„Wypiłam trochę za dużo i przespałam się z nieznajomym mężczyzną. Gdy pod łóżkiem znalazłam jego medalik, zamarłam"

Przespałam się z nieznajomym fot. Adobe Stock, Damir Khabirov
Nigdy nie podejrzewałabym siebie o to, że otworzę drzwi nieznajomemu i pójdę z nim do łóżka. Jednak dopiero to znalezisko sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz...
/ 17.05.2021 10:27
Przespałam się z nieznajomym fot. Adobe Stock, Damir Khabirov

Kajtek był bardzo niespokojny. Co chwilę podrywał się, jakby coś dostrzegł albo usłyszał, a zaraz potem, skomląc cichutko, próbował wcisnąć się pod łóżko.

– Kajtek, co jest piesku? Nie bój się… To przecież ty tu jesteś obrońcą, wiesz? Po to cię wzięłam. No…

Chciałam go pogłaskać, ale cofał się i drżąc, przywierał do ściany.

Otworzyłam drzwi nieznajomemu, choć było późno

Jakieś psie fanaberie. Trochę to dziwne, bo od kilku miesięcy, które spędził ze mną, zdążyłam się przekonać, że można na nim polegać.

Kajtek był owczarkopodobnym mieszańcem o dzielnym sercu. Idealnym dla kogoś, kogo los rzucił na to odludzie.

– No już, uspokój się, nic złego się nie dzieje. Masz tu ciasteczko, a pańcia naleje sobie jeszcze trochę tego niespecjalnie dobrego winka, dobrze? – zapytałam, ale widocznie dla Kajtka wcale nie było dobrze.

Olał smakołyk i patrzył w stronę drzwi, powarkując żałośnie. Gdy rozległo się delikatne stukanie, Kajtek zaskomlał cicho, a mnie wypadł kieliszek z dłoni.

– Cholera jasna i szlag by to… – zaklęłam. – Kto tam? – wrzasnęłam w stronę wejścia, podnosząc szybko kieliszek, który – na szczęście – był cały; tylko wino się rozlało, ale mała strata, krótki żal.

– Kto tam? – powtórzyłam, już trzymając rękę na zasuwie.

Bardzo przepraszam, mieszkam tu od niedawna, zaraz za lasem, widziałem panią na spacerze z pieskiem, teraz zobaczyłem światło, pomyślałem, że pani nie śpi… A ja jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tej głuszy. Tak mi wyszło, że przedstawię się, przywitam, że jakoś może poczuję się tu pewniej…

Nie jestem przesadnie strachliwa, ale sytuacja trochę mnie niepokoiła. I jeszcze ten Kajtek.

Na wszelki wypadek zamknęłam drzwi na łańcuch i dopiero wtedy odsunęłam zasuwę i uchyliłam drzwi.

– Dobry wieczór, a gdzie pan zamieszkał? – zapytałam, bo tu w pobliżu nic takiego, co nadaje się do mieszkania, nie ma.

– Dobry wieczór, jeszcze raz przepraszam, nie chciałem pani wystraszyć, a mieszkam tam, za lasem, jak te stare grusze.

– Tam? Przy tym starym cmentarzu? To przecież rudera rozwalona…

– Zgadza się. Zostałem znienacka bezdomny, a ta rudera to mój domek po dziadku. Tylko że nigdy nie sądziłem, że będę musiał w nim zamieszkać – wyjaśnił nieznajomy markotnym tonem.

Sąsiad okazał się wyjątkowo przystojnym mężczyzną

Znam takie sytuacje. Sama też nigdy bym tu nie zamieszkała, gdyby nie finansowe eksperymenty mojego ostatniego, byłego już (na szczęście) męża.

– No to proszę, niech pan wchodzi… – poszarpałam się chwilę z łańcuchem i wpuściłam nieznajomego do środka.

Muszę przyznać, że był bardzo przystojny. Typ Clooneya, ktoś absolutnie dla mnie.

– Kajtek, uspokój się – jeszcze raz próbowałam wpłynąć łagodząco na nadszarpnięty system nerwowy mojego psa. – Niech pan nie zwraca na niego uwagi, ma dziś zły dzień – roześmiałam się nieszczerze.

– Nie on jeden, nie on jeden. Pani pozwoli, Adrian Babeczko.

– Zuza – nosiłam w życiu już trzy nazwiska i ostatnio uznałam, że żadne z nich nie zasługuje, żeby je wymieniać w jednym szeregu z moim ślicznym imieniem.

Podałam gościowi rękę, a on uścisnął ją bardzo delikatnie i przytrzymał odrobinę za długo. Ale tylko odrobinę. I zajrzał mi głęboko w oczy.

Normalnie przyszpilił mnie. Poczułam w środku ciepły żar. „O, kochana, za szybko, za szybko” – skarciłam się w duchu.

– Proszę bardzo, niech pan da płaszcz…

– Tak, tak, już – trochę niezgrabnie się z niego wyzwalał. – Czy może buty? Też?

– Nie, no niech pan spojrzy, nie należymy z Kajtkiem do przesadnych czyściochów, w każdym razie ja nie jestem perfekcyjną panią domu, he, he.

Wino pachniało ziemią, ale za to jak smakowało!

Roześmiał się. Śmiech, psia krew, też miał pociągający. Zuza! Miej się na baczności.

– O, a to tak tradycyjnie, żeby nie z pustymi rękami… – wyciągnął butelkę wina.

Wzięłam i rzuciłam okiem z miną znawcy.

– Nie przypominam sobie, takiego cuda jeszcze chyba nie piłam – stwierdziłam.

– To możliwe. To wino z małej winnicy z toskańskiego zadupia. Nie do kupienia w normalnych sklepach. Zostało mi jeszcze z czasów, nazwijmy to, prosperity – znów lekko wyszczerzył zęby.

– Niech pan siada – to mówiąc, zgarnęłam manele z krzesła. – A ty przestań jęczeć, Kajtek, albo wypuszczę cię do ogrodu! Eee, od razu tak zrobię, pobiega, to się uspokoi.

Pies wybiegł jak strzała, a Adrian wyraźnie się zadomowił, bo natychmiast znalazł korkociąg i zabrał się do otwierania butelki.

– Najlepiej od razu, żeby miało czas trochę pooddychać – stwierdził.

No proszę, znał się na rzeczy.

– Hm, jakiś zapach taki jakby ziemisty – pociągnęłam nosem.

– Skąd, to wino ma zapach ambrozji. To, co pani czuje, to zapewne mokra ziemia, trochę naniosłem na butach, przepraszam.

– No tak, jasne, skąd ziemisty zapach w winie – chichotałam jak skończona idiotka.

– Pani Zuzanno – skoro już jesteśmy sąsiadami, a pani była tak miła i wpuściła mnie do siebie, to proponuję – przejdźmy na ty. Będzie wygodniej. Adrian.

– Zuza.

Wypiłam trochę.

O-bez-wład-nia-ją-ce.

To mi się trafiło!

– I jak, smakuje ci?

– Cudo, najlepsze, jakie w życiu piłam. A ty, co tak słabo?

– Ja tylko umoczę usta. Zdrowie nie pozwala na więcej…

– Tym lepiej, więcej będzie dla mnie…

Mój entuzjazm był chyba trochę niegrzeczny, ale Adrian znów się uśmiechnął i znów wziął moją rękę w swoje dłonie.

I zaczął coś mówić. I mówił, i mówił. Nie pamiętam już co, bo mówił i nalewał, a ja popijałam i słuchałam. A może wcale nie słuchałam, raczej patrzyłam, jak poruszają się jego wargi, jak marszczy czoło, jak mruży oczy. Jak błyszczy mu na piersi metalowy medalik z wizerunkiem koziego łba. Jak ten medalik rzuca świetlne refleksy. Kołysze się.

Następnego ranka nie mogłam sobie przypomnieć, co się stało

Obudziłam się rześka i radosna, choć pozbawiona pamięci. Adrian, jasne, ale co później? Pobiegłam do łazienki. Nie chciało być inaczej. Stało się – przespałam się z Adrianem.

Nie jestem specjalnie pruderyjna, ale też nie wskakuję do łóżka z dopiero co poznanym facetem. No dobra. Raczej nie wskakiwałam, jak się okazało. Zęby, kawka i… no właśnie! Cholera, gdzie jest Kajtek?

Założyłam kurtkę i wylazłam na dwór.

– Kajtek! – nic.

Zerwał się gdzieś powsinoga.

Lazłam przez ten las i wołałam, ale Kajtka nigdzie nie było. Doszłam aż do cmentarza i zboczyłam trochę, żeby zajrzeć do tej chałupy Adrianowego dziadka. Dziwne.

Nic się nie zmieniło. Pół ściany i dach zawalone. Futryna i ramy okienne wyszarpane. Resztki jakiegoś ogniska. Poza puszkami po piwie żadnego śladu życia.

Coś musiał ściemniać mój najnowszy kochanek… Wracając, zastanawiałam się nawet, czy to nie halucynacje. No jasne! Sikacz był sfermentowany i musiały się w nim wytrącić jakieś halucynogeny albo inne psylocyby.

Nie znam się, ale widocznie coś odebrało mi świadomość.

W domu nadal psa nie było. Nie znalazłam też tej toskańskiej flaszki. No, kochana, chyba trzeba się będzie wybrać do psychiatry. Ale nie z pustym brzuchem…

Wrzuciłam na patelnię trochę warzyw, kurkumę, bo chroni przed rakiem, i ugotowaną wcześniej kaszę jaglaną. Mniam. A potem coś zaszeleściło pod domem.

– Kajtuś, bęcwale, gdzie się włóczyłeś? Nie można na tobie polegać. Pańcia jest bardzo niezadowolona.

A potem, już do wieczora, robiłam to, co lubię najbardziej. Czytałam kryminał wyciągnięta pod cieplutkim kocykiem na kanapie.

– No dobra, piesku, jeszcze szybkie siusiu i spać! – wstałam, a przy łóżku coś szurnęło mi pod kapciem.

Pod łóżkiem znalazłam medalik tajemniczego kochanka

Wzięłam lampkę, żeby zobaczyć, co to. Nic niezwykłego, jakaś grudka ziemi, pewnie z psa albo moich butów. Dopiero gdy zbierałam to zmiotką, coś zadźwięczało metalicznie o szufelkę.

Podniosłam do oczu – to nie była ziemia. To był jakiś czarny proch, popiół czy inny pył, a w nim połyskiwał medalik z głową kozła. Przeszył mnie dreszcz...

Coś jednak było, coś się wydarzyło, to nie tylko moja chora imaginacja. Ale co? Nie wiem do dziś. Czasami śmieję się, że mój tajemniczy kochanek zgorzał na popiół z miłości do mnie. To przecież możliwe, nie?

PS. Drodzy czytelnicy, chcę Was uspokoić: nie zaszłam w ciążę. Nie narodził się żaden potwór, któremu śpiewam kołysankę...

Czytaj także:
„Rok kręciłem się obok niej, bo byłem zbyt nieśmiały, by zrobić pierwszy krok. Zrobiła to za mnie… jej matka”
„Miałam być na każde jego zawołanie. Gdy się postawiłam, pociął sobie całe przedramiona. Uznał, że go nie kocham”
„Musiałem konkurować z byłym mężem mojej ukochanej. Nie tylko o jej serce, ale i o sympatię jej dzieci”

Redakcja poleca

REKLAMA