Już dwunasty rok byliśmy pacjentami ośrodków leczenia niepłodności. Oboje przekroczyliśmy czterdziestkę, ja teoretycznie byłem płodny, za to żona miała swoje babskie problemy. Nasze szanse na rodzicielstwo były marne, zwłaszcza że problemem było nie tyle zajście, ile donoszenie ciąży. Po trzech próbach in vitro i dwóch poronieniach, byliśmy na skraju załamania nerwowego. Teraz po kolejnej nadziei na ciążę, znów oczekiwaliśmy na werdykt.
Czekałem, aż Irena wyjdzie z gabinetu lekarza. Inni fachowcy, do których się zwracaliśmy, mówili wprost, że to wyrzucone pieniądze, ten jednak zgodził się nas przyjąć. A pieniądze nie stanowiły problemu – półtora roku temu spadek po zmarłym w Londynie stryju wzbogacił nasze konto o ponad siedemset tysięcy złotych.
– Tylko nikomu się nie chwal – uprzedziła mnie żona. – Spadło nam jak z nieba i tylko w jednym celu to wykorzystamy. Wiesz, w jakim – dodała ciszej.
Naszym jedynym celem było posiadanie własnego dziecka.
W końcu na korytarzu pojawiła się Irena. W płaskich butach, prostych spodniach i ciemnym płaszczu nie wyglądała najlepiej. Zamiast coś powiedzieć, wpadła w moje ramiona i zaczęła szlochać. Po raz kolejny się nie udało. Traciła nadzieję, że jeszcze będzie matką.
Od kilku miesięcy pozostawała pod opieką psychologa. Walczyła z depresją. Ze mną zresztą wcale nie było dużo lepiej. Pragnienie potomka zdominowało nasze życie. Nie mieliśmy żadnego zajęcia, o niczym nie rozmawialiśmy z taką pasją jak o dziecku.
Postanowiliśmy zaryzykować
Kiedy Irena trochę się uspokoiła, poszła do toalety przemyć twarz. Nie było jej kilka minut. Siedziałem osowiały, ze wzrokiem wbitym w schody prowadzące do wyjścia. Nagle zobaczyłem na nich zgrabne łydki w lekkim, białym obuwiu, jakiego używają pielęgniarki. Kobieta, która zeszła po schodach, miała jasne włosy spięte w koński ogon.
Rozejrzała się po korytarzu. Na mój widok uśmiechnęła się. Podeszła bliżej.
– Chciałby pan mieć ładnego dzidziusia? – zapytała szeptem.
Milczałem. Nie miałem ochoty na rozmowę. Ona jednak nie zniechęciła się.
– Wiem, że państwo pragną mieć dziecko. Ja wam to mogę ułatwić. Jestem zdrową, inteligentną trzydziestolatką. Mam już pięcioletniego syna…
– Co pani mówi? – nie zrozumiałem.
Przewróciła zielonymi oczami i, rozejrzawszy się wokół, wyjaśniła:
– Mogę wam urodzić dziecko. Oczywiście nie za darmo… – podała mi wizytówkę. – Niech się pan odezwie.
Przeczytałem: Dorota... dyplomowana pielęgniarka, nr telefonu… Widziałem ją już na terenie tego ośrodka. Wyróżniała się urodą. Proporcjonalnie zbudowana, średniego wzrostu, o jasnej karnacji i zgrabnym greckim nosie. Miała ładny uśmiech i poruszała się po korytarzu tanecznym krokiem.
Gdy usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi od toalety, pielęgniarki już obok mnie nie było.
– Grzesiu, zabierz mnie stąd – poprosiła żona. – Chcę uciec jak najdalej.
W drodze powrotnej żona spała na tylnym siedzeniu, a ja w myślach analizowałem ofertę pielęgniarki. W pierwszym momencie uznałem ją za absurdalną, ale potem przypomniałem sobie opowieści dwóch znajomych par, które starały się o potomka. Jedna z nich cieszyła się już posiadaniem dziecka. Ci ludzie stali się rodzicami właśnie w taki sposób, niezupełnie zgodny z prawem, i wcale tego nie kryli:
– Umawiasz się z kobietą, której płaci się za urodzenie dziecka – mówili. – Taka matka zastępcza to surogatka. Po urodzeniu rezygnuje ze swych praw rodzicielskich, oddaje dziecko do adopcji ze wskazaniem.
Słyszeliśmy, że skorzystanie z usług matek zastępczych to spory wydatek – co najmniej 40 tysięcy złotych. A jak dziewczyna ładna i wykształcona, to nawet sto. Nas stać było na więcej. Dostałem przecież spadek. Do tej pory nawet nie rozważaliśmy takiego kroku, bo mieliśmy nadzieję, że uda nam się począć nasze wspólne dziecko, ale teraz, gdy ta nadzieja się ulotniła…
Następnego dnia Irena mnie zaskoczyła.
– Wiesz, śniło mi się, że jakaś kobieta obiecała urodzić nam dzidziusia – oznajmiła mi przy śniadaniu.
Zaniemówiłem. Czyżby żona usłyszała propozycję pielęgniarki?
– Tobie się śniło, a ja dostałem taką ofertę wprost! – zdecydowałem się powiedzieć prawdę. – Wczoraj w przychodni.
Kazała mi dwa razy powtórzyć słowa pielęgniarki. Analizowała każde zdanie. A potem niespodziewanie spytała:
– Chciałbyś z nią to zrobić?
– Skąd. To wariatka! – wycofałem się. – Przecież wiesz, że tylko ciebie kocham.
Moje wyznanie zabrzmiało żałośnie.
– Naprawdę? – nie dowierzała. – To może mi to teraz udowodnisz?
Zaciągnęła mnie do łóżka. Uprawialiśmy seks na zimno, bez emocji. Irena chciała wiedzieć, o czym myślę i czy jest mi dobrze. Nie lubiłem takich pytań. Niestety, od dawna nasze zbliżenia wyglądały podobnie.
– Wolałbyś się kochać z tą pielęgniarką, prawda? – dopytywała.
– Nie gadaj bzdur.
Wtedy chwyciła mnie za włosy.
– Irena, to boli.
– A wiesz jak mnie bolało, jak usłyszałam twoją propozycję!? Myślałeś, że będę szczęśliwa, kiedy się dowiem, że chciałbyś zrobić dziecko jakiejś pielęgniareczce?!
Odsunąłem żonę i popatrzyłem jej w oczy.
– Nic takiego nie powiedziałem.
Pogłaskała mnie po włosach. A potem za uchem, jak lubiłem.
– Ważne, co pomyślałeś.
– Zależy mi tylko na dziecku – uciąłem.
Uspokoiła się dopiero po kilku minutach.
Podszedłem do barku, nalałem sobie drinka. Piłem powoli, zastanawiając się nad propozycją złożoną mi przez pielęgniarkę. Czy była realna?
– Normalnie surogatce podany zostaje zarodek, który powstał dzięki metodzie in vitro. Może się udać lub nie. Natomiast jeśli kobieta ma problemy, a facet nie, to lepszym rozwiązaniem jest metoda naturalna, czyli po prostu stosunek – powiedzieli nam kiedyś znajomi. – Dzięki temu nie trzeba angażować lekarza i embriologów. Mniejsze koszty i mniejsze ryzyko wpadki...
Pamiętam, jak śmialiśmy się z Ireną, gdy to usłyszeliśmy. Teraz jednak my stanęliśmy wobec takiego wyboru. Nie znajomi.
– Ty nadal myślisz o tej ślicznotce, co?!
– Irenko, korzystanie z matek zastępczych w Polsce jest zabronione.
Pomimo obaw i wątpliwości postanowiliśmy spróbować. Nazajutrz, za zgodną żony, zadzwoniłem do pielęgniarki i wyraziłem wstępne zainteresowanie jej propozycją.
– Spotkajmy się jutro – zaproponowała.
Udało się za pierwszym razem
Ponieważ Irena była bardzo o mnie zazdrosna, kazała mi nagrywać rozmowy z „tą” kobietą. Kupiłem dyktafon ukryty w długopisie. Wpiąłem do kieszeni marynarki i poszedłem na pierwsze spotkanie. Umówiliśmy się w kawiarni, niedaleko kliniki leczenia niepłodności, gdzie pracowała. Od razu przeszedłem do rzeczy.
– Porozmawiajmy o warunkach finansowych. Jakie ma pani oczekiwania?
– Przez dziewięć miesięcy będę bezrobotna. Wezmę bezpłatny urlop. Poświęcę się ciąży całkowicie…
– To zrozumiałe – przerwałem jej. – Przejdźmy do konkretów.
– Po 5 tysięcy miesięcznie plus wydatki na lekarzy. Dodatkowo po stwierdzeniu ciąży 20 tysięcy i po urodzeniu kolejne 20.
– Wieczorem skonsultuję się z żoną i dam pani odpowiedź – obiecałem.
Wspólnie z Ireną uznaliśmy, że powinniśmy zgodzić się na te warunki. Druga taka okazja mogła się nie trafić. Natychmiast zadzwoniłem do Doroty i spytałem:
– Kiedy możemy się spotkać?
Nasze drugie spotkanie miało miejsce w hotelu w wyznaczonym przez nią terminie. Dokładnie obliczyła dni płodne, znała się na tych sprawach. Wzięła kąpiel i o to samo poprosiła mnie. Potem położyła się na łóżku. Po półgodzinie było po wszystkim. Powątpiewałem w efekty, ale ona zapewniła:
– Proszę się nie martwić. Spotkamy się za miesiąc. Na pewno się udało.
Wyczekiwaliśmy wiadomości z wielkim niepokojem. Dość szybko zadzwoniła do mnie z wieścią:
– Jest pan ojcem. Gratuluję!
– Nie uwierzę, dopóki się nie przekonam. Kupię test i przyjadę, dobrze?
Znów spotkaliśmy się w hotelu, gdzie wynająłem pokój. Podałem jej pojemnik. Poszła do łazienki i po kilku minutach wróciła.
– Dwie kreski – pokazała mi test.
– Czy to nie za wcześnie? – wciąż miałem wątpliwości, czy kobieta mnie nie oszukuje.
– Test ciążowy wykrywa w moczu gonadotropinę, hormon produkowany przez tkanki zarodka. Hormon ten jest obecny w moczu kobiety ciężarnej już w tydzień po zapłodnieniu – wyrecytowała. – Wyjeżdżam, żeby nie rzucać się w oczy. Będę gdzieś w Polsce. Proszę do mnie nie dzwonić. To ja będę się z panem kontaktować. Po pieniądze będę przyjeżdżać raz w miesiącu.
Zgodziłem się. Nawet nie podaliśmy sobie rąk. Dziwiłem się, że nic do niej nie czułem. Przecież nosiła moje dziecko. Bardzo żałowałem, że to nie Irena jest na jej miejscu. W jakimś sensie czułem się oszukany. Spotykaliśmy się każdego czternastego dnia miesiąca. Widziałem coraz większy brzuch tej kobiety, oglądałem wyniki badań.
– To syn – poinformowała mnie w połowie ciąży. – Jest pan zadowolony?
– Ważne, że jest zdrowy – mruknąłem, podając jej kolejny plik pieniędzy.
Gdy rozstawaliśmy się, zapytała czy się nie boję, że sprawa się wyda. To mnie zaniepokoiło.
– Niech nas pani nie próbuje szantażować. Dostała pani wystarczająco dużo.
– Tak pan uważa?
W myślach odliczałem tygodnie, a potem dni, nie mogąc się doczekać narodzin naszego syna. Wierzyłem, że wszystko pójdzie dobrze i że kobieta się nie rozmyśli. Irena odsłuchiwała nagrane rozmowy. Podejrzewała, że ta kobieta coś kombinuje i że mogą być problemy. Zatrudniła detektywa, który miał sprawdzić jej prawdomówność. Fakt, powinniśmy to zrobić na początku, ale przecież lepiej późno niż wcale. Detektyw ustalił, że Dorota robiła już wcześniej takie rzeczy.
– Pięć lat temu oddała swojego syna parze majętnych ludzi z Gdańska – relacjonował. – W klinice nie ma najlepszej opinii z powodu podejrzeń, że naprzykrza się niepłodnym parom jako zastępcza matka. Były na nią skargi, ale nie poniosła żadnych konsekwencji. Jej życiowym partnerem jest niejaki Roman T., dwukrotnie karany za wymuszenia, raz za pobicie. Właściciel podupadającego warsztatu samochodowego. Rozwiedziony, ojciec dwójki dzieci.
W końcu na świat przyszedł nasz syn
Czekałem przed szpitalem na wiadomość od Doroty, ale nie zadzwoniła. Pojawił się za to jej partner. I zażądał 50 tysięcy złotych zamiast umówionych 20.
– W przeciwnym razie zatrzymamy dziecko, a ty będziesz bulił ciężkie alimenty – oświadczył mi bez ogródek.
Po kilku minutach dostaliśmy telefon od zdenerwowanej Doroty.
– Nie zrzeknę się praw rodzicielskich – powiedziała bez ogródek.
Poczuliśmy, że grunt usuwa nam się spod nóg. Straciliśmy syna…
Wnieśliśmy pozew, oskarżając Romana i Dorotę o wymuszenie i próbę handlu dzieckiem. Sprawa przed sądem trwała wiele miesięcy. Ustalono, że Dorota i jej partner postąpili niezgodnie z prawem, ale my też. Dorotę sąd skazał na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. Jej konkubent – jak się okazało, inicjator „niemoralnej propozycji”, próbujący wymusić od nas większe pieniądze – został skazany na półtora roku więzienia. My dostaliśmy niewielkie wyroki w zawieszeniu.
Więcej nie myśleliśmy o rodzicielstwie zastępczym. Zdecydowaliśmy się zaadoptować dziecko, jednak odmówiono nam. Po wyroku nie mamy szans na adopcję. Płacę alimenty na małego Jasia i praktycznie go nie widuję. Mam za swoje.
Czytaj także:
„Dzięki siostrze odzyskałam wolność. Porzuciłam beznadziejną pracę z głodową pensją, by w końcu robić to, co kocham”
„Córka zmusiła mnie, żebym wybierał pomiędzy nią, a kobietą, którą kocham. Przez jej fanaberie straciłem miłość życia”
„Justyna udawała moją przyjaciółkę, a po cichu próbowała skłócić mnie z mężem. Postanowiłam dać tej małpie nauczkę”