„Wyjazd ze znajomymi zakończył się tragedią, którą będę miała przed oczami do końca życia”

Wyjazd ze znajomymi skończył się tragedią fot. Adobe Stock, SOMKID
„– Nie… Nie wolno ruszać c–cudzych s–siekier. Niiieeee wolno! – powiedziałam. Nie mam pojęcia, skąd napłynęły te słowa. Nie były moje… Czułam, że nie należą do mnie. – N–nie wolno. N–nigdy. Nie słyszałam swoich myśli… Tylko te cudze. Czyje były?”.
/ 04.02.2022 13:35
Wyjazd ze znajomymi skończył się tragedią fot. Adobe Stock, SOMKID

Wyjazd ze znajomymi. Przystanek. Dom. A tam? Niby zupełnie niewinny przedmiot, ale przeniósł nas w inny świat...

– No nie wierzę. To się nie dzieje naprawdę – narzekała pod nosem Marika. – Gdzie my idziemy? Powinniśmy zostać przy samochodzie, a nie się szlajać nie wiadomo gdzie.

– Zwariowałaś?! – ofuknęła ją wkurzona Jolka, moja rozsądna przyjaciółka. – W ten ziąb? Zamarzniemy tam, musimy się gdzieś schować. Słyszałaś, co powiedział dyspozytor? Pomoc drogowa będzie najwcześniej za godzinę, może za dwie. A tak naprawdę nie wiemy, czy w ogóle tu dojedzie!

– Niech to szlag! – zawyła nagle Marika i zachwiała się na boki.

Zerknęłam w dół i zobaczyłam, jak niezgrabnie próbuje uwolnić kosmicznie długi obcas równie kosmicznego kozaczka z kałuży błota.

Co za laska... Tylko ona mogłaby się tak wystroić na niezobowiązujący wypad ze znajomymi w góry.

– Damy radę – rzucił mój brat, Damian, optymistycznym tonem. – Przeczekamy to… O, tam, w tej szopie – wskazał budynek, który zwrócił jego uwagę już wcześniej, gdy zszokowani wydostaliśmy się ze skasowanego auta i staliśmy wokół niego jak wystraszone owce.

– No ba! – zaśmiał się Bartek. – Nie martwcie się, dziewczyny, nie zginiemy. Przecież mamy to!

Zadowolony uniósł wyżej sportową torbę, w której coś pobrzękiwało. Konkretniej resztki zapasów, z którymi nie zdążyliśmy się jeszcze rozprawić w ciągu minionych dwóch dni.

To wszystko przez ciebie, ty idioto... Nie mógł mnie przekupić byle alkoholem – w dodatku takim, na który się składałam.

To przez niego znaleźliśmy się w tej sytuacji

Bartek, chłopak Mariki i najlepszy kumpel mojego brata, miał być naszym kierowcą w drodze powrotnej. Urządziliśmy sobie całą paczką krótki, weekendowy wypad w góry. Niestety, nie udało nam się ani pojeździć na nartach, ani pospacerować. Zima powoli się kończyła, nadchodziła wiosna – czyli trzy miesiące błota, wilgoci i ponuractwa, zanim zrobi się znośnie.

Koniec końców siedzieliśmy na kwaterze, piliśmy, graliśmy w gry i gadaliśmy. Problem pojawił się w niedzielę, w dzień powrotu. Mój brat prowadził auto w jedną stronę, Bartek miał teraz przejąć kierownicę. Obiecał, że daruje sobie picie ostatniego dnia, żeby rano być trzeźwym i w pełni sił. Zauważyłam jednak, i Jolka także, że oszukiwał.

Coś tam popijał na boku, chociaż udawał, że wcale nie. Mimo to przekonał nas, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, i zasiadł za kółkiem. Zdążyliśmy ujechać może godzinę z trzech, gdy to się stało… Nie wiem dokładnie co, bo drzemałam. Być może Bartek też przysnął albo się zagapił. W każdym razie stracił panowanie nad kierownicą, wpadł w poślizg i spadł z drogi w dół nasypu.

Skończyliśmy w rowie. Na szczęście nikomu nic się nie stało i tylko się wystraszyliśmy, ale auta nigdy nie zdołalibyśmy sami wydostać. Potrzebowaliśmy fachowej pomocy. Mój brat od razu skontaktował się z ubezpieczycielem, zadzwonił też pod numer alarmowy. Niestety, okazało się, że tego dnia – mimo wczesnej pory – z powodu złych warunków zdarzyło się już sporo wypadków.

Musieliśmy czekać na swoją kolej.

– Tylko pamiętaj, brachu – pouczał Bartek mojego brata. – Jak przyjadą psy czy coś, zeznaj, że to ty prowadziłeś, OK? Wyglądasz lepiej niż ja. Bo ja, jak widzisz, raczej w życiu nie przejdę testu alkomatem – zaśmiał się głupio. – Nie mogę mieć znowu kłopotów, zabiorą mi prawko i dopiero będzie wesoło.

I my pozwoliliśmy mu jechać, myślałam ponuro przez cały ten czas. Przecież on jest całkiem pijany. I nieodpowiedzialny. Idiota! Chyba wszyscy byliśmy ślepi… No i nikomu nie chciało się wziąć na siebie smutnego obowiązku kierowcy, przyznałam sama przed sobą. Ja nawet nie miałam jeszcze prawa jazdy, a Marice nikt nie pozwoliłby prowadzić. Była jeszcze głupsza niż Bartek...

– Bartuuuś, pomóż! – zawoła ta wydra, ponownie utykając po drodze.

Powoli przedzieraliśmy się przez podmokłą polanę w stronę widocznej z drogi pobliskiej szopy. Stała na samym skraju lasu, zasłonięta krzakami i chaszczami. Nie wyglądała na zamieszkaną, ale nie sprawiała też wrażenia bardzo zaniedbanej.

– Lepszy taki dach nad głową niż nic – pocieszała mnie Jolka, która powoli szła obok mnie, sapiąc jak lokomotywa.

Damian tymczasem dotarł już do drzwi. Otworzył je bez trudu.

– No, no! – Gwizdnął pod nosem na widok wnętrza. – Nie jest źle.

Rzeczywiście, wyglądało całkiem znośnie.

Nie była to wcale szopa, tylko jakiś stary dom

Zachowały się wszystkie ściany, okna i drzwi też były w niezłym stanie, dlatego w środku było chłodno, ale w miarę sucho i nawet przytulnie. Ostało się też kilka mebli: wielka szafa, krzywo zawieszone półki, a na środku izby stół i krzesła. Nadal jakimś cudem całe i zdatne do użytku.

– Cacy, cacy – cieszył się Bartek, który od razu wystartował do stołu ze swoim słodkim ciężarem. – Przydałyby się jeszcze jakieś kieliszki czy kubki, ale nie będziemy wybrzydzać – nawijał, wyciągając z torby wino, rum, paczkę czipsów i czekoladowy batonik. – Mamy prowiant, nie zginiemy.

– Och, dziękuję! – Marika niczym chciwy sęp rzuciła się na batonik i od razu pochłonęła go w całości. – Cukier mi spadł, co się dziwisz? – prychnęła, gdy napotkała złe spojrzenie Jolki. – Od całego tego wysiłku fizycznego. Nie codziennie człowiek się przedziera przez mokradła, nie?

– Taaa – westchnęłam, zachowując dla siebie dosadniejszy komentarz.

Nie lubiłam Mariki. Nikt jej nie lubił, bo nie dała się lubić. Do naszej paczki trafiła dzięki Bartkowi i ciążyła nam jak piąte koło u wozu. Na szczęście jego narzeczone zwykle miały krótki termin przydatności do spożycia. Liczyłam w głębi duszy, że tej pozbędzie się już wkrótce, zanim mnie lub Jolkę doprowadzi swoim zachowaniem do ostateczności.

– Ej, patrzcie! – ożywił się Bartek.

Ładnie się zarumienił po solidnym łyku rumu i najwyraźniej wróciła mu bystrość umysłu.

– Tu w kącie jest stary piecyk. Możemy w nim napalić. Mam zapałki.

– A drewno? – sarknęła Jolka, siadając ostrożnie na krześle i rozmasowując sobie kostkę.

Wypadek, choć zakończył się szczęśliwie, nie obył się tak całkiem bez konsekwencji. Jolka doznała urazu nogi, ja miałam wielkiego guza na czole, a Damian rozcięty policzek, z którego nadal ciekła krew. Spojrzałam na niego, pogrzebałam w torbie i podałam mu kolejną chusteczkę.

– Trzymaj, poprzednia zaczyna przeciekać – powiedziałam. – Nie mam nic więcej… Chyba że przemyjemy żelem do dezynfekcji rąk? – zastanawiałam się głośno.

– Hej, hallo! – wydarł się na nas Bartek. – Chcecie drewna? Tu jest pełno drewna! – zatoczył rękami po pokoju. – Wystarczy porąbać te stare graty.

– Czym? – wtrąciłam z kolei ja zmęczonym głosem.

Zaczynałam powoli odczuwać skutki weekendowej popijawy, nieprzespanej nocy, kaca i szoku po wypadku.

Byłam coraz bardziej ociężała

Do tego kręciło mi się w głowie, zrobiło mi się jakoś ciemno przed oczami… Jakoś dziwnie. Bo jak to inaczej wyjaśnić? Gdy wchodziliśmy do szopy, trwał jeszcze dzień, była może godzina do południa, a tymczasem w jasnej dotąd izbie nagle zrobiło się ciemno i ponuro.

– Jak to czym? – usłyszałam nutkę triumfu w tonie Bartka.

Chociaż mówił bardzo głośno, miałam wrażenie, że słyszę go niewyraźnie, jakbym była gdzieś w studni, w głębokiej wodzie. Strasznie dzwoniło mi w uszach. Dopiero po chwili zorientowałam się, że Bartek wskazuje na coś palcem. Nie zauważyłam tego przedmiotu tuż po wejściu, choć teraz sama zastanawiałam się, jak to możliwe.

Rzucał się w oczy tak, że już bardziej się nie dało. Toporek. Wbity głęboko w ścianę naprzeciwko drzwi, jakby ktoś nim z całej siły rzucił. Tkwił tam i ściągał wzrok jak magnes. Niby nic, ale czy na pewno?

– Siekierka jak znalazł – rzucił wesoło Bartek, ruszając w jej stronę.

– NIE! – zawyłam tak głośno, że aż zadzwoniły szyby w oknach.

Marika demonstracyjnie zakryła uszy dłońmi z dezaprobatą, a Bartek rzucił mi tylko złe spojrzenie.

– Co to znowu za histerie? – warknął.

– Nie… Nie wolno ruszać c–cudzych s–siekier. Niiieeee wolno! – powiedziałam powoli, jąkając się.

Nie mam pojęcia, skąd napłynęły te słowa. Nie były moje… Czułam, że nie należą do mnie.

– N–nie wolno. N–nigdy.

– Dlaczego? – chciał wiedzieć Bartek.

– Nie wiadomo, do czego wcześniej służyły. Naprawdę lepiej nie – odezwałam się znowu, równie niepewnie.

Byłam coraz bardziej skołowana, w uszach dzwoniło mi już tak bardzo, że nie słyszałam swoich myśli… Tylko te cudze. Czyje były?

– Tu coś jest – rzuciła Jolka, która tymczasem obeszła pokój i dotarła do toporka od drugiej strony.

Chyba też chciała w razie czegoś powstrzymać Bartka.

– Takie brązowe… Ej, to zaschnięta krew! To możliwe? Zobaczcie!

Zupełnie jakby pojawiła się dopiero w tym momencie, na naszych oczach na ścianie pod siekierą rozlała się brudna plama. Rosła i rosła, aż dosięgła podłogi. Jolka odskoczyła jak oparzona. Nie zdążyła. Ciecz poplamiła jej but. Do tego nie była już brązowa, ale bordowa. Teraz bardziej przypominała krew.

Jolka zbladła. Marika zaczęła piszczeć. Damian przysunął się bliżej mnie, stanął za moimi plecami. On chyba też czuł, że dzieje się coś złego.

– Głupie baby! – wołał ze śmiechem Bartek. – Co to ma być? Zbiorowy okres czy wszystkie żeście dzisiaj tabletek na głowę nie wzięły? Nie będziemy tu przecież marznąć jak głupi, skoro mamy piec, drewno i… siekierę.

– Daj sobie spokój, brachu, dobrze? – powiedział mój brat, uspokajająco podnosząc dłonie, jakby miał do czynienia z dzikim zwierzęciem albo szaleńcem. – To był zły pomysł. Wracajmy do samochodu – zaproponował.

On też to czuł. Widział. Toporek zdawał się hipnotyzować Bartka. Mamił go, przyciągał do siebie, kusił. W izbie było już tak ciemno, że jedynym jasnym punktem był dziwny blask odbijający się od siekiery. Powietrze stało się ciężkie, dosłownie wibrowało od… Od czegoś. Jakiejś siły, której nie potrafiłam nazwać. Pierwotnej, głodnej. Złapałam jedną ręką dłoń brata, drugą wyciągnęłam do Jolki.

Wycofywała się powoli w naszą stronę, podczas gdy Bartek krok po kroku posuwał się w stronę siekiery. Jego oczy były utkwione w jeden punkt, obce, martwe.

– Bartek! – zawołał Damian. – Zostaw to, stary.

– Nie, nie ruszaj – dodałam słabo. – N–nie wolno.

W mojej głowie rozszalało się istne piekło. Dzwonienie w uszach w końcu ustało, ale szybko za nim zatęskniłam. Teraz słyszałam szepty, krzyki, rozpaczliwe prośby: „Nie, nie, błagam. Daruj. Życie daruj. Nie zabijaj. Nie zabijaj, tato. Nie, nie, nie. Nie wolno. Nie. NIE!”

– Bartuś – jęczała Marika, przestępując nerwowo z nogi na nogę.

Damian próbował jakoś ją odciągnąć, dawał ostrzegawcze znaki, wyciągał wolną rękę w jej stronę. Ale ona szła jak głupia za Bartkiem. Krok za krokiem, stukając wysokimi obcasami. Nie udało nam się jej powstrzymać.

– Misiu, misiaczku… – szeptała. – Bartuś, kochanie…

W tym momencie poczułam, że już dłużej tego nie wytrzymam. Było mi duszno, ciasno, serce prawie stanęło mi w piersi. Czułam się jak złapana w pułapkę, musiałam się uwolnić. W panice rzuciłam się do wyjścia, pociągając za sobą brata i przyjaciółkę. Szepty w mojej głowie mnie ogłuszały, nie mogłam jasno myśleć. Wiedziałam tylko to, że muszę się stamtąd wydostać. Teraz, już, jak najszybciej, natychmiast.

Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam wrzeszczeć. Wypadłam na zewnątrz, Damian i Jolka byli tuż za mną, i upadłam w błoto i mokrą trawę. Nadal wrzeszczałam, gdy drzwi szopy same się za nami zatrzasnęły. Krzyczałam, gdy za naszymi plecami, w domku rozległo się pierwsze uderzenie siekiery, a potem dziki wrzask przerażonej Mariki.

Krzyknęła jeszcze głośniej i bardziej przejmująco niż ja, lecz bardzo krótko. Krzyk urwał się i zatonął wśród rytmicznych uderzeń toporka. Wrzasnęłam w panice.

– Ej, co się tam dzieje? – usłyszałam nagle zupełnie nowy głos.

Na drodze, obok naszego rozbitego auta, zatrzymały się kolejne samochody. Migały kolorowe koguty i wyły syreny różnych służb. Pojawiło się pogotowie i policja, zobaczyłam też lawetę. Zapewne zjawili się na nasze wcześniejsze wezwanie.

Szkoda, że przybyli odrobinę za późno…

– On oszalał! – krzyczała Jolka, rozpaczliwie machając rękami i biegnąc w stronę policjantów. – Nasz kolega… On zwariował! Rozbił samochód, a potem wziął siekierę i on… Porąbał ją… On ją chyba porąbał… – zabrakło jej słów, mogła tylko niemo gestykulować w stronę szopy, z której cudem się wydostaliśmy.

Funkcjonariusze z początku nie potraktowali nas poważnie. Pewnie pomyśleli, że coś braliśmy… Jednak gdy moja przyjaciółka zamilkła, oni również usłyszeli tępe uderzenia siekiery. Raz za razem. Ponury, mrożący krew w żyłach rytm. Nie jestem pewna, co działo się później. Niby byłam przytomna, ale tak naprawdę w szoku, oszołomiona.

Nie potrafię rozróżnić, co wydarzyło się naprawdę, a co sobie tylko wyobraziłam. Pamiętam, że policjanci ostrożnie zakradli się w stronę szopy i w końcu otworzyli drzwi. Pamiętam zapach, który podrażnił mój nos. Krew.

Odważyłam się tylko na momencik, na sekundę zerknąć do środka i zobaczyłam, że jest wszędzie. Zobaczyłam też coś jeszcze… Bartka, który klęczał na podłodze nad okrutnie zmasakrowanym ciałem Mariki i nadal wymachiwał toporkiem, chociaż nie miał już sił. A za nim zobaczyłam coś jeszcze.

Kolejne sylwetki, jakby utkane z cienia i mroku. Każda z nich miała w ręce siekierę i śmiała się ponuro. Minęło wiele miesięcy, zanim udało nam się pozbierać po tych wydarzeniach. Bartek siedzi w więzieniu i nie wyjdzie z niego nigdy. Nikt z nas nie wie, co się z nim wtedy stało, dlaczego zrobił to, co zrobił. On również nie potrafi tego wyjaśnić, podczas procesu podobno ani razu się nie odezwał.

Damian i Jolka postanowili zracjonalizować sprawę. Uznali, że już wcześniej bywał agresywny, nie panował nad sobą – wypadek po pijaku to najlepszy dowód. I wtedy po prostu dostał jakiegoś amoku, białej gorączki. Wyładował złość na swojej dziewczynie, którą pewnie podświadomie chciał już rzucić.

Jak wiele przed nią. Oni jednak nie widzieli tego co ja. Nie czuli tej wrogiej energii… I prawdopodobnie nie słyszeli tych kilku słów, które wymienili między sobą funkcjonariusze policji, gdy już spisali wstępne zeznania i przekazali nas w ręce służb medycznych.

– Przeklęty dom – mruknął pierwszy funkcjonariusz. – Szkoda, że nie spłonął.

– To ten, prawda? – zagadnął drugi, młodszy policjant. – Ten, o którym mówią, że jest nawiedzony?

– No… Przeklęta sprawa. Ze dwadzieścia lat temu ojciec po pijaku porąbał dwie córki. Wrzeszczał, że za dużo żrą, a on nie ma za co chlać. Potem mówił, że coś go opętało. Podczas procesu, gdy zrobiło się o tym głośno, baby na rynku plotkowały, że już wcześniej ktoś tam żonę zarąbał, ale nie wiem, ile w tym prawdy. Przeklęta sprawa – powtórzył.

– Przeklęta, żebyś kurna wiedział – westchnął drugi funkcjonariusz.

A ja wiem, czuję, że to nie koniec. Jeżeli ten toporek nie zostanie na dobre zniszczony, a chata nie zmieni się w spalone zgliszcza i popiół, takich zbrodni będzie więcej. Tylko jak mam ostrzec innych ludzi? Mogę tylko opisać swoją historię ku przestrodze.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA