„Wygrałam z rakiem. Jestem wdzięczna, że żyję, ale nigdy nie będę mogła mieć dzieci”

kobieta, która wiele lat temu wygrała z rakiem fot. Adobe Stock, dragonstock
„Najpierw po prostu byłam wiecznie zmęczona, potem doszły bóle głowy i brzucha. Właśnie ten brzuch szczególnie mi doskwierał, miałam wieczne wzdęcia, zaparcia, czułam bolesny ucisk. Lekarze z uporem powtarzali, że to niestrawność, zła dieta albo stres”.
/ 22.09.2021 11:23
kobieta, która wiele lat temu wygrała z rakiem fot. Adobe Stock, dragonstock

Wodobrzusze i krwawienia z dróg rodnych skłoniły któregoś z nich do skierowania mnie na badania onkologiczne. Miałam raka jajnika, do szpitala trafiłam praktycznie prosto z przychodni, w której pokazałam pani doktor wyniki testów. Wylądowałam w sali z dwiema starszymi kobietami.

– Grasiczak– przedstawiła się pierwsza.
– Nowotwór jelit – poinformowała mnie rzeczowym tonem druga.

Rozmawiały tylko o chemioterapii, naświetlaniach i znajomych albo krewnych, którym to nic nie pomogło, bo rak i tak ich pokonał. Uciekałam z sali, kiedy tylko mogłam. Któregoś razu czytałam na korytarzu książkę, kiedy ktoś trącił mnie kulą.

– Nie lepiej czytać na świeżym powietrzu? – zapytał chłopak mniej więcej w moim wieku, tyle że całkowicie łysy, wychudzony i blady. – Jeśli chcesz, pokażę ci, jak wyjść na dach.

Przedstawił się trzema słowami: „Marcin, rak kości”. Ja powiedziałam po prostu Beata

Okazało się, że ta wycieczka na dach jest wysoce nielegalną wyprawą. Najpierw musieliśmy przemknąć obok dyżurki pielęgniarek, potem przez kilka minut czekać, aż korytarz opustoszeje chociaż na kilka sekund, żeby Marcin mógł wbić kod w klawiaturę zamka szyfrowego zamontowanego na drzwiach prowadzących na klatkę techniczną.

– Skąd znasz kod? – zdziwiłam się.

Uśmiechnął się tylko i pociągnął mnie za rękę. Stało się oczywiste, że raczej nie pozyskał tej wiedzy w sposób zgodny z prawem. Schody prowadziły trzy piętra do góry i cztery w dół. Marcin poinformował mnie szeptem, że na dole jest stare, nieużywane już prosektorium i może mi je pokazać, jeśli będę chciała. Odmówiłam z lekkim niepokojem. Poszliśmy na górę. W końcu dotarliśmy do ostatnich, stalowych drzwi. Tutaj też był zamek szyfrowy. Marcin znowu podał prawidłowy kod i chwilę potem znaleźliśmy się na zalanym słońcem dachu szpitala.

– To moje udzielne księstwo – potoczył wkoło dumnym spojrzeniem. – Chodź, mam tu leżak, laptopa z wi-fi i minilodówkę.

Zażądałam natychmiastowych wyjaśnień, skąd ten leżak, lodówka i w ogóle wszystko.

– Leżak i lodówkę przeszmuglował mi kumpel – wyjaśnił ze śmiechem. – Kable też, ale podłączenie do sieci musiałem zrobić sam.
– A kody? Skąd je znasz?

Ja miałam więcej szczęścia, udało mi się pokonać raka

Marcin westchnął i opowiedział mi o sobie. Był programistą. Zanim zaczął toczyć go rak, pracował w korporacji w dziale bezpieczeństwa. Był „hakerem na zlecenie”, jak to ujął. Jego praca polegała na testowaniu zabezpieczeń. Jeśli udało mu się włamać do jakiegoś systemu, dostawał sowitą premię, a firma zlecała mu zaprojektowanie lepszej ochrony. Zhakowanie tak mało skomplikowanego urządzenia, jakim jest zamek szyfrowy, nie stanowiło dla niego specjalnego wyzwania.

– Nudzę się tutaj – stwierdził.

Nie był ubrany w piżamę, tylko w czarną sportową bluzę i luźne spodnie. Wyglądał w nich jak trzylatek ubrany w garnitur ojca. Bardzo chory trzylatek… Okazało się, że z dachu można było przejść do kilku nieużywanych pomieszczeń na ostatniej kondygnacji szpitala. W jednym z nich, ponoć całkowicie zapomnianym przez dyrekcję i personel, Marcin urządził sobie „centrum sterowania”. Aż gwizdnęłam, wchodząc tam. Mój nowy znajomy miał tam laptopa podłączonego do dużego, płaskiego ekranu, wszędzie wiły się jakieś kable, leżało kilka telefonów komórkowych, stały puszki po napojach i walały się kartki zapisane ciągami alfanumerycznymi.

– Domyślam się, że sprzęt też ci przeszmuglował tu kolega? – zapytałam i przytaknął.

A potem powiedział mi, jak zabijał czas pomiędzy naświetlaniami, chemią i badaniami.

– Włamuję się tam, gdzie jeszcze nikt się nie włamał – wyznał. – Nawet jeśli odkryją, że ktoś wszedł bez autoryzacji do ich systemów, w życiu mnie nie namierzą. Przecież oficjalnie nawet nie mam tu komputera, no nie?

Te notatki na porozrzucanych kartkach to były hasła do rozmaitych witryn, między innymi dwóch agencji rządowych, stron internetowych największych dzienników oraz oczywiście do kartoteki naszego szpitala. Marcin jednak nic tam nie robił. Satysfakcjonowało go po prostu złamanie kolejnego zabezpieczenia.

– Mam swojego Świętego Graala – poinformował mnie, kiedy już zdołałam podnieść szczękę z podłogi na widok panelu zarządzającego witryną jednego z ministerstw. – Wiesz, kto ma najlepsze zapory? Stacje telewizyjne! Od trzech miesięcy nie mogę ich pokonać, cholera! Ale wejdę tam i tym razem namieszam w systemie!

Chciałam mu powiedzieć, że ma przecież czas, ale ugryzłam się w język. Cóż, Marcin nie wyglądał jak ktoś, kto ma czas… Potwierdził mi to podczas jednej z naszych kolejnych rozmów na dachu. Lekarze dawali mu góra trzy miesiące życia. Jego matka walczyła o miejsce dla niego w hospicjum… Ja miałam lepsze rokowania. Naświetlania przyniosły oczekiwany efekt, póki co można było powiedzieć, że wygrałam z rakiem. Wypisano mnie do domu.

Zanim wyszłam ze szpitala, obiecałam Marcinowi, że będziemy w kontakcie. I rzeczywiście codziennie pisaliśmy do siebie maile i esemesy. Nie rozmawialiśmy o jego chorobie. Wymienialiśmy się żartami, opisywał mi, czyją zaporę znowu pokonał, i przekazywał plotki o pielęgniarkach i pacjentach. „Nie masz pojęcia, Bitka, jaki cyrk mamy z Nową Rudą. Pacjenci dosłownie zdrowieją w oczach, kiedy tylko ona się nad nimi pochyli. Zresztą sama zobacz!”. Tu dołączone było zdjęcie Nowej Rudej, czyli młodej, nowo przyjętej do pracy pielęgniarki. Jej wielkie piersi dosłownie wyskakiwały z dekoltu fartucha.

Po jakimś czasie Marcin zaczął napomykać o śmierci. Matka przeniosła go już do hospicjum, ale uparł się, że mam go nie odwiedzać. „Ja jestem bytem internetowym, Bitka – pisał. – Egzystuję w łączach i światłowodach, tylko tutaj możesz rozmawiać z prawdziwym mną. A ta żałosna skorupa w łóżku podłączona do kroplówki to nie jestem ja, wierz mi. Nie chcę, żebyś to oglądała”. Nie nalegałam. Sądziłam, że może mieć rację. On naprawdę żył w sieci. Tutaj był królem, bohaterem, zwycięzcą.

Włamywał się, dokąd chciał, przechadzał incognito po pilnie strzeżonych systemach amerykańskich sił powietrznych czy niemieckiego dziennika ogólnokrajowego. Poznawał tajemnice, które mogłyby wstrząsnąć demokratycznym światem, gdyby zechciał je ujawnić. Chciał, żebym takim go postrzegała, i szanowałam to. Nie chciałam zawstydzać mojego przyjaciela oglądaniem go w pościeli, wychudzonego, osłabionego, umierającego…

„Czuję, że to już niedługo, Bitka – napisał któregoś razu. – Chciałbym tylko mieć dość czasu, żeby zhakować telewizję. Są nieźli, sukinsyny, naprawdę dobrze się zabezpieczyli!”. To była ostatnia wiadomość, jaką od niego otrzymałam. Cztery moje kolejne maile odbiły się od jego skrzynki bez potwierdzenia odbioru. Mijały dni. Nie mogłam udawać, że nie wiem, co to znaczy…

W hospicjum dali mi kontakt do jego matki. Przekazała mi, gdzie odbędzie się pogrzeb

Podczas ceremonii podświadomie oczekiwałam, że na mój telefon przyjdzie sygnał wiadomości albo odebranego maila, a potem zobaczę na wyświetlaczu jego imię. Tak bardzo trudno było mi pogodzić się z tym, że Marcin już nigdy się do mnie nie odezwie. Odszedł na zawsze. Zniknął z mojej poczty internetowej, skrzynki esemesowej i z mojego życia. Straciłam przyjaciela.

Po pogrzebie wróciłam do domu i machinalnie włączyłam telewizję. Byłam smutna i przygnębiona. Leciały akurat wiadomości. Spiker opowiadał coś o spotkaniu na szczycie w Brazylii, a na pasku informacyjnym przesuwały się dodatkowe informacje ze świata. Nagle poczułam, że zasycha mi w gardle. Na pasku w dole ekranu zobaczyłam… swoje imię. A raczej jego zdrobnienie.

„Bitka, jesteś tam? To ja”. Marcin?! „Jestem już na miejscu. Wszystko u mnie w porządku, wreszcie nic mnie nie boli. Żałuję, że nie zdążyłem się pożegnać jak należy, ale to mimo wszystko było zaskoczenie. W każdym razie trzymaj się, przyjaciółko. Jak właśnie widzisz, dopiąłem swego!”.

Po chwili pasek zrobił się biały, a następnie znowu zaczęły się na nim przesuwać zwykłe wiadomości… Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że mi się przywidziało, że zadziałała wyobraźnia, ale ja wiem swoje. Marcin naprawdę złamał zabezpieczenia stacji telewizyjnej. Miał rację, był bytem egzystującym w świecie łączy, satelitów i światłowodów…

Dzisiaj mija dziesięć lat od jego pogrzebu. Pokonałam nowotwór i wyszłam za mąż. Myślimy z mężem o adopcji przynajmniej dwójki dzieci. Co jakiś czas łapię się na tym, że wciąż czekam na jakiś sygnał od Marcina z tamtej strony, ale na próżno. Faktycznie, przyjacielu, dopiąłeś swego!

Czytaj także:
Zosia myślała, że to wyrostek. Nikt nie wpadł na to, że dziewczynka rodzi - miała 14 lat
Moja żona była w dzieciństwie molestowana. Wyparła te zdarzenia i doszło do rozdwojenia jaźni
Podczas operacji przeżyłem śmierć kliniczną. Nie boję się śmierci - już byłem po drugiej stronie

Redakcja poleca

REKLAMA