„Do wykończenia mieszkania zatrudniliśmy fachowców z polecenia. Nie podpisaliśmy umowy, bo tak miało być taniej…”

Zatrudniliśmy fachowców bez umowy fot. Adobe Stock
To była najlepsza finansowo opcja, w dodatku ekipa była z polecenia, bo wykańczali mieszkanie znajomych. Pan Janusz miał tylko jeden warunek: praca „na czarno”, bez umowy...
/ 12.04.2021 10:03
Zatrudniliśmy fachowców bez umowy fot. Adobe Stock

Przezorny zawsze ubezpieczony. Święta prawda. Szczególnie gdy decyduje się na realizację ważnego dla siebie projektu z obcymi osobami. A tak zazwyczaj bywa w przypadku zatrudniania fachowców różnej maści…

Zawsze marzyliśmy o własnym mieszkaniu

Kiedy tylko pobraliśmy się z Mariuszem, od razu zaczęliśmy snuć plany odnośnie naszego małżeńskiego gniazdka. Byliśmy zgodni co do tego, że mieszkanie z teściami (jednymi lub drugimi) nie wchodzi w grę.

Zresztą mój ojciec zawsze powtarzał, że „młodzi muszą od razu iść na swoje, by nabrać odpowiedzialności i uczyć się na własnych błędach”.

Dlatego już pół roku po ślubie, korzystając z gotówki, jaka została nam po weselu, wpłaciliśmy zaliczkę za mieszkanie od dewelopera.

Byliśmy zachwyceni tym, że udało nam się znaleźć taką kameralną inwestycję w bardzo spokojnej, zielonej części miasta.

Całość miała być gotowa do odbioru za rok, w związku z czym był czas, by sobie wszystko zaplanować i przygotować się do prac wykończeniowych.

Niestety, Mariusz nie był typem „złotej rączki”. Wręcz przeciwnie, gdy tylko brał się za wbicie gwoździa lub skręcenie szafki, o kładzeniu wykładziny nie wspominając, w najlepszym wypadku kończyło się sporą niedokładnością, a w najgorszym poważnym zranieniem.

Dlatego zgodnie postanowiliśmy, że zaciśniemy pasa i odłożymy pieniądze na fachowców. Tylko jak ich wybrać?

Kupiliśmy mieszkanie, ale o wykończeniach nie mieliśmy pojęcia

Na szczęście z pomocą przyszli nam znajomi, którzy całkiem niedawno stanęli przed podobnym zadaniem i trudnym wyborem. Zaprosili nas do siebie i już po kilku minutach rozmowa potoczyła się w najbardziej interesującym nas kierunku, czyli mieszkaniowym.

– A jaki metraż ostatecznie wybraliście? – zapytała Beata.
– Czterdzieści metrów plus balkon – odparłam. – Uznaliśmy, że na początek tyle wystarczy.
– Pewnie, że tak – pochwalił nas Krzysiek. – Najwyżej jak będzie wam ciasno, to weźmiecie drugi kredyt, kupicie coś większego, a mniejsze lokum wynajmiecie.
– Dokładnie. Ale to pewnie nie wcześniej niż za dziesięć lat – uśmiechnęłam się. – Zastanawiamy się tylko, gdzie znaleźć dobrych fachowców od wykończeniówki. Wiecie, ściany, podłogi, łazienka…

– A Mariusz nie może tego zrobić?
– zakpił Krzysiek. – Zaoszczędzicie. Pod warunkiem, że tym razem nie utnie sobie palca.
– Oj tam, od razu utnie! – mój mąż przybrał urażoną minę. – Nożyk mi się obsunął, lekko się zraniłem, a wy aferę robicie…
– Chłopie, ledwo ci to ścięgno uratowali!
– No już, dajcie spokój – wtrąciłam się. – Na samo wspomnienie słabo mi się robi. Po tej akcji jak widzę go z czymś ostrym, to drżę. Lepiej powiedzcie mi, skąd wzięliście tych gości, którzy u was pracowali? Wygląda, że nieźle się spisali.

– Gdzieś mam ich wizytówkę. Dam ci na nich namiary…

Wzięliśmy fachowców poleconych przez znajomych

Na trzy miesiące przed odebraniem kluczy, wiedząc, jak długo czeka się na dobrą ekipę remontową, zadzwoniłam do firmy niejakiego pana Janusza. Po trzech sygnałach usłyszałam ciepły głos pana w średnim wieku, w tonie dość bezpośrednim.

– Co tam?
– E… dzień dobry.
– Bry. O co chodzi?
– Dostałam pana numer od koleżanki, której rok temu wykańczał pan mieszkanie. Podoba nam się efekt i też chcielibyśmy skorzystać z pana usług.
– A co dokładnie trzeba zrobić?
– W zasadzie wszystko, ale zaczęlibyśmy od łazienki.
– Mądrze pani gada, bo z łazienką zawsze najwięcej babrania jest. Pieniądze pani ma na materiały i zaliczkę?
– Myślę, że tak… A ile dokładnie by pan sobie życzył?

Jeśli chodzi o cenę usługi, stosunkowo szybko doszliśmy do porozumienia – nawet policzył taniej, niż się spodziewałam. Pan Janusz zapewnił mnie, że do umówionego dnia skończy wcześniejsze prace i stawi się u nas z ekipą.

Miał przystąpić do działań tydzień po odebraniu przez nas kluczy.

Kiedy nadszedł ów długo wyczekiwany dzień, byliśmy z Mariuszem bardzo podekscytowani. Obydwoje wzięliśmy urlop i siedzieliśmy jak na szpilkach. Robotnicy zjawili się punktualnie, co dobrze nas nastroiło, bo to przecież nie jest norma w tej branży.

Trzech panów rozłożyło sprzęt, a ja jeszcze chciałam się upewnić, że kwota, na jaką się umówiliśmy, jest aktualna.

– Tak jest, pani Patrycjo, wszystko się zgadza. Ale oczywiście pod warunkiem, że robimy bez umowy.
Na moment nas zamurowało.
Jak to bez umowy? – bąknęłam.
– Jak ja będę musiał od tego jeszcze podatki płacić, to mi się w ogóle taki biznes nie opyla. Jeśli pani chce na umowę, to trzeba będzie podnieść cenę. Tak gdzieś o dwadzieścia procent mniej więcej.

Tego się nie spodziewaliśmy. Przeprosiłam robotników i odeszliśmy z Mariuszem na bok.
– I co robimy? – zapytałam.
– Sam nie wiem… – wahał się – z jednej strony robota bez umowy to ryzyko, ale z drugiej ci ludzie już byli u Krzyśka i Beaty, zrobili porządnie, więc…
– To co, ryzykujemy?
– Skoro już przyszli, niech robią.

Ostatecznie zgodziliśmy się na pracę „na czarno”

Jak się później okazało, mieliśmy tego srogo żałować.

Z początku nic nie zwiastowało katastrofy. Co prawda pan Janusz stwierdził, że jego ekspert od płytek jest chwilowo zajęty, więc zaczną od malowania ścian i układania paneli w salonie oraz sypialni, ale zrobili to perfekcyjnie i terminowo.

Na tyle nam zaimponowali, że przestaliśmy ich kontrolować. Codzienne popołudniowe wizyty w mieszkaniu przerodziły się w spotkania raz na kilka dni.

Tuż przed wejściem panów fachowców do łazienki okazało się, że Mariusz ma delegację, a ja bardzo gorący okres w pracy, w związku z czym żadne z nas nie rzuciło okiem na remont przez dziesięć dni.

Kiedy już jednak ogarnęliśmy wszystkie swoje pilne sprawy, pojechaliśmy późnym wieczorem do mieszkania. Coś nas bowiem nieco zaniepokoiło.

Pan Janusz zadzwonił i lakonicznie poinformował nas, że trzeba dokupić dwie paczki płytek, bo tamte były jakieś felerne i, jak to ujął, „rozpadały się w ręcach”.

Pojechaliśmy i… nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Łazienka wyglądała jak po trzęsieniu ziemi. Klej był dosłownie wszędzie, wiele płytek leżało zniszczonych (najwyraźniej zrywano je po kilka razy lub nieumiejętnie przycinano), a te, które już zostały przyklejone, wyglądały, jakby kładła je osoba mająca zeza albo inne problemy ze wzrokiem.

Fachowcy nie mieli pojęcia o tym jak kładzie się płytki

Od razu, nie zważając na porę, zadzwoniliśmy do pana Janusza.

– Co mi tu pani sugeruje partactwo?
– oburzył się. – To jest wersja robocza, proszę przyjść po ukończeniu prac, będzie ładnie, że mucha nie siada!
– Nie siada, bo spadnie z tych krzywo położonych kafli! – nie wytrzymałam i też podniosłam głos. – Przecież to najzwyklejsza fuszerka. A za nowe płytki sam pan zapłaci, bo ewidentnie zostały zniszczone przez was!

– O nie! Tak rozmawiać nie będziemy!
– Oczywiście, że nie! – wtrącił się Mariusz, który wszystko słyszał, bo włączyłam tryb głośnomówiący. – Proszę zapłacić za straty albo…
– Albo co? Warunki to my będziemy stawiać – odparł dziarsko pan Janusz. – Czekam jutro na zapłatę za całość remontu, inaczej nie kiwniemy palcem. Nie damy się zastraszać!

I się rozłączył. Choć nadal w szoku, wysłaliśmy jeszcze esemesa z ostrzeżeniem, że jak przyjdziemy jutro po południu i zastaniemy taki bajzel jak dzisiaj, to kontaktujemy się z prawnikiem.

Nazajutrz, kiedy udało nam się wybłagać w pracy pół dnia urlopu, wpadliśmy do mieszkania. Po robotnikach nie było śladu. Zabrali wszystkie swoje rzeczy, łazienkę porzucili rozgrzebaną, a na kartce zostawili numer konta do wpłaty całej należności.

– Tak tego nie zostawię! – syknęłam.

Plan był bardzo prosty: zrobić zdjęcia łazienki, pozbierać wszystkie esemesy i maile, świadczące o tym, że zleciłam firmie konkretne prace, i udowodnić przed sądem, że się z tego nie wywiązała. W tym celu udałam się do zaprzyjaźnionego z moją firmą prawnika, który dokładnie przejrzał materiały.

– Wygląda to nieźle… Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy udowodnić fakt zawarcia umowy ustnej i zakres prac, na jakie zgodził się wykonawca.

– Świetnie. Ale takie sprawy zapewne długo się ciągną, a ja chciałabym ten cholerny remont wreszcie zakończyć.
– Może uda się to załatwić szybciej, bez sądu. Proponuję napisać wezwanie do zapłaty za szkody. Prawnicze sformułowania, podpis adwokata… Takie rzeczy zazwyczaj płoszą drobnych naciągaczy.

Właściciel firmy postanowił sam się wziąć za kafelki, ale coś „nie pykło”

Sprawa zakończyła się polubownie. Adwokat miał rację – pan Janusz po dwóch wezwaniach do zapłaty dał za wygraną. Przyznał się, że do tych płytek akurat nie miał odpowiedniego wykonawcy, bo „jednego dobrego chłopaka mu konkurencja podkupiła”.

W związku z tym postanowił sam się za nie wziąć, ale „coś nie pykło”. Nie otrzymał oczywiście zapłaty za spartoloną usługę (tylko za poprzednie prace, które wykonał prawidłowo), a na dodatek pokrył koszty nowych płytek oraz usuwania skutków swoich działań w łazience.

Ta sytuacja nauczyła mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, by do wszelkich fachowców, nawet z polecenia, podchodzić z rezerwą i zawsze ich kontrolować.

A po drugie, by bez umowy nie godzić się na wykonanie czegoś istotnego lub kosztownego. Bo choć tym razem straciliśmy tylko czas, to zdaniem adwokata bez esemesów i maili bylibyśmy w dużo gorszej sytuacji i moglibyśmy „popłynąć” finansowo.

Więcej prawdziwych historii:
„Mama zwaliła się nam na głowę i na każdym kroku krytykuje moją narzeczoną. Ale co mam zrobić? Przecież to matka!”
„Dniami i nocami harowałam na wesele i wspólne życie. Tydzień przed ślubem mój narzeczony przegrał wszystko…”
„Raz jeden wysłałam kochankowi swoje nagie zdjęcie. Gdy z nim zerwałam, zaczął mnie nim szantażować”

Redakcja poleca

REKLAMA