Kupiliśmy na kredyt dwupokojowe mieszkanie na starym osiedlu. Było zaskakująco tanie, jak sądziliśmy dlatego, że wymagało kapitalnego remontu. Jego poprzedni właściciel pił, nie płacił czynszu, a kiedy zmarł nagle na atak serca, mieszkanie przejęła spółdzielnia w ramach spłaty długów. Mieliśmy szczęście, bo złożyliśmy ofertę tego samego dnia, kiedy spółdzielnia skierowała mieszkanie na sprzedaż.
Czyli byliśmy pierwsi
Kiedy przyszliśmy je obejrzeć – dozorca (czy raczej gospodarz domu, jak kazał się nazywać) był zaskoczony, że zjawiliśmy się tak szybko. I jakby… niezadowolony.
– Mogliby poczekać, aż trup ostygnie, nie tak od razu się wprowadzać – mruknął.
– Słucham? Ma pan coś przeciwko nam? – od razu nastroszył się mąż, ale pogłaskałam go uspokajająco po rękawie.
Nie warto od razu robić sobie wroga z ciecia, bo jeszcze będzie nam martwe szczury do piwnicy podrzucał. Słyszałam już niejeden raz o takich historiach. Dozorca, który wyglądał, jakby go wyjęli z lat 60. ubiegłego wieku, sterany życiem i alkoholem sześćdziesięciolatek w kufajce, tylko spojrzał na nas wrogo i odcharknął. Miałam wrażenie, że zaraz splunie na moje buty. Zrobiło mi się niedobrze. Z głębi jego mieszkania wyjrzała schludna, przestraszona kobieta, zapewne jego żona.
– Witek, co ty…
– Cicho, babo! Wracaj do kuchni placki smażyć! – warknął i dosłownie zatrzasnął nam przed nosem drzwi.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu.
– Na szczęście rzadko będziemy go widywać – powiedział Piotr. – A blok jest czysty, trawniki zadbane. To najważniejsze.
Pojechaliśmy windą na trzecie piętro
Mieszkanie miało 60 metrów i było w tragicznym stanie. Sądząc po wzorach tapet w pokojach, ostatni raz odnawiali je za czasów Gierka. Ale że mój mąż w takich sprawach był specem i prawdziwą złotą rączką, od razu zaczął kombinować, jak z tej ruiny zrobić przytulne gniazdko. Fakt, mieszkanie miało potencjał. I, szczerze mówiąc, jak tylko do niego weszliśmy, oboje poczuliśmy się w nim cudownie. Jakbyśmy potrafili – pomimo całego tego kurzu i brudu – dostrzec w nim prawdziwe piękno. Ale po dwóch tygodniach zaczęłam rozmyślać, żeby jednak dać sobie z nim spokój. Po pierwsze, nie mogliśmy dopełnić formalności, bo gdzieś w spółdzielni poginęły oryginały potrzebnych dokumentów. Zmieszana kierowniczka pominęła milczeniem pytanie, jak to możliwe.
Kiedy papiery się wreszcie znalazły, zaczęły się inne kłopoty. Ilekroć przyjeżdżaliśmy samochodem pod blok, ktoś próbował go zniszczyć. Albo lakier porysowany, albo opony przecięte.
– Często tu u was takie rzeczy robią? – spytał mąż ciecia, który stał przed klatką i patrzył na nasze auto, tym razem pozbawione lusterek, ze źle skrywaną satysfakcją.
– Ciągle! – odparł cieć, bardzo zadowolony. – Tu nic się nie uchowa. Taki element.
Przyjrzałam się innym samochodom stojącym na parkingu niedaleko naszej kamienicy – niczego im nie brakowało.
– Ale inne auta… – zaczęłam.
– Swoich nie ruszają. Tylko obcy mają się czego bać – przerwał mi dozorca i wszedł do klatki, ucinając rozmowę.
Co mieliśmy zrobić?
W końcu zaczęliśmy jeździć komunikacją miejską. Co śmieszniejsze (teraz jest to zabawne, bo wtedy raczej nie było mi do śmiechu), zaczęliśmy dostawać anonimy – ktoś wsuwał je pod drzwi mieszkania. Że tu straszy i dlatego było tak tanio. Że właściciel dostał ataku serca ze strachu. I w ogóle, jak się tu wprowadzimy, pożałujemy, gdyż dopadnie na ZŁO.
– Ktoś zdecydowanie nie chce, żebyśmy tu zamieszkali – powiedziałam cicho. – Może zrezygnujmy? Teraz to są tylko anonimy, ale niszczyli nam auto, więc mogą…
– Nie – stwierdził stanowczo Piotr. – Na droższe mieszkanie nas nie stać. Musi być to i koniec. Poza tym, lubię je. Nie pozwolę, żeby ktoś mi właził na głowę.
To był prawdziwy powód. Mąż rzadko wpadał w taki stan, ale kiedy już do tego doszło, nie dało się go przekonać do innych racji niż jego . Poczuł się zaatakowany. A w takiej sytuacji nie wycofywał się nigdy, nawet gdyby miał na tym stracić. Taki typ. Mogłam to tylko zaakceptować i być z nim w zwycięstwie albo podczas klęski.
– No dobrze. Ale co z tym zrobimy?
Piotr zmarszczył brwi i palcem wskazującym dotknął czubka brody. Kombinował.
– Dowiem się, kto to i dlaczego chce nas przepędzić. Ale na razie wprowadzamy ekipę remontową – zdecydował.
– Tę, którą wciska nam cieć?
Bo tak właśnie było. Od dwóch tygodni za każdym razem, jak przychodziliśmy do mieszkania, facet czatował na parterze i proponował nam swoją „uczciwą i genialną ekipę fachowców”, którzy „robią niemal za friko i wszystko na trzeźwo”. Ciągle też pytał, kiedy chcemy zacząć remont. Bo jakby co, on może wziąć od nas klucze, żeby wpuścić fachowców, najlepiej swoich.
– No co ty… – i tu Piotr się zawiesił.
Znów przytknął palec do brody. Myślał i myślał, aż w końcu uniósł brwi.
Znałam ten ruch – wpadł na jakiś pomysł
– Piotr? – spytałam.
– Ktoś nie chce, żebyśmy się wprowadzili. Próbuje nas przegnać… – zaczął mówić. – A cieć ciągle pyta o termin remontu i wciska nam swoich ludzi… To musi być powiązane. Wygląda to tak, jakby w tym mieszkaniu coś było ukryte. A że zmieniłem drzwi na antywłamaniowe, żeby nikt nie pokradł nam glazury i armatury, to nie mogą się tu dostać bez wzbudzania podejrzeń.
– Myślisz, że jest tu jakiś skarb? – westchnęłam, czując nagły przypływ ekscytacji.
Rozejrzałam się zaciekawiona po ruinie, podeszłam nawet do ściany w pokoju i zaczęłam ją opukiwać. To tu, to tam…
– Przestań, Emilko. To nie ma sensu. Trochę cierpliwości. Oni nas doprowadzą.
Miał plan. Następnego dnia rano dogadał się z cieciem. Nie, jego ekipa nie może nam robić remontu, ale chłopcy mogą sobie trochę dorobić. Będą mieli cały dzień na opróżnienie mieszkania z mebli, starych urządzeń sanitarnych, na zerwanie wykładzin. My w tym czasie będziemy w pracy…
– Przyjadę wieczorem po klucze – powiedział mąż i dał cieciowi jeden komplet. – Liczę, że przypilnuje pan znajomych.
– Jasne jak słońce! – powiedział dozorca, wyraźnie ucieszony.
Wyglądał tak, jakby mu ulżyło
Odjechaliśmy spod bloku autem i zatrzymaliśmy się kilka przecznic dalej, przed przyjemną kawiarnią, gdzie zajęliśmy miejsca i zamówiliśmy kawę. Piotr otworzył laptopa i połączył się z bezprzewodowymi kamerkami, które zamontował w kilku miejscach mieszkania, pod sufitem. Wkrótce do mieszkania weszło dwóch facetów i dozorca. Ten od razu poprowadził ich do sypialni i otworzył starą, drewnianą szafę wbudowaną we wnękę ścienną. Dziwną szafę, jak wcześniej zauważył Piotr, który robił projekt przebudowy mieszkania. Według niego bowiem ten mebel powinien być co najmniej o metr głębszy.
– Wiedziałem, że coś tam jest nie halo… – rzucił mąż i wcisnął przycisk nagrywania.
Faceci zaczęli rozbijać ściankę w głębi szafy. Kilka minut później zrobiła się spora dziura, a z dziury wypadła… złota taca.
– Jezus Maria! – jęknęłam.
– No to masz swój skarb – mruknął Piotr i szybko wyjął z kieszeni komórkę.
Policja złapała ciecia i jego kompanów na gorącym uczynku, dokładnie w momencie, gdy pakowali skarby do worków. Policja wydobyła z dozorcy całą historię. Wyśpiewał wszystko od razu. Otóż poprzedni właściciel mieszkania, Zygmunt wpadł w nałóg. A że pił najczęściej razem z dozorcą, ten cwaniak kilka razy podsłuchał, że jego matka ukryła za szafą kosztowności przywiezione przez rodzinę zza oceanu. Rok później Zygmunt dostał zawału i zmarł. Wtedy w umyśle dozorcy zakwitła myśl, że skoro był to nagły zgon, to pewnie nikt kosztowności nie zabrał.
Skutek tej historii jest taki, że dozorca zniknął z horyzontu, a rządy w bloku przejęła jego żona. Zresztą, fakt, że dotąd było czysto i schludnie, to i tak była jej zasługa. Teraz przynajmniej miała z tego pieniądze. Wyremontowaliśmy mieszkanie i żyjemy jak u Pana Boga za piecem. Tylko czasami, kiedy budzę się w nocy, mam wrażenie, że ktoś znowu u nas węszy. Ale to wrażenie szybko znika.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”