„Moje mieszkanie wykańczała banda partaczy. Nie dość, że odstawili fuszerkę, to na koniec zaśpiewali kosmiczną sumę”

małżeństwo, które wykańcza mieszkanie fot. iStock by Getty Images, KatarzynaBialasiewicz
„Glazurnik trzy razy poprawiał mozaikę. Reszta na pierwszy rzut oka wyglądała w porządku, potem jednak okazało się, że dekory były nadkruszone, fugi źle rozrobione, a podłoga położona krzywo. Kiedy tuż po zamontowaniu zepsuła się toaleta i zaczął przeciekać kran, a hydraulik migał się od poprawek, byliśmy już mocno zmęczeni. A czekały nas kolejne przejścia”.
/ 21.04.2023 22:30
małżeństwo, które wykańcza mieszkanie fot. iStock by Getty Images, KatarzynaBialasiewicz

Wiele słyszałam historii na temat przejść z robotnikami. O ich „pracowitości”, „sumienności” i „dotrzymywaniu terminów” krążyły wśród znajomych legendy. Wszyscy mówili, że jest źle, dopóki jednak nie przekonałam się o tym na własnej skórze, nie sądziłam, że aż tak źle…

W marcu zeszłego roku kupiliśmy z mężem mieszkanie. Oczywiście od razu rozpoczęliśmy poszukiwania ekipy wykończeniowej. Nie chcieliśmy brać ludzi z ulicy, bo wiadomo, można źle trafić. Zaczęliśmy więc podpytywać rodzinę i znajomych..

– U mnie robił Iksiński – słyszeliśmy najczęściej. – Schrzanił to i tamto.

W końcu zdecydowaliśmy się na pana Mietka, znajomego ciotki Hanki.

– To dobry fachowiec – zachwalała. – Ma firmę budowlaną i może wam przysłać najlepszych ludzi. Piętnaście lat temu robili u mnie remont piętra i byłam naprawdę zadowolona.

– Piętnaście lat? Dawno… – mruknęłam, ale ciotka machnęła ręką.

A cóż się mogło zmienić? Tyle że więcej doświadczenia ma!

Glazurnik niezbyt przykładał się do pracy

Nie wiem, czy firma pana Mietka rzeczywiście zatrudniała kiedyś świetnych fachowców, a potem coś się popsuło, czy ciotka nie miała po prostu zbyt dużych wymagań i rozeznania, ale panowie, których przysłał nam jej znajomy, świetni na pewno nie byli. 

Najpierw przyszedł glazurnik. Mrukliwy facet koło czterdziestki, miłośnik piwa, o czym świadczyły pozostawiane przez niego butelki. Miał za zadanie położyć płytki w łazience.

– Tylko niech pan się stara oszczędnie gospodarować. Jest wyliczone „z górką”, ale w razie co, nie będzie jak dokupić. Wycofali kolekcję i trudno ją dostać – zapowiedział mu Kamil.

– Jasne, jasne, będzie pan zadowolony – padła standardowa odpowiedź.

Zadowoleni przestaliśmy być już po pierwszej wizycie w mieszkaniu, czyli jakiś tydzień później. Glazurnik nie zrobił bowiem… nic. Telefon ze skargą do jego szefa zaowocował tym, że po kolejnym tygodniu ułożył połowę jednej ściany. Jak to możliwe? No cóż, kiedy przychodzi się do pracy dwa razy w tygodniu i siedzi po dwie godziny, trudno oczekiwać, że robota będzie wykonana na czas. Pan Mietek nie przejmował się tym jednak za bardzo.

– Robimy równolegle jeszcze jedno zlecenie, ale już kończymy i będziemy siedzieć tylko u was – obiecywał.

Uświadomiliśmy sobie, że trzeba było podpisać umowę, mimo marudzenia cioci, że po znajomości nie wypada i „trzeba dać ludziom zarobić”Naiwnie wierzyliśmy, że zgodnie z ustaleniami wprowadzimy się pod koniec czerwca. Tymczasem wtedy gotowa była jedynie łazienka. Ale ile przeszliśmy po drodze…

Panowie nawet nie zmierzyli tych drzwi!

Glazurnik trzy razy poprawiał mozaikę na wannie. W końcu pan Mietek (po tym jak musiał przeszukać pół Polski, by znaleźć i odkupić zniszczone materiały) przysłał nam innego człowieka, który zrobił to jak należy. Cała reszta na pierwszy rzut oka wyglądała w porządku, potem jednak okazało się, że dekory były nadkruszone, fugi źle rozrobione i niedokładnie zmyte, a podłoga położona krzywo. Kiedy tuż po zamontowaniu zepsuła się toaleta i zaczął przeciekać kran, a hydraulik przez tydzień migał się od poprawek, byliśmy już mocno zmęczeni. A czekały nas kolejne przejścia.

Panowie budowlańcy mieli osadzić drzwi do pokoi. Drzwi od trzech miesięcy stały sobie spokojnie w mieszkaniu i czekały, aż ktoś raczy się nimi zająć. I kiedy to w końcu nastąpiło…

Co to do cholery ma być?! – wrzasnął Kamil, gdy przyszedł na kontrolę.

Drzwi, owszem, zostały zamontowane. A jakże! Tyle że nad nimi widniała piętnastocentymetrowa dziura.

– Aaa, bo chłopakom się wydawało, że one taki niestandardowy rozmiar mają i trzeba poszerzyć otwór, to poszerzyli. Ale spokojnie, zalepi się i będzie git! – powiedział pan Mietek.

– Wystarczyło je zmierzyć albo chociaż spojrzeć na wymiary na opakowaniu! – złapałam się za głowę.

To jednak nic… Przyszła kolej na pana Ryśka, parkieciarza. Obiecał, że zrobi wszystko w dwa dni. Musimy mu tylko pokazać, w jaki wzór ma ułożyć parkiet. Szkoda, że w umówiony dzień pan Rysiek się nie pojawił. Mąż specjalnie wziął urlop, z samego rana pojechaliśmy do mieszkania.

– Zabiję go… – mruczał pod nosem wściekły Kamil, próbując dodzwonić się do parkieciarza.

Czterdzieści minut później pan Rysiek łaskawie odebrał telefon. Plątał się, mówił coś o niezrealizowaniu zamówienia przez hurtownię, przepraszał, że nie dał znać wcześniej. Ale głos miał przy tym mocno niewyraźny.

– Pewnie zachlał – wkurzaliśmy się.

Parkieciarz chyba rzeczywiście lubił sobie golnąć, bo jeszcze dwukrotnie przesuwał terminy, podając coraz mniej wiarygodne wymówki.

Ostatecznie wprowadziliśmy się… w październiku. Robotnicy siedzieli u nas dwukrotnie dłużej niż powinni, i schrzanili prawie wszystko, co można było schrzanić. No i wzięli za to niezłą sumkę. Może to i prawda, że brakuje w tym kraju pracy, ale równie trudno o dobrych pracowników… 

Czytaj także:
„Włożyliśmy kilka lat i małą fortunę w remont mieszkania od teściów. Teraz chcą nas z niego wyrzucić”
„Czy każda ekipa remontowa to banda partaczy i leni? Niczego się nie można doprosić i robią tylko dodatkowe problemy”
„Mąż zagroził mi rozwodem, bo chciałam zrobić remont domu. Zawzięłam się. Przy okazji wyremontowałam nasze małżeństwo”

Redakcja poleca

REKLAMA