Słońce zachodziło, a ja nie potrafiłam się zmusić, żeby wjechać do domu. Wiedziałam, że tata zaraz po mnie przyjdzie, powie, że mama się martwi, i będzie chciał mi pomóc. Nienawidziłam tego. Tej pomocy, której nie potrzebowałam, ale każdemu się wydawało, że pchając mój wózek, obracając nim i manewrując, robi dla mnie coś miłego.
A ja czułam się wtedy jak bezwolna lalka…
Nie dość, że straciłam kontrolę nad własnymi nogami, zdrowiem i praktycznie życiem, to jeszcze co i rusz jakaś miłosierna dusza odbierała mi kontrolę nad tym, czym dam radę wjechać na cholerny krawężnik o własnych siłach.
Ale nie mówiłam tego tacie. Zresztą, ze wszystkich ludzi, którzy mi „pomagali”, akurat on drażnił mnie najmniej. Przynajmniej nie histeryzował, jak mama, że się przeziębię, złapię jakąś infekcję albo doznam udaru od słońca, zależnie od pory roku i pogody. Tak jakbym nie miała większych problemów ze zdrowiem niż katar.
Nie pomyliłam się. Ojciec wyszedł z domu z kocem i zapytał, czy mi nie zimno, a potem, nie czekając na odpowiedź, położył mi go na kolanach. Zaśmiałam się w duchu, bo kiedyś nie lubiłam tego koca. Gryzł. Ale teraz nie miało to najmniejszego znaczenia, bo przecież i tak tego nie czułam…
– Ładny zachód dzisiaj, prawda? – zagaił tata. – Chcesz tu jeszcze posiedzieć? Przyjść po ciebie za dziesięć minut?
– Sama wjadę – burknęłam. – Powiedz mamie, że straciłam władzę w nogach, ale ręce ciągle mam sprawne. Umiem jeździć wózkiem. I weź ten koc, przecież ja nie czuję zimna, zapomniałeś?
Wiedziałam, że zrobiłam mu przykrość, ale mało mnie to obchodziło. Tego dnia wróciły wspomnienia. Nie, żeby przez ostatni rok ich nie było, ale z pierwszymi cieplejszymi dniami było mi coraz trudniej nie płakać.
Mama już wtedy się ciągle martwiła
Patrzyłam na górę, za którą zaszło już słońce, i myślałam o tym, jaka kiedyś byłam szczęśliwa i jak nawet tego nie doceniałam. Jeździłam na rowerze górskim, nic dziwnego, skoro dookoła miałam tyle fantastycznych wzniesień i spadków.
Miałam przyjaciół, też „górarzy”, jak na siebie mówiliśmy. Oprócz mnie była tylko jedna dziewczyna i pięciu, czasem sześciu facetów. Wspieraliśmy się, motywowaliśmy do wysiłku, chwaliliśmy za osiągnięcia. Jeden z moich kolegów zdobył medal podczas zawodów ogólnokrajowych, ja i reszta też startowaliśmy, ale w konkurencjach niższych rangą. Nie liczyło się jednak, co kto osiągał, fajnie było po prostu trenować razem, mknąć górskimi trasami, czuć adrenalinę.
Najchętniej zabroniłaby mi jeździć, ale byłam dorosła. Zarabiałam na siebie i na swój rower, mieszkałam osobno, kolarstwo górskie było moją pasją i życiem.
– Wiesz, że po prostu się o ciebie boję… – tłumaczyła. – Jeden wypadek i możesz złamać kręgosłup albo i zginąć!
Jaka to straszna ironia losu, że nie złamałam kręgosłupa i nie doznałam paraliżu od pasa w dół w górach. Jasne, wywalałam się niezliczoną ilość razy, miałam pęknięte żebro i raz złamaną rękę, do tego masę siniaków i drobniejszych kontuzji, ale wypadek, który zniszczył moje życie, wydarzył się na ulicy, trzysta metrów od domu rodziców.
Kierowca, który mnie potrącił, miał dwadzieścia lat, nigdy nie miał prawa jazdy i prowadził pod wpływem alkoholu. Co mi z tego, że wciąż toczy się jego proces i prawnik opłacany przez rodziców żąda dla niego kary bezwzględnego więzienia? To nie przywróci mi władzy w nogach ani dawnego życia.
Widziałam, że ich męczą te wizyty
Po wyjściu ze szpitala, a właściwie po wyjeździe z niego na wózku inwalidzkim, zamieszkałam u rodziców. Moje mieszkanie na pierwszym piętrze bez windy nie wchodziło w grę, poza tym mama nie wyobrażała sobie, że nie będzie się mną opiekować. Byłam tak załamana, że na wszystko się zgodziłam.
To nie tak, że źle mi z rodzicami. Po prostu gdy wychodziłam ze szpitala, miałam trzydzieści dwa lata i to wszystko miało potoczyć się inaczej… Dwa miesiące przed wypadkiem rozstałam się z chłopakiem, ale wtedy sądziłam, że jeszcze znajdę kogoś innego, kto mnie pokocha.
Jako osoba z niepełnosprawnością nie byłam już tego taka pewna. Ludzie okazywali mi życzliwość i wielką uprzejmość – naprawdę, nikt nigdy nie był dla mnie tak grzeczny przed wypadkiem – ale też nikomu nie spieszyło się do spędzania ze mną czasu.
Jasne, Aśka i chłopaki przychodzili, wyciągali mnie na spacery, zabawiali mnie, ale wiedziałam, że robią to dla mnie, a nie dlatego, że to coś fajnego. Każde z nich myślało tylko o tym, żeby odfajkować wizytę u mnie i wsiąść na rower albo robić inne ciekawe rzeczy. Wyczuwałam ich napięcie, doskonale rozumiałam, że chcieli kończyć nasze spotkania coraz szybciej. No bo co ja im mogłam zaoferować?
Najpierw pokłóciłam się z Aśką. O jakąś głupotę, nieważne. Ale tak naprawdę rozwścieczyło mnie, że nie broniła się, kiedy ją zaatakowałam. Kiedyś potrafiła nazwać mnie kretynką, kiedy się ze mną nie zgadzała, naturę miała wybuchową i nie grzeszyła samokontrolą.
Ale teraz – inna Asia! Mimo że byłam dla niej wredna, nawet nie podniosła głosu, tłumaczyła mi tylko, że jest jej przykro, że krzyczę. Cholerny wzór asertywności i empatii!
Nie widzieli we mnie człowieka
Tym razem ja nazwałam ją tępą dzidą, ale Aśka tylko się smutno uśmiechnęła, zamiast drzeć ze mną koty, jak milion razy wcześniej. Kiedy potem dzwoniła, nie chciałam z nią rozmawiać. Nie potrzebowałam jej opanowania i uprzejmości, chciałam szczerości! Wiedziałam, że ją uraziłam, bo naprawdę wtedy przesadziłam, ale nie okazała mi złości, bo przecież „tyle przeszłam…”.
Była jedną z wielu osób, które obchodziły się ze mną jak z jajkiem. Nikt nie widział we mnie człowieka. Z chłopakami też się poluzowało. Oni już zupełnie nie chcieli się emocjonować ani wchodzić między Aśkę i mnie. Widziałam tylko jedno: bardzo mi współczuli. Kazałam im spieprzać.
Skończyło się na tym, że zostałam sama, z nadopiekuńczymi rodzicami i toną goryczy, której nie miałam jak z siebie wylać. Odgrywałam się na biednym tacie, bo przynajmniej widziałam, że na nim moje docinki i złośliwości robiły wrażenie. Mama była jak skała, mogłabym na nią napluć, a ona i tak z troską otarłaby mi usta.
Moją jedyną rozrywką stały się rzadkie wycieczki do centrum handlowego. Nie znosiłam zakupów, bo co niby miałam kupować, skoro czekało mnie życie w dresie? Ale centrum było przystosowane do potrzeb osób na wózkach, więc mogłam tam spędzać długie godziny sama, bez histerii mamy, że utknę gdzieś i nie dam sobie rady.
– Zadzwonię po ciebie – rzuciłam do taty, który mnie podwiózł do galerii.
Była daleko, trzydzieści kilometrów od naszego domu, ale nigdy nie narzekał, że ma mnie zawieźć.
– Baw się dobrze, córciu! – powiedział na pożegnanie.
Wyjechał z podziemnego parkingu, a ja pojechałam do windy. Pojeździłam tu i tam, obejrzałam biżuterię i kosmetyki, w końcu zachciało mi się cappuccino. W kawiarni przy ladzie stały dwie osoby. Jeden facet oddalił się o dwa metry i oglądał ciasta na witrynie, więc wjechałam na jego miejsce i zaczęłam zamawiać.
– Przepraszam, teraz chyba moja kolej – powiedział uprzejmym, acz stanowczym tonem. – Wybierałem tylko ciasto. Poproszę sernik i espresso – rzucił do baristki.
Nie przepuścił osoby na wózku?! Co za cham!
Zapłacił i podszedł do stolika, a ja, wciąż zła, złożyłam swoje zamówienie. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że zupełnie nie mam gdzie się ulokować, bo wszystkie stoliki były zajęte. A nie! Był jeden wolny, malutki. Poprosiłam baristkę, żeby przyniosła mi tam kawę, i wjechałam między krzesła.
– Przepraszam! – rzuciłam ze zniecierpliwieniem, bo facet od espresso siedział mi centralnie na drodze, a zamiast się usunąć i mnie przepuścić, gapił się w swój telefon. – Może pan się łaskawie przesunąć?!
Spojrzał na mnie ze zdumieniem i odparował:
– A może być pani bardziej uprzejma?
– Jestem na wózku, palancie! – już zupełnie puściły mi nerwy. – Możesz się ruszyć?!
– Wow, czyli jeszcze nie wypiliśmy razem kawy, a już jesteśmy na „ty”? – zdziwił się teatralnie. – Mogę się ruszyć, ale uprzejmie panią informuję, że palantem może nazywać mnie wyłącznie moja była żona, a nie obce kobiety w kawiarni.
Powiedział to w taki sposób, że zrobiło mi się głupio. Wstał i przesunął krzesło, a ja mogłam dojechać do swojego stolika. Oczywiście to było trudne i przez chwilę się szarpałam, czując, jak rośnie we mnie furia. Brakowało tylko tego, żeby ten palant chciał mi „pomóc” i dotknął mojego wózka. Chyba bym wtedy go zwyzywała.
Niech się nie waży dotykać wózka!
Ale nic nie zrobił. Po prostu postawił sobie krzesło z drugiej strony i znowu wsadził nos w telefon. No, co za egoistyczny, nieempatyczny pajac! Kiedy w końcu umościłam się przy stoliczku, byłam spocona, wściekła i… strasznie chciałam, żeby ten koleś na mnie spojrzał. Marzyłam, żeby posłać mu mordercze spojrzenie, tak, żeby aż się skulił!
Ale nie dość, że nie spojrzał, to jeszcze coś w tym telefonie go rozbawiło i parsknął śmiechem. Wzniosłam oczy do sufitu. Czy on naprawdę zupełnie nie przejmował się, że był chamski dla niepełnosprawnej kobiety?!
Kulminacja mojej złości nastąpiła, kiedy jakaś klientka zaczęła się za mną przepychać i zrobiła coś niewybaczalnego, a mianowicie przesunęła mój wózek. Tego po prostu nie wolno robić. Dla osoby z niepełnosprawnością wózek jest jakby częścią ciała i jeśli ktoś go dotyka bez pozwolenia, to tak jakby popychał zdrową osobę. Nigdy tego nie róbcie, bo to jest odbierane przez nas jako grubiańskie i obraźliwe.
No i możecie trafić na kogoś takiego jak ja: wściekłego i wyszczekanego. Nie przebierałam w słowach, sztorcując tę babę. Zrobiła się czerwona, wymamrotała przeprosiny, a potem zostawiła nietkniętą kawę i uciekła z lokalu.
– Wow! – rozległ się głos od stolika obok. – Naprawdę jest pani wkurzona. Mam szczęście, że ja tak nie oberwałem. Kiepski dzień na zakupach?
Spojrzałam na typa od espresso z zamiarem zabicia go wzrokiem, ale natrafiłam na rozbawiony uśmiech i odebrało mi cały impet. Nie wiem, co się wtedy stało. Może tego napięcia było za dużo, może nie mogłam już dłużej znieść samotności wśród ludzi, a może po prostu naprawdę miałam
zły dzień, bo każdy mój dzień po wypadku był zły…
– Hej… – kiedy pociekły mi łzy, usiadł na krześle koło mnie. – Dobra, ja też mam nie najlepszy dzień, jeśli to panią pocieszy. Moja była żona właśnie zaręczyła się z moim najlepszym kumplem i wszyscy nasi wspólni znajomi jej gratulują. Super, nie? – spytał z przekąsem.
Jego mamie spodobał się prezent
Miał na imię Sylwester i miałam wrażenie, że kompletnie nie docierało do niego, że jestem niepełnosprawna. Najpierw mnie rozśmieszył, potem się ze mną droczył. Miał znaleźć prezent dla mamy i zapytał, czy bym mu nie pomogła czegoś wybrać.
– Serio? To? – odrzucał kolejne moje pomysły. – To moja mama, nie kochanka! Nie mam jej zbajerować, tylko dać coś praktycznego.
– To jej kup mopa parowego– odparowałam ze zniecierpliwieniem.
– No, wreszcie zaczynasz się na coś przydawać! – ucieszył się.
I naprawdę kupiliśmy jego mamie na sześćdziesiąte urodziny ekskluzywnego mopa. Sylwek obiecał zadzwonić i powiedzieć, czy mamie spodobał się prezent. Czekałam na ten telefon.
– No i? – zapytałam, kiedy wreszcie zadzwonił.
– Powiedziała, że mam jej przestawić kobietę, która wybrała ten sprzęt, bo to jedyny trafiony prezent, jaki ode mnie dostała.
Roześmiałam się. Sylwek przyjechał po mnie jeszcze w tym samym tygodniu. Nie dodałam jeszcze, że ma nieco nadwagi i zasapuje się po sześciu szybszych krokach. Kiedy powiedziałam mu, że trenowałam kolarstwo górskie, zjawił się u mnie na rowerze jakiegoś kolegi.
– Co to ma być? – zapytałam zszokowana.
– No co? Rower górski przecież – odparował. – Mówiłaś, że tu jest góra, a ty się na tym znasz. No to będziesz mnie trenować. Zamierzam zrzucić trochę sadła. To co? Jedziemy?
Nie mogłam uwierzyć w jego szaleństwo
Ja miałam go trenować? Baba na wózku grubasa na rowerze?! Ale chciałam spędzać z nim czas, więc się zgodziłam. Pojechaliśmy na górę. Sylwek nawet nie dotknął mojego wózka, męczył się na tym rowerze, sapał i dyszał sto razy bardziej niż ja. I wiecie co? To mi tylko dodało skrzydeł! Znowu byłam na ścieżce, chociaż na innych dwóch kołach.
– Dawaj! Wyprzedza cię kaleka! – krzyczałam do spoconego Sylwka.
– Taa… Kaleka, która trenowała dwadzieścia lat! – odsapywał.
To był nasz pierwszy, ale nie ostatni trening. Aśka zrobiła zbiórkę w internecie, rodzice i dalsi krewni się dołożyli i mam dzisiaj wózek sportowy, który chłopaki dostosowali do jeżdżenia po wzniesieniach. Jasne, nie jeżdżę z ekipą codziennie, ale znowu się spotykamy.
Jak nie w terenie, to u nas, czyli u Sylwka i u mnie, albo u kogoś z paczki. Kiedy zobaczyli, jak obcesowo nieraz traktuje mnie mój ukochany, przeszła im ta cała sztuczna delikatność i znowu jestem dla nich kumpelą, z której można się śmiać i jej dogadać.
I tylko mama dalej ciągle się wszystkim martwi. Na przykład teraz panikuje, czy moja ciąża przebiegnie prawidłowo.
– Pani ginekolog mówi, że wszystko jest super – uspokajam ją raz po raz.
– Oby, oby… Bo jak urodzisz, to trzeba będzie pomyśleć o organizacji ślubu…
Czytaj także:
„Zmarła mi mama, zachorował pies a auto odmówiło posłuszeństwa. Utknęłam w rozpaczy, ale złą passę przerwał boski mechanik”
„Mąż jak ognia unika prac domowych. Nie przeszkadza mu, że to ja wszystko naprawiam. Ale gdy pomógł mi sąsiad, była afera”
„Mam ponad 50 lat, a zakochałam się na wakacjach jak nastolatka! Czy to w ogóle wypada w tym wieku?”