzeniu.

W efekcie z jednego zaległego rachunku za energię zrobiły się trzy. A dowiedziałam się o tym, gdy wstrzymano dostawę prądu do mojego mieszkania. Któregoś dnia wróciłam późno z pracy i nie miałam nawet światła w lodówce. Właściciel mieszkania zadzwonił i zaczął domagać się natychmiastowej spłaty zadłużenia.

Oraz czynszu za ten miesiąc, bo też nie zapłaciłam na czas. No tak, przypomniałam sobie, kasa magicznie się rozeszła, choć nie bardzo umiałam powiedzieć na co. Na pewno na coś, co sprawiło mi dużo frajdy w momencie kupowania, choć teraz już nie kojarzyłam, co to było. Myliły mi się dni, zakupy, rzeczy, które zwoziłam do wynajmowanego mieszkania. Po kilku dniach nawet o nich nie pamiętałam, ale chciałam więcej, wciąż więcej i więcej, i jeszcze tę szminkę, którą ostatnio widziałam u koleżanki z pracy…

Ponieważ nie miałam z czego zapłacić, właściciel zjawił się pewnego dnia z dwoma kolegami. Kazał mi się natychmiast spakować i wynosić w diabły. Gdy zobaczył, ile mam dobra do spakowania, pokręcił głową zniesmaczony i dał mi czas do jutra.
Nie miałam pojęcia, co robić. W końcu zadzwoniłam do mamy, z którą nie rozmawiałam od kilku miesięcy. Przyjechała i już nie łapała się za głowę. Teraz się załamała.

Nie protestowałam

– Boże, córcia, na co ci to wszystko…? Życia ci nie starczy na noszenie tylu ubrań. A to? Po co ci to było w ogóle? – pokazywała kolejne przedmioty.

– Nie wiem, mamo, naprawdę nie wiem, po prostu… – zaczęłam płakać. – To silniejsze ode mnie… Coś widzę i muszę to mieć, po prostu muszę, bo… nie wiem… – plątałam się, próbując ubrać w słowa swoją dziwną chciwość. – Ja… chciałam żyć inaczej niż wy, niż ja kiedyś, gdy niczego nie mogłam mieć… Ja…

– Już dobrze. Zajmiemy się tym. Dzwonię po ojca, żeby przywiózł jakieś pudła na te wszystkie rzeczy, a ty wracasz do domu.

Również wtedy, gdy rodzice spłacili mój dług, choć w tym celu musieli naruszyć oszczędności na czarną godzinę. Wstrząsnęło mną to jednak na tyle, by zrozumieć, że jestem chora. Strach przed biedą, przed odmawianiem sobie tego, na co miałam ochotę, wpędził mnie w zakupoholizm. Nie wiem jeszcze, czy pójdę na studia. Na razie moją wypłatę oddaję mamie, a ona wydziela mi kieszonkowe, z którego opłacam sobie terapię…

Czytaj także:
„Choroba mogła mnie zabrać w każdej chwili tak, jak moją mamę. Obiecałam sobie, że nie wydam na świat kolejnej sieroty”
„W tajemnicy przed rodziną urodziłam dziecko obcym ludziom. Zrobiłam to dla pieniędzy i ani trochę nie żałuję”
„Ojciec bez skrupułów nas porzucił. Teraz twierdzi, że chce naprawić nasze relacje, ale wiem, że chodzi mu tylko o kasę”

Redakcja poleca

REKLAMA