Miałam zły sen. Dziesięciu facetów w strojach roboczych kopało dół. To znaczy jeden kopał, a dziewięciu stało wokół. Opierali się na łopatach i patrzyli bez zbytniego zainteresowania, jak ten jeden się męczy. Po chwili wszyscy zgodnie udali się na przerwę, czyli na drugie śniadanie. Obudziłam się zaniepokojona, że może to ostrzeżenie. Wielkimi krokami zbliżał się bowiem w moim bloku remont centralnego ogrzewania.
„Eee, niemożliwe – pomyślałam. – Przecież epoka, w której fachowcy pracowali na zasadzie, czy się stoi, czy się leży trzy tysiące się należy, odeszła w zapomnienie. W tamtym czasie głowa służyła raczej do podpierania niż do myślenia, teraz jest inaczej – duże bezrobocie, więc ludzie się starają”.
Pokręcili się trochę i zniknęli na tydzień
Jednak im bliższy był termin remontu, tym więcej miałam wątpliwości. Nie pomogły nawet zapewnienia administracji, że wybrano najlepszą ekipę, więc bez obaw, kilka dni i będzie po wszystkim. I że na pewno to nie ta sama firma, która kilka lat temu robiła u nas wymianę rur. Wtedy jak wymontowali miski klozetowe pod koniec października, to jeszcze w listopadzie mogliśmy się z sąsiadem sobie przyglądać przez dziurę w podłodze. Nie było śmiesznie…
Teraz powtarzałam sobie w myślach tylko jedno życzenie – oby mój sen nie okazał się proroczy! Jestem tłumaczką, gonią mnie terminy, nie chciałabym pracować, siedząc z laptopem w kuchni na niewygodnym taborecie.
Termin zbliżał się nieubłaganie. Na drzwiach do klatki schodowej pojawiła się kartka, żeby przygotować mieszkania, poodsuwać meble, pozasłaniać co jest do osłonięcia i ogólnie udostępnić pole do działania, bo w najbliższy poniedziałek o 8 rano zdemontują stare kaloryfery i dostarczą nowe. Nie napisano, ile będzie trwać wymiana, ale pewnie krótko, więc co mieli pisać?
No i w poniedziałek zaczęło się. Pojawiła się ekipa jak z filmu Barei. Najpierw wnieśli nowe kaloryfery do wszystkich pomieszczeń, potem, potykając się o nie, zaczęli demontować stare. Dlaczego nie odwrotnie? Nie wiem. Jak na takie utrudnienia, poszło im całkiem sprawnie, bo już po dwóch godzinach skończyli demontaż i znikli. Jak kamfora – na tydzień!
Ale o tym dowiedziałam się następnego dnia z kartki wywieszonej na drzwiach bloku. Na siedem długich dni zostałam w mieszkaniu przygotowanym do remontu, z regałami i meblami poodsuwanymi od ścian. „Nie będę jeździć z gratami w tę i z powrotem, nie mam na to siły” – pomyślałam, zła jak wszyscy diabli. Zdjęłam ochronne folie i czekałam niecierpliwie na powrót „fachowców”.
W określonym terminie ekipa pojawiła się wyposażona w świdry i inne narzędzia pozwalające przebijać się przez stropy i podłogi. Rozłożyli sprzęt we wszystkich możliwych pomieszczeniach, pokręcili się i… poszli na przerwę. Nie było ich parę godzin. Kiedy wrócili, zabrali się wreszcie do pracy. Jeden poszedł piętro wyżej robić dziury w podłodze sąsiada, by wyciągnąć tamtędy wycięte stare rury i wsunąć nowe. Drugi z wiadrem przymocowanym do długiego kija ustawił się w moim mieszkaniu, żeby wyłapywać gruz lecący z sufitu.
– Ooo! Co za racjonalizatorski pomysł – powiedziałam z uznaniem do młodzieńca, który z podniesioną głową, w skupieniu wpatrywał się w miejsce, skąd dochodził warkot świdra.
– Eee, to nic nowego – powiedział nie bez dumy – zawsze tak robimy. Jak trochę tu postoję z kubełkiem, to potem nie muszę zamiatać i żadna cegła na pewno nie spadnie mi na klepkę.
„Na pewno to nie spadnie na piątą klepkę, bo jej brak” – pomyślałam.
Patrzyłam na niego i oczom nie wierzyłam. Trzymał ten kubeł nad głową, ale z pół metra od sufitu. Jakby podniósł wyżej, wyłapałby wszystko, a tak gruz sypał się nie tylko do wiaderka, ale na pobliską szafę, podłogę, i w zasadzie na wszystko wokół. Przerażona spojrzałam na stojący w drugim kącie pokoju nowy kaloryfer. Tam właśnie znajdował się kolejny pion do rozkucia. Co prawda kaloryfer nie był rozpakowany, więc się nie mógł zapylić, ale jeśli fachmanowi od wyłapywania gruzu cegła nie wpadnie do kubła, tylko walnie w nowy sprzęt, to będzie koniec zabawy.
Czemu te dziury muszą być takie wielkie?
– Może pan przesunie trochę dalej ten nowy kaloryfer, bo się uszkodzi – poprosiłam, ponieważ w suficie wywiercona była już pierwsza dziura i przyszła kolej na następny pion.
– A po co? Się niech pani tak nie denerwuje, wszystko jest pod kontrolą.
– No to, Wojtek, jedziemy z drugą dziurą! – rozległo się wołanie z pierwszej dziury i dało się słyszeć wiercenie.
Wojtek chwycił kubeł na drągu, i ku mojemu zdumieniu, zamiast stanąć przy kolejnym pionie w tym samym pokoju, pobiegł do sypialni. Patrzył w górę i czekał. Tymczasem zgodnie z moimi przewidywaniami gruz zaczął się sypać nad nowym kaloryferem…
– Panie, do cholery! – ryknęłam przeraźliwie. – Tutaj wiercą, a nie tam!
Specjalista od kubła przybiegł, ale było już za późno. Kawałki cegieł spadały prosto na grzejnik. A powolny w myśleniu Wojtek dopiero teraz zaczął go niezdarnie przesuwać… I tak rozpętał się u mnie istny armagedon. W narożnym mieszkaniu było aż 5 pionów centralnego ogrzewania. Wymiana kaloryferów trwała więc i trwała. Jakoś musiałam w tym pobojowisku żyć i pracować.
Na środku jednego pokoju zrobiłam sobie wyspę z biurkiem i komputerem, a w drugim wyspę do spania. Wyspy uwalniałam z foliowych osłon, gdy pożal się Boże „fachowcy” mieli fajrant, czyli po piętnastej. Wcześniej chodziłam krok w krok za hydraulikami i patrzyłam im na ręce. Czynili bowiem więcej szkód niż słoń w składzie porcelany.
Swoje wiertarki i inne elektryczne sprzęty wtykali do kontaktów, a potem pociągając za kabel, wyciągali wtyczki razem z kontaktami. Ze zgrozą stwierdziłam, że czekają mnie koszty, bo bez elektryka, murarza i malarza, mieszkanie nie będzie nadawało się do życia. Nie mogłam też zrozumieć, dlaczego dziury w podłodze i suficie, przez które trzeba przeprowadzić dwie cienkie rurki od centralnego ogrzewania, muszą być aż tak wielkie. Do czasu aż na własne oczy się nie przekonałam.
W sypialni rury umiejscowione były blisko parapetu. Stałam akurat w kuchni, kiedy zaczął stamtąd dochodzić podejrzany dźwięk – stuk, stuk, stuk. Zdziwiona zajrzałam tam, bo żadnego fachowca akurat nie było i stukać mógł chyba tylko duch. Zobaczyłam wysuwającą się przez dziurę w suficie instalacyjną rurę. Była długa i plastikowa, a więc giętka. Wyginając się, natrafiła na opór parapetu. Nie stał tu jednak żaden fachowiec, który chwyciłby ją i naprowadził na odpowiedni tor, bo panowie poza incydentalnym przypadkiem akcji łapania gruzu, nie pracowali dwójkami.
Samotnie działający hydraulik piętro wyżej zaczął więc wywijać rurą, zataczając nią coraz szersze kręgi. „To po to im tak wielkie dziury!” – doznałam olśnienia i chwyciłam za rurę, która czyniła coraz większe spustoszenia w pokoju. Tynk się sypał, a ja się darłam:
– A żeby was jasny szlag trafił z taką robotą! To nie ja powinnam tu stać i łapać tę cholerną rurę!
Kiedy wreszcie grzejniki znalazły się na swoim miejscu, przyszli eksperci z poziomicą. Tym razem dwaj. Kaloryfery musiały bowiem wisieć równiutko wypoziomowane, i jak widać, potrzebna była odpowiednia kontrola.
Prawdziwi fachowcy wyjechali za granicę
Już wychodzili po dobrze wypełnionym obowiązku, kiedy coś mnie tknęło i zajrzałam do pokoju. Grzejnik wisiał krzywo, przechylając się na lewo o jakieś 5, albo i więcej centymetrów.
– Panowie, przecież to wisi krzywo! – upomniałam robotników.
– Rzeczywiście – o dziwo, przyznali mi rację. – Zsunął się z haka...
– Albo się nie nasunął – podpowiedział drugi, po czym podszedł, walnął piąchą w mój nowy grzejnik i dodał: – No i już siedzi jak ulał.
Wreszcie hydraulicy zakończyli robotę, i ku mojej radości pojawił się malarz. Zamurował dziury i pokrył je białą farbą. Szło mu to sprawnie, narzekał tylko na niskie zarobki. Różnica w kolorze między zamalowaną powierzchnią, a resztą ścian była powalająca. Miałam już dosyć remontu, ale widać było, że malowania mieszkania nie da się uniknąć. Zapytałam więc fachowca, czy nie zechciałby sobie dorobić, zwłaszcza że nadchodził akurat weekend.
– W weekend to ja nie pracuję – odparł, chociaż tak narzekał na biedę.
– A w poniedziałek? – dopytywałam.
– Tak, ale tylko rano, bo do godziny 15 muszę tu w bloku dokończyć po hydraulikach. Potem fajrant.
– A po południu pan nie przyjdzie?
– Po obiedzie dojazd się nie opłaca.
Rozdziawiłam usta jak gamoń, ale zaraz pomyślałam, że pewnie dojeżdża spoza Warszawy.
– A gdzie pan mieszka?– zapytałam.
– Na Mokotowie – podał sąsiadującą z moją dzielnicę stolicy.
Przed remontem myślałam, że czasy się zmieniły, ludzie nie mają pracy, łapią więc każde płatne zajęcie, starają się, myślą nad tym, co i jak robią, żeby tej roboty nie stracić. Myliłam się. Albo miałam wyjątkowego pecha do fachowców, albo ci prawdziwi wybrali Anglię, Irlandię, Norwegię czy inne miejsce na ziemi, żeby zarabiać.
Czytaj także:
„Moje mieszkanie wykańczała banda partaczy. Nie dość, że odstawili fuszerkę, to na koniec zaśpiewali kosmiczną sumę”
„Do wykończenia mieszkania zatrudniliśmy fachowców z polecenia. Nie podpisaliśmy umowy, bo tak miało być taniej…”
„Czy każda ekipa remontowa to banda partaczy i leni? Niczego się nie można doprosić i robią tylko dodatkowe problemy”