Nie miałam szansy zrealizować swoich marzeń, bo rodzice podjęli najważniejszą decyzję w moim życiu za mnie.
– Wyjdziesz za Staśka, dobry chłop, rodzina porządna, dom ma, kawał ziemi ma, będzie ci dobrze – oznajmił mi po prostu któregoś dnia ojciec.
– Ale… – chciałam protestować, ale wiedziałam, że nie ma to sensu.
W naszym domu zdanie ojca było finalne i niepodważalne. Uciekłam po prostu do pokoju i natychmiast zalałam się łzami. Miałam wtedy dwadzieścia lat i byłam zakochana w chłopaku, który pomagał moim rodzicom w sadzie.
– Piotrek, ja nie mogę za niego wyjść, zrób coś, błagam! – płakałam ukochanemu.
– Anielka, co ja mogę… Twój ojciec nigdy się nie zgodzi na to, żebyśmy byli razem. Nie mam żadnej pozycji, nie mam pieniędzy… – odpowiadał mi bezradnie.
– Ale dla mnie to nie ma znaczenia! Jesteś kochany, jesteś mądry, czuły, ambitny! – żarliwie protestowałam.
– Wiem, kochanie, wiem – obejmował mnie. – Ale dla twoich rodziców to nie ma żadnego znaczenia. Musimy się rozstać. Wyjadę stąd, daleko… Tylko w ten sposób będziemy umieli o sobie zapomnieć. Bo przecież musimy zapomnieć.
Miałam złamane serce
Ból rozstania i frustracja wynikająca z odebrania mi możliwości decyzji doprowadziły mnie do czarnej rozpaczy. Całymi dniami siedziałam w swoim pokoju i nie wychodziłam spod kołdry. Gdy już musiałam coś zrobić, wykonywałam to szybko i bez żadnego komentarza, a potem z powrotem zamykałam się w swojej przestrzeni i przeżywałam zadane mi przez ojca i los krzywdy.
– Anielka, wiem, że masz za złe ojcu, ale zaufaj mu trochę… On wie, co dla ciebie dobre, robi to wszystko z troski. Chce, żeby żyło ci się wygodnie, żebyś była bezpieczna – przekonywała mnie mama, ale nie wierzyłam jej.
– Skoro chce dobrze to mógłby chociaż zapytać mnie o zdanie! Przecież ja Staśka prawie nie znam, a co dopiero mówić o kochaniu! – buntowałam się.
– Córcia, jeszcze go pokochasz, zobaczysz. Nie ma się co kierować namiętnościami i emocjami w tak ważnych sprawach. Miłość raz jest, a potem znika i człowiek wtedy zostaje z niczym.
Jej argumenty wydawały mi się zupełnie abstrakcyjne. Nie potrafiłam zrozumieć takiego podejścia do życia. Było mi ciężko oswoić się z tą sytuacją, zwłaszcza że Stasiek niczego nie ułatwiał. Spotykał się z moim ojcem, żeby obgadać współpracę przy sadach, to, co dostaniemy „na start” od jednych i drugich rodziców, ale mną nie był zainteresowany. Zdarzało się, że bywał w naszym domu, a ze mną ledwo się przywitał.
Szczerze go nie cierpiałam
Mimo że być może sam był ofiarą takiego samego układu ze strony swoich rodziców, poprzysięgłam sobie, że nigdy nie obdarzę go ciepłym uczuciem. Winiłam go za odebranie mi szansy na szczęście i uwięzienie w niechcianym małżeństwie.
W dniu ślubu czułam mdłości od samego rana. Nadskakujące mi kobiety chichotały, że jestem pewnie przejęta małżeństwem i nocą poślubną, ale w rzeczywistości było mi zwyczajnie słabo na myśl o wyjściu za Staśka i byciu jego żoną do końca życia. Ceremonia i wesele działy się jakby obok mnie. Wyprana z emocji przyjmowałam życzenia, wznosiłam toasty i dawałam się całować mężowi, ale w środku byłam w prawdziwie grobowym nastroju.
Pamiętam jedynie to, że przez całą mszę ślubną modliłam się do Boga, żeby pozwolił mi jeszcze kiedyś być szczęśliwą.
Moje życie ze Staśkiem było dokładnie takie, jak się spodziewałam. Praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy. Mąż oczekiwał ode mnie jedynie tego, żeby dom był zawsze czysty, a obiad podany pod nos. Właściwie nic o sobie nie wiedzieliśmy. Nie interesowały go moje pasje, moje ulubione książki czy filmy, nie wiedział, co mi się marzy. Realizowaliśmy po prostu odgórnie narzucony plan.
W końcu coś się zmieniło
Pewnego dnia jednak moje serce znowu drgnęło i zapłonęło uczuciem. Nie do męża, bynajmniej. Po raz pierwszy poczułam, że rośnie we mnie tęsknota do kogoś innego niż Piotrek. Mój dawny ukochany wyjechał jeszcze przed moim ślubem – tak, jak zapowiedział. Od tamtego czasu nie wyobrażałam sobie nawet, że jeszcze kiedykolwiek prawdziwie się zakocham, a nawet zaledwie zadurzę w jakimś mężczyźnie. A jednak. Trafiło mnie jak piorunem.
Bartosza zauważyłam po raz pierwszy podczas jednej z niedzielnych mszy w naszym kościele. „Boże, co za mężczyzna! Jak grecki bóg!”, zachwyciłam się w myślach, pochłaniając go spojrzeniem. Wpatrywałam się w niego ukradkiem przez całe nabożeństwo. To i jeszcze następne, a potem jeszcze następne… Nie tylko cieszyłam oczy jego niezwykłą urodą, ale i chłonęłam jego anielski śpiew – Bartosz był parafialnym organistą.
Do kościoła zaczęłam chodzić cztery razy w tygodniu. Często na msze, podczas których ledwo kto siedział w ławkach, na przykład o szóstej rano. Marzyłam, żeby mnie zauważył, żeby dostrzegł moją tęsknotę w spojrzeniu i odwzajemnił moje gorące uczucie. Aż w końcu…
Zauważył mnie
– Dzień dobry. Widuję cię tu bardzo często i zwróciłaś moją uwagę… – zagaił nieśmiało pewnego dnia.
Serce prawie wyskoczyło mi z piersi.
– Tak, ja… Bardzo lubię słuchać, jak śpiewasz… Przychodzę specjalnie na msze, na których jesteś… – odparłam nieśmiało, a moja twarz oblała się rumieńcem.
Tamtego dnia rozpoczęła się nowa tradycja: zawsze po nabożeństwie siadaliśmy na ławce pod kościołem i rozmawialiśmy. O marzeniach, o pasjach, o przeszłości i przyszłości… O tym wszystkim, co nigdy nie interesowało Staśka. Z czasem nasze rozmowy zaczęły się przeciągać do kilku godzin, a ja musiałam się tłumaczyć mężowi z długich nieobecności. Nie czułam się jednak winna. Bartosz rozbudził we mnie nadzieję na to, że jeszcze kiedykolwiek mogę być szczęśliwa.
Czasem miałam wrażenie, że i on odwzajemnia moje uczucie, ale starałam się nie pokładać w nim wielkiej nadziei. Bartosz wiedział, że jestem mężatką, obydwoje byliśmy wierzący, przecież takie rzeczy nie miały prawa bytu… A jednak, w moim wykonaniu się działy. Może i on więc w sekrecie oddawał się niepoprawnemu, grzesznemu pragnieniu, aby nasza relacja przerodziła się w coś większego?
Jestem grzesznicą, ale nie żałuję
W końcu poznałam prawdę. Któregoś dnia po mszy Bartosz zaprosił mnie do zakrystii, gdzie zostawiał nuty i teksty pieśni dla proboszcza. Wystarczyła nam dosłownie chwila w zamkniętym pomieszczeniu, w samotności, z dala od wścibskich spojrzeń… Nasza namiętność wybuchła niczym bomba atomowa.
Rzuciliśmy się na siebie jak na ostatnią butelkę wody na środku upalnej pustyni. Wiedziałam, że to, co robię, jest grzechem, ale nie czułam się winna. W końcu otrzymałam od życia szczęście, o którym zawsze marzyłam – nawet jeśli tylko na chwilę.
– Aniela, Aniela… – szeptał mi Bartosz, sunąc dłońmi po moim nagim ciele. – Co my teraz zrobimy? Przecież nikt się nie może dowiedzieć. To byłby okropny skandal… Ale nie potrafię bez ciebie żyć, nie chcę! – deklarował żarliwie.
– Nie mamy wyboru, musimy utrzymywać to w sekrecie. To jedyny sposób na to, żebyśmy byli razem – odparłam trzeźwo.
– A co jeśli ktoś nas zauważy? Gdzie mamy się spotykać?
– Tutaj. Sam powiedziałeś, że zakrystia zawsze jest pusta w czwartki i poniedziałki po porannej mszy…
– I co, zrobimy z niej miejsce naszych schadzek? Anielka, to zbyt ryzykowne – przejął się.
– Przecież nie mamy innego pomysłu… – szepnęłam bezradnie. – Nie możemy się spotykać w miejscach publicznych, bo ludzie zaczną gadać. Nie mogę cię zapraszać do domu, bo tam ciągle jest Stasiek. Do ciebie też nie mogę przyjść, bo mieszkasz obok sklepu i domu wójta, od razu się zainteresują.
Bartosz zamyślił się głęboko, a po chwili znowu zaczął namiętnie mnie całować.
Nasz związek trwa już trzeci miesiąc. Jestem szczęśliwa, chociaż utrzymanie romansu w sekrecie wymaga od nas gimnastyki i życia w kłamstwie. Trudno. Jestem gotowa na takie poświęcenie, jeśli dzięki niemu mogę zaznać chociaż odrobiny prawdziwej miłości…
Czytaj także:
„Zostawiłam męża i ogołociłam nasze konto bankowe. To była zapłata za zdradę. Prawie zrujnowałam nasze życie”
„Obcy facet wychowuje moje dziecko i płaci za błędy mojej młodości. Zawsze wiedziałam jak się ustawić”
„Wszyscy się ze mnie śmiali, bo wyszłam za mąż za robotnika. Teraz my brylujemy na salonach, a oni wyją z zazdrości”