Mój gorący romans z Giovannim miał być nie tylko najpiękniejszym wakacyjnym wspomnieniem mojego życia, ale także początkiem na drodze do wymarzonej rodziny. W życiu nie pomyślałabym, że doprowadzi moje życie do ruiny i pasma nieszczęść.
Zakochałam się od pierwszego wejrzenia
To było pięć lat temu. Rzuciłam właśnie pracę, która wyssała ze mnie całą życiową energię, i pojechałam na wakacje życia do Toskanii. Potrzebowałam porządnego wypoczynku po latach bez prawdziwego, solidnego urlopu, chciałam wykorzystać te wakacje nie tylko na regenerację, ale także poukładanie na nowo swoich priorytetów.
Miałam prawie trzydzieści lat, byłam samotna, całe dnie spędzałam w pracy, a moje marzenia o mężu, dziecku i pełnej rodzinie zaczynały stawać się coraz bardziej odległe. Zgromadziłam na koncie sporo oszczędności, dlatego pozwoliłam sobie na aż miesięczny wyjazd. Zabukowałam niedrogi, ale klimatyczny i przytulny pokój w agroturystyce, którą prowadziło starsze włoskie małżeństwo, i ruszyłam w podróż swojego życia.
Giovanniego poznałam już trzeciego dnia wyjazdu. Zobaczyłam go po raz pierwszy, gdy właścicielka oprowadzała go po domu i przekazywała mu klucze do jednego z pokojów. „O Boże, co za Adonis!”, pomyślałam. Wyglądał jak model z okładki włoskiego magazynu o modzie. Był opalony, miał gęste, czarne włosy, które kręciły się w luźne fale, był wysoki, muskularny i ubrany w eleganckie, ale niezobowiązujące lniane spodnie, kremową koszulkę polo i skórzane mokasyny.
Każda zakochałaby się od pierwszego wejrzenia, to po prostu było nieuniknione. Już drugą noc po jego zakwaterowaniu w agroturystyce spędziliśmy razem. Nigdy wcześniej nie byłam tak śmiała w relacjach z mężczyznami, zwykle przejście do etapu intymności zajmowało mi co najmniej kilka randek. Tutaj było inaczej. To nie było wyłącznie pożądanie, ale porozumienie dusz, które poczułam już przy pierwszej rozmowie z nim.
Zupełnie straciłam głowę
Poza niesamowitymi wspólnymi nocami, spędzaliśmy ze sobą także całe dnie. Poznawaliśmy się, rozmawialiśmy o zainteresowaniach, o marzeniach. Szybko odkryliśmy, że mamy ze sobą tak wiele wspólnego, że zwyczajną głupotą byłoby pozostawienie tej relacji wyłącznie w sferze letniej przygody. Już po tygodniu wyznaliśmy sobie miłość i zaczęliśmy planować nasz związek na odległość. Mój ukochany był biznesmenem z Rzymu, miał sporo pieniędzy. Zaoferował, że może do mnie przylatywać co dwa tygodnie, a później zobaczymy.
Ta historia była jak z bajki. Do Polski wracałam ze łzami w oczach, ale i sercem rozgrzanym miłością do czerwoności. Jakiś tydzień po powrocie doznałam jednak szoku. Okazało się, że jestem w ciąży. „Boże, tak nagle? Już? Przecież tak krótko się znamy”, myślałam w panice. Nie byłam jednak nieszczęśliwa. Głęboko wierzyłam, że nasza miłość (przecież była taka wyjątkowa!) przetrwa i tę próbę. Że zbudujemy cudowną, międzynarodową rodzinę. Byłam taka naiwna...
Giovanni, poinformowany, że zostanie ojcem, natychmiast urwał ze mną kontakt. Kompletnie się tego nie spodziewałam. Próbowałam go szukać, namierzyć jego adres, miejsce pracy, cokolwiek, co pozwoliłoby mi do niego dotrzeć. Wtedy chyba zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę właściwie niczego o nim nie wiem. Znałam jedynie jego imię, nazwisko i numer telefonu. Nie znalazłam go na Facebooku.
Co ja teraz zrobię?
Moje marzenia o miłości i rodzinie zgasły tak szybko, jak zapłonęły. Zostałam ze złamanym sercem, brzuchem i... bez pracy. Bo kto zatrudni kobietę w ciąży wiedząc, że za chwilę pójdzie na urlop macierzyński? Chyba tylko głupiec.
Całą ciążę spędziłam w ciężkiej depresji, praktycznie nie wychodząc z łóżka. Siły do życia wstąpiły we mnie, dopiero gdy po raz pierwszy zobaczyłam moją córeczkę. Zuzia urodziła się zdrowa i rumiana. Miała oliwkową skórę i ciemne, kręcone włosy. Tak bardzo przypominała mi Giovanniego... Jednak kiedy spojrzałam w jej śliczne, szeroko otwarte, wpatrzone we mnie oczka, zrozumiałam, że mam teraz dla kogo żyć, że to ona jest najważniejsza, a nie jej tatuś – kłamca, uwodziciel i drań.
Moje macierzyńskie szczęście nie zmieniało jednak faktu, że byłam w ciężkiej sytuacji. Nie miałam możliwości ściągnąć alimentów z ojca Zuzi, bo przecież nawet nie wiedziałam, jak i gdzie go znaleźć. Całe utrzymanie dziecka było na mojej głowie, a przecież nie miałam pracy.
Przez pierwsze dwa lata życia córeczki imałam się dorywczych fuch jako wolny strzelec. To nie były głodowe pieniądze, ale niestabilność zleceń mnie wykańczała. Nigdy nie wiedziałam, kiedy dostanę wypłatę, kiedy znajdę kolejne zlecenie... Byłam wiecznie zestresowana i zmartwiona. Nie miałam też ubezpieczenia, dlatego z każdym głupim katarem musiałam latać z Zuzią do prywatnych lekarzy.
Nie chciałam żyć w biedzie
Po dwóch latach, podczas których ledwo związywałam koniec z końcem, postanowiłam, że muszę zapewnić córce bezpieczeństwo. Postanowiłam wyjechać za granicę na kontrakt, który znalazła mi przyjaciółka.
– Hela, w pół roku zarobisz tam tyle, co tutaj na tych swoich zleceniach w trzy lata. Przywieziesz tę kasę i będziesz miała przynajmniej porządne zabezpieczenie. I ty, i Zuzia – przekonywała mnie Michalina, moja przyjaciółka.
– Ale co z Zuzią? Przecież nie zabiorę jej ze sobą, musiałabym wydać całą pensję na nianię i finalnie będziemy żyć na tym samym poziomie, co tutaj... Nie, to nie ma sensu... – powątpiewałam.
– Zostaw ją ze mną. Przecież i tak jesteście dla mnie jak rodzina. Zaopiekuję się nią, obiecuję. Wrócisz, jak spłacisz zaległości i odłożysz porządną kasę – przekonywała mnie Michalina.
Z bólem serca, ale przystałam na jej propozycję. Perspektywa zostawienia Zuzi samej w innym kraju była dla mnie straszna, ale nie miałam wyboru. Robiłam to dla jej dobra, dla lepszej przyszłości.
Córka mnie nie poznawała
Nie przewidziałam jednego: że Zuzia była na tyle mała, że nawet kilka miesięcy rozłąki mogło być dla naszej relacji zabójcze, a co dopiero kilka lat – bo właśnie tyle finalnie spędziłam w Kanadzie. Mój pierwszy kontrakt był na tyle dużym sukcesem, że zaraz po jego zakończeniu otrzymałam kolejny – na jeszcze większe pieniądze.
– Misia, to jest propozycja, która ustawi Zuzię już na najbliższe nie kilka, a nawet kilkanaście lat... Ale nie mam prawa cię prosić, żebyś dalej jej matkowała na cały etat, to dla ciebie ogromne obciążenie – płakałam przez słuchawkę przyjaciółce.
– Przestań się mazać i rób, co masz robić – przywoływała mnie do porządku Michalina. – Dobrze sobie radzimy, Zuzia jest naprawdę kochanym dzieckiem. Wiem, że tęsknisz, ale nie musisz się martwić, jest w dobrych rękach.
Uwierzyłam i przyjęłam ofertę. Do Polski wróciłam finalnie dopiero po dwóch latach. W międzyczasie byłam w domu tylko raz, na święta, bo bilety były bardzo kosztowne, a ja odkładałam każdy grosz na lokatę na przyszłość Zuzi. Nigdy nie sądziłam, że moje dziecko po dwóch latach rozłąki nie rzuci mi się w ramiona, tylko zwyczajnie się... rozpłacze.
Serce mi pękało
– Kochanie, chodź do mnie, to przecież ja, twoja mama, nie poznajesz mnie? – pytałam, głaszcząc rozhisteryzowaną Zuzię po głowie.
– Mama, maaamaaa! – wrzeszczała córeczka, wyciągając rączki w stronę... Michaliny.
– Hela, może spróbujmy stopniowo? Ona cię tyle nie widziała, przecież praktycznie cię nie zna – oznajmiła mi dość oschle przyjaciółka.
Byłam w szoku.
– Jak to nie zna? Przecież jestem jej matką! Ja, nie ty! – krzyknęłam wściekła.
– My o tym wiemy, ale ona nie. Dla niej matką jest kobieta, którą widziała codziennie przez ostatnie dwa lata... – mruknęła Michalina.
– Jak śmiesz! Przecież mówiłaś, że się nią zaopiekujesz, że jest w dobrych rękach! Że mam zostać w Kanadzie i zarabiać, bo nic złego się nie stanie! – wykrzykiwałam.
– I się nie stało. Przecież się nią zaopiekowałam, przecież była w dobrych rękach... Ale naprawdę myślałaś, że twoja relacja z dwulatką przetrwa dwuletnią rozłąkę? Przecież ona spędziła z tobą tyle samo czasu, co i ze mną. Jak ma czuć z tobą więź? To przecież wymaga odbudowania, pracy... Liczyłaś, że rzuci ci się w ramiona i krzyknie: „mama”? – każde pytanie Michaliny raniło mnie do żywego.
Tak. Dokładnie na to liczyłam
Liczyłam, że Michalina będzie dbać o to, żeby Zuzia o mnie nie zapomniała. Że będzie codziennie pokazywać jej moje zdjęcie do snu i mówić, że musiałam wyjechać, ale niedługo wrócę. Wygarnęłam jej to.
– Helena, nie mogłam tego robić! Przecież ona przez te dwa lata usychałaby z tęsknoty i czuła się porzucona! Pierwsze cztery miesiące były dla nas katorgą, ona ciągle pokazywała na drzwi i mówiła „mama”... Cały czas jej cierpliwie tłumaczyłam, że mama niedługo wróci, ale w końcu... przestała pokazywać, przestała płakać. Zaczęła się przyzwyczajać i dopiero wtedy zaczęłyśmy normalnie żyć – tłumaczyła mi Michalina, ale nie chciałam tego słuchać.
Odwróciłam się na pięcie i wyszłam, trzaskając drzwiami. Czy jeszcze kiedyś odzyskam swoje dziecko? Czy przekreśliłam naszą relację już na zawsze i od teraz będę matką Zuzi tylko na papierze? Nie wiem. Ale na pewno Michalina jeszcze mnie popamięta za te swoje żałosne gierki...
Czytaj także:
„Żona przegrała walkę o dziecko i wpadła w szpony nałogu. Stawałem na głowie, by uratować naszą miłość”
„Nie potrafiłem zmajstrować żonie dziecka, więc zastąpił mnie kolega z pracy. Teraz jestem rogaczem i wychowuję cudzego syna”
„Na ślubnym kobiercu stanęłam w ciąży i przysięgałam Piotrowi wierność. Sęk w tym, że nie on był ojcem mojego dziecka”