O tym, że zostałam surogatką, zdecydowało przypadkowe spotkanie z dawną przyjaciółką. Miałam wtedy 26 lat, samotnie wychowywałam dwójkę małych dzieci i często brakowało mi do pierwszego. Na pomoc rodziny nie miałam co liczyć, bo mieszkali daleko i sami biedowali, a mój były mąż wkrótce po rozwodzie spakował walizki i wyjechał z nową kobietą za granicę. Obiecywał, że będzie przysyłał alimenty, ale oczywiście słowa nie dotrzymał. A ja nawet nie wiedziałam gdzie go szukać. Zmagałam się więc z trudami dnia codziennego, zastanawiając się, jak wyjść z tej parszywej sytuacji. I wtedy spotkałam na ulicy przyjaciółkę z lat szkolnych, Kingą.
Nie widziałyśmy się od lat
Poszłyśmy na kawę i pogaduchy. Gdy zwierzyłam się jej ze swoich problemów, uśmiechnęła się tajemniczo.
– Mam pewien pomysł. Tylko nie wiem czy ci się spodoba – powiedziała.
– Jestem gotowa na wszystko. Prawie – odparłam.
– A poród za pieniądze?
– Nie rozumiem…
– Jesteś zdrowa, młoda, masz ślicznego synka i jeszcze śliczniejszą córkę. Mogłabyś zostać matką zastępczą na czas ciąży, czyli urodzić dziecko małżeństwu, które nie może mieć potomka. Ty zarobisz, a oni będą szczęśliwi i wdzięczni, że mają wreszcie swoje maleństwo.
– Mam wynająć brzuch? No coś ty! Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach!
– Nie tylko, nie tylko. Znam kobietę, która to już zrobiła, I szykuje się do kolejnego zapłodnienia.
– Poważnie? – zdumiałam się. – A ile można dostać za coś takiego?
– Naprawdę dużo. Plus koszty utrzymania. Zastępcza matka musi się przecież dobrze odżywiać i o siebie dbać.
– Aż tyle? Naprawdę? – byłam w szoku, gdy podała kwotę.
– Naprawdę. jak będziesz chciała wiedzieć coś więcej, zadzwoń. Skontaktuję cię z nią, da ci kilka cennych rad. Dzięki temu trafisz na właściwych ludzi i unikniesz kłopotów i niepotrzebnych stresów – odparła.
Pogadałyśmy jeszcze przez chwilę o tym i owym, po czym się pożegnałyśmy. Wtedy do głowy mi nawet nie przyszło, że tą tajemniczą kobietą jest Kinga. Przez następny miesiąc nie mogłam spokojnie zasnąć. Zastanawiałam się nad tym, co powiedziała mi Kinga. Z jednej strony, pomysł wydawał mi się niemoralny. Rodzić komuś dziecko za pieniądze? Ale z drugiej… Gdy rodziłam swoje dzieci, napatrzyłam się w szpitalu na łzy kobiet, które po raz kolejny traciły ciążę lub dowiadywały się, że nigdy w nią nie zajdą. Uświadomiłam sobie, że takim jak one, tym biednym udręczonym kobieto mogłabym pomóc. To chyba właśnie ta myśl sprawiła, że zadzwoniłam do Kingi. Pieniądze też oczywiście miały znaczenie, nie zamierzam kłamać lub robić z siebie świętej. Ale głównie chodziło o pomoc.
Zaprosiłam przyjaciółkę do siebie do domu
To właśnie wtedy przyznała mi się, że to ona jest tą tajemniczą kobietą, o której mi opowiadała. I jeżeli zechcę, to skontaktuje mnie z ludźmi, którzy są gotowi zapłacić za urodzenie dziecka.
– A co, jakąś agencję pośrednictwa prowadzisz? – zachichotałam nerwowo.
– Nie. Ale na moje ogłoszenie przed dwoma laty odpowiedziało aż trzydzieści małżeństw. Wszystkim przecież nie pomogę. Urodzę jeszcze najwyżej dwójkę. I koniec – uśmiechnęła się.
A potem zaczęła opowiadać, jak to się wszystko odbywa, załatwia. No i jak poradziła sobie z emocjami. To ostatnie właśnie niepokoiło mnie najbardziej. Nie bałam się pytań przyszłych rodziców, badań, zapłodnienia, samej ciąży, nawet porodu czy sprawy w sądzie. Ale zastanawiałam się, czy zdołam oddać maleństwo, które przez dziewięć miesięcy nosiłam pod sercem.
– To wszystko kwestia nastawienia. Jak sobie zakodujesz w głowie, że robisz to, by twoim maluchom żyło się lepiej, że to nie twoje dziecko, że twoja rola ogranicza się jedynie do wykarmienia tej drobiny, by mogła normalnie przyjść na świat, to dasz radę – powiedziała Kinga.
– Ty dałaś?
– Jak widać. Pomogła też świadomość, że ludzie, którym oddałam dziecko, naprawdę pragnęli go z całego serca. I że maluch ma teraz rajskie życie.
– To wszystko bardzo piękne… Ale nie wiem, czy jestem tak silna jak ty.
– W takim razie zapomnij o temacie. Pamiętaj, że ci ludzie są bardzo zdesperowani, wiele przeszli. Zatrują ci życie, jeśli nie dotrzymasz umowy. I na pewno zarządają zwrotu pieniędzy.
– To ja się jeszcze zastanowię.
– Ok. Jak już będziesz zdecydowana na sto procent, daj znać – odparła.
Biłam się z myślami przez następny miesiąc
Dam radę czy nie, dam radę czy nie? W końcu jednak się zdecydowałam. Stos niezapłaconych rachunków rósł w zastraszającym tempie i wiedziałam, że bez pieniędzy od małżeństwa pragnącego dziecka sobie nie poradzę. Chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do Kingi.
– Zdecydowałam się – zakrzyknęłam do słuchawki, ledwo odebrała.
– Dobrze to przemyślałaś?
– Tak, dobrze.
– W takim razie podrzucę ci kilka kontaktów. Dalej już radź sobie sama – odparła.
Z pierwszą parą spotkałam się dwa tygodnie później. Prawie od razu ich odrzuciłam. Z prostego względu – dziecka chciał tylko on. W mailu do mnie napisali, że oboje pragną maleństwa jak niczego na świecie, a w trakcie rozmowy okazało się, że tak naprawdę tylko mężczyzna pragnie zostać ojcem. Kobieta uśmiechała się, przekonywała, że jest inaczej, ale czułam, że jest nieszczera, że chce tylko przypodobać się mężowi. I rzeczywiście tak było. Gdy wyszedł na chwilę do samochodu, złapała mnie za rękę.
– Wie pani co, tak naprawdę cieszę się, że nie mogę mieć dzieci. Nigdy nie miałam instynktu macierzyńskiego – wyznała.
– To dlaczego pani nie powie tego mężowi? – zapytałam.
– Bo boję się, że się ze mną rozwiedzie. A tak pochodzę z nim na te spotkania, pochodzę i może w końcu pogodzi się z tym, że będziemy tylko we dwoje – odparła.
Nie zdradziłam jej, ale gdy mąż kobiety wrócił, podziękowałam za spotkanie. Chciałam, żeby maleństwo, które urodzę, było kochane przez oboje rodziców. W rezultacie on był bardzo zawiedziony, ona odetchnęła z ulgą. Druga para bardzo mi się spodobała. Po trzydziestce, świetnie sytuowani, a mimo to przemili, niezmanierowani. Kobieta przyznała ze łzami w oczach, że ma za sobą kilka nieudanych zabiegów, a ostatnio przeszła operację. Już nigdy nie będzie mogła zajść w ciążę. Ale w klinice wykonującej zabiegi zapłodnienia pozaustrojowego są przechowywane jej komórki jajowe. Ucieszyłam się. Pomyślałam, że to bardzo dobrze, że dzięki temu będzie mi łatwiej rozstać się z maleństwem. Bo to nie będzie moje dziecko w żadnej cząsteczce, tylko ich. A mój brzuch? Będzie tylko czymś w rodzaju inkubatora. No i nie kłócili się o pieniądze. Od razu zgodzili się zapłacić – połowę po udanym zapłodnieniu, połowę po zrzeczeniu się praw do dziecka, plus 1200 złotych miesięcznie na witaminy i zdrowe jedzenie. Nie kazali podpisywać żadnego weksla na gigantyczną sumę. Kinga uprzedzała mnie, że niektórzy każą sobie taki wystawić, by zniechęcić matkę zastępczą do zatrzymania maleństwa. Bo wtedy wkracza firma windykacyjna i zabiera wszystko. Ci powiedzieli, że mi ufają, że dobrze mi z oczu patrzy. Gdy to usłyszałam, nie potrafiłam już odmówić.
– W porządku, urodzę wam dziecko – powiedziałam.
– Naprawdę? Jest pani aniołem! – ucieszyła się kobieta.
To byli naprawdę porządni ludzie
Ani wtedy, w czasie rozmowy, ani nigdy potem nie dali mi odczuć, że jestem kimś gorszym, że skoro mi zapłacili, to mogą mnie traktować jak przedmiot. Wręcz przeciwnie, szanowali mnie, dziękowali. Nawet moim dzieciom prezenty kupowali. Piękne, drogie. Mnie nigdy nie było na takie stać… W ciążę zaszłam już po pierwszej wizycie w klinice. Oczywiście wcześniej przeszłam wszystkie niezbędne badania, ale próba była pierwsza. Lekarze uprzedzali i mnie, i rodziców, że to się rzadko zdarza, że żaden z zarodków może nie zagnieździć się w mojej macicy, że trzeba będzie zabieg powtórzyć, ale się udało! Ci ludzie szaleli ze szczęścia, a ja z nimi. Cieszyłam się, że ich marzenie o dziecku wreszcie się spełni. Sama jestem przecież matką i wiem, jakie to wspaniałe uczucie. Cieszyłam się też z tego, że dostanę pierwszą część pieniędzy, że wreszcie poprawi się moja sytuacja finansowa. Że mogę zapłacić zaległe rachunki, spłacić długi.
Ciąża przebiegała jak marzenie. Nie odczuwałam żadnych dolegliwości. Gdy nosiłam w brzuchu własne dzieci, puchły mi nogi, często bolał mnie kręgosłup. A wtedy? Nic. Pełen komfort. Mimo to jeździłam regularnie na badania, robiłam USG. Przyszli rodzice zawsze mi towarzyszyli. I skakali z radości, gdy słyszeli, że dziecko rozwija się znakomicie. Często też odwiedzali mnie w domu. Po to by „pogadać” z maluszkiem czy poczuć jak kopie. Rozumiałam ich. Sama kiedyś bardzo czekałam na pierwsze zdjęcia czy ruchy moich dzieci. Z tym jednak starałam się nie nawiązywać więzi. Nie głaskałam brzucha, nie ekscytowałam się, gdy się poruszyło. Mówiłam tylko, żeby się uspokoiło, że poszaleje sobie, jak przyjdą jego prawdziwi rodzice. I wiecie co? Słuchało! Dziś myślę, że to zasługa pana Boga. Pewnie się teraz oburzycie, powiecie, że Kościół jest przeciwny takim praktykom. A ja myślę, że to niesłusznie. Przecież gdyby Bóg nie chciał, żebym urodziła to dziecko, to by do tego nie dopuścił. A nie tylko dopuścił, ale też pomógł mi przetrwać te dziewięć miesięcy. W dobrej formie.
Urodziłam dziewczynkę
O czasie, przez cesarskie cięcie. Nie potrzebowałam tego, ale uznałam, że tak będzie lepiej. Pomyślałam, że kiedy się ocknę, o tym, że jest już maleństwo, świadczyć będzie tylko szew na moim brzuchu. Nie chciałam oglądać dziecka, bo sama do końca nie wiedziałam, jak zareaguję. Przez całą ciążę trzymałam się dzielnie, ale kto wie? Może nagle poczułabym ten niesamowity przypływ miłości macierzyńskiej który ogarnął mnie po narodzinach syna i córki? I nie chciałabym oddać niemowlęcia jego rodzicom? A tak, wszystko odbyło się tak, jak sobie we trójkę zaplanowaliśmy. Oni pojechali z córeczką do swojego domu, ja do swojego. Czy czułam żal, tęsknotę, wyrzuty sumienia? Nie, chyba nie. Raczej radość, że wszystko dobrze się skończyło, że tamci ludzie mają wreszcie swoje wytęsknione dziecko. Może gdybym nie miała własnych, to bym cierpiała. Ale w domu czekała dwójka moich ukochanych urwisków. Miałam kogo przytulić, kim się nacieszyć. Gdy leżałam w klinice, opiekowała się nimi Kinga.
Moi rodzice nawet nie wiedzieli, że byłam w ciąży. I bardzo dobrze. Zaraz by mnie zwyzywali, a może nawet przeklęli. Bo Boga obraziłam, bo prawdziwy katolik tak nie postępuje, bo Kościół jest przeciwny takim praktykom. Ja uważam, że to niesłuszna opinia. Bóg nie tylko pomógł mi donosić ciążę, ale także wykarmić dziecko. Ojciec dziewczynki przyjeżdżał do mnie przez pół roku po mój pokarm. W międzyczasie odbyła się sprawa w sądzie. Niewiele musiałam mówić, bo większość załatwił za mnie adwokat. Potwierdziłam tylko, że miałam romans z ojcem dziewczynki. A że nie jestem w stanie zapewnić jej należytej opieki i utrzymania, chcę zrzec się do niej praw. Sędziemu to wystarczyło. Gdy wyszliśmy z sali dostałam kopertę z resztą pieniędzy. W domu zauważyłam że jest w niej o pięć tysięcy więcej, niż się umawialiśmy. Widać tamci ludzie uznali, że zasłużyłam na premię. Od tamtej pory minęły prawie dwa lata. Nie mam pojęcia, co dzieje się z dzieckiem, które urodziłam. I nie zamierzam się dowiadywać. Nie dlatego, że jestem nieczuła czy bez serca. Nadal uważam, że tamta dziewczynka nie była moja, że ja tylko sprawiłam, że pojawiła się na tym świecie. Czy zdecydowałabym się na taki krok jeszcze raz? Na razie nie muszę. Moje dzieci chodzą już do przedszkola, pracuję. Daję sobie radę w życiu. Ale kto wie… Jeśli spotkam na swojej drodze parę, która tak jak tamci ludzie będzie rozpaczliwie pragnęła dziecka, może pomogę…
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”