Odkąd pamiętam, taka byłam, najmniejsza ze wszystkich. Drobna, szczupła, delikatnej budowy, z chudymi nogami i wątłymi ramionkami. Moja okrągła buzia z dużymi błękitnymi oczami, dołkami w policzkach i tysiącem piegów na nosie, okolona niesfornymi jasnymi kosmykami, których po dziś dzień nie potrafię okiełznać, długo wyglądała jak wyjęta z ilustracji książek dla dzieci. I nadal je przypomina, choć nie jestem już nawet w wieku balzakowskim. Skrzyżowanie sierotki Marysi z Rozalką Olaboga, coś w każdym razie w tym rodzaju. Nawet sukienczyny noszę najchętniej takie jak one, choć nigdy nie do pracy. Bo jednak bardzo się pilnuję.
– O, dziewczinka – mały konus na kolanach tatusia wpatrywał się we mnie ze szczerym dziecięcym zachwytem i entuzjastycznie wymachiwał rączkami w moją stronę. – Popać, tata, dziewczinka!
– To nie jest dziewczynka, to pani – tatuś zdawał się nieco zawstydzony.
– Nie pani, dziewczinka!
Uparte stworzenie, małe, ale już swoje wiedziało
Miałam wtedy trochę ponad dwadzieścia lat i zajmowałam się na poważnie studiowaniem medycyny. W okolicach trzydziestki sytuacja niewiele się zmieniła, choć byłam już na etapie doktoratu. Sama bezdzietna, poznałam się z pięcioletnią córką sąsiadów na działce, Anią. Przez cały weekend chodziła za mną jak cień i namawiała do wspólnej zabawy w dom.
– Ty będziesz córeczką, a ja mamusią, dobrze? – zarządziła.
W końcu uległam. To było nawet śmieszne i ciekawe. Czułam się prawie jak w rodzinnym domu, dyrygowana i stawiana w kącie. Wieczorem żegnałam się z Anią z dużym żalem.
– Muszę wracać do siebie.
– Ale po co, dlaczego?
– Jutro rano idę do pracy.
– Jakiej pracy? – mała była wyraźnie zaskoczona. – To ty pracujesz, naprawdę? Gdzie? W sklepie?
– No tak, oczywiście, że pracuję – jak wszyscy dorośli. Akurat nie w sklepie. Prowadzę ważne badania.
– Badasz ludzi? A ja myślałam, że jesteś dziewczynką! Że będziemy się teraz bawić codziennie jak dobre koleżanki.
Jakże ją zawiodłam. Okazało się, że przynależę do nudnego, pospolitego świata, którego ona jeszcze nie rozumiała, choć próbowała naśladować z jakże komicznym efektem. Praca, ambicje, obowiązki, wieczny brak wolnego czasu, przemęczenie, irytacja – tak, to była kraina, którą na co dzień zamieszkiwałam. I to właściwie od dziecka. Szybko wsiąkłam w dorosłość, pewnie nawet za szybko. Już w podstawówce zwyciężyłam kilka olimpiad przedmiotowych, powtórzyłam to w liceum, studia skończyłam z wyróżnieniem i zawsze należałam do prymusek – zdolna i pracowita, uparta, ambitna, wytrwała. Wzór dla wszystkich.
Mój mąż pieszczotliwie mówi do mnie „bejbi”, a ja już się z tego nie śmieję, przyzwyczaiłam się. Przecież nigdy nie byłam „bejbi”, może przed skończeniem dwóch lat. Drażni mnie nawet ta idiotyczna Basia przypisana do uroczych wiewióreczek. Co za kretyńskie imię, nie mogłabym być bardziej neutralną Ewą albo Grażyną? Jak wymagać od ludzi, by zwracali się do mnie „Barbaro”? „Pani Barbaro” to jeszcze jakoś ujdzie, ale skoro już „pani”, to najlepiej „doktor”. „Pani doktor”, tak, jestem nią, pracuję w instytucie naukowym i odnoszę wielkie sukcesy.
Pękam z dumy, ale już mój własny mąż niespecjalnie je docenia. Trochę w nie jakby nawet nie wierzył.
– Znów ci przyznali pierwszą nagrodę? Za te twoje wymysły? Niemożliwe! Chyba że wśród recenzentów był jakiś pedofil…
– Bardzo śmieszne. Super! A dlaczego pedofil?
– Bo w tobie trudno dostrzec nawet kobietę, a co dopiero naukowca, he, he, he. Wyglądasz jak uczenniczka.
– W takim razie ty też jesteś pedofilem? – zemściłam się. Roześmiał się.
– Ale z afektem do jednej wyłącznie dziewczynki, bejbi. Mojej ślicznej żonki.
Na szczęście żartuje, chociaż moim zdaniem arcygłupio. No ale z drugiej strony – czy można traktować poważnie osobę, która wygląda tak jak ja? Sierotkę Marysię, Rozalkę Olaboga? Uśmiecha się toto nieśmiało, marszczy piegowaty nos i bawi się z przejęciem w córeczkę nie swojej nawet córki. Czy takiej należą się nagrody? Uznanie poważnego naukowego świata? To oczywiście musi być nieporozumienie. Widać rzuciłam na nich wszystkich urok. Niech żyją wspierający mężowie! Doprawdy, tacy to potrafią pokrzepić.
Kilka lat temu kupiliśmy dom. Stary i zrujnowany, ale z przepięknym, bujnym ogrodem
– Czy rodzice są w domu? – usłyszałam podczas zamiatania podjazdu wkrótce po tym, jak się wprowadziliśmy. To sąsiad uśmiechał się do mnie.
– Są – potwierdziłam (rzeczywiście akurat u nas byli) i dodałam szybciutko, domyślając się, o co mu naprawdę chodzi: – Mój mąż też jest .
– Mąż? Ach, przepraszam, to pani jest nową właścicielką? A ja myślałem, że córką – chyba go speszyłam.
– Właścicielem domu jest mąż. Ja też oczywiście, ale jeśli chce pan o coś spytać, to najlepiej jego.
– Jasne – popatrzył ze zrozumieniem, choć raczej nie do końca mnie zrozumiał.
Skąd mógł wiedzieć, że to właśnie Tomek jest budowlańcem, zna się na remontach i wymyślił dla nas całą tę zabawę pod tytułem własny dom. Dlatego skierowałam sąsiada do niego, a tymczasem po raz nie wiem który zostałam uznana za niespecjalnie rozgarniętą. Czułam to. Sama najchętniej pozostałabym w naszym starym mieszkanku. Nie miałam głowy do remontów, urządzania, kupowania kafelków i umywalek, a nawet dywanów i kanap.
Zajmowała mnie niemal wyłącznie praca. Mój wkład w „wicie porządnego gniazda” zastąpili więc rodzice. Pomogli, w czym się dało, ojciec pilnował robotników, mama gotowała im obiady, a popołudnia spędzali za nas wspólnie w marketach budowlanych. Robili to chętnie, gdyż córeczką byłam ukochaną, mimo że wcale nie jedyną. Trochę z tego powodu było mi głupio, zawsze w przedbiegach wygrywałam konkurencję z rodzeństwem – starszą siostrą i młodszym bratem, bo byłam „taka od dziecka delikatna”. Nie to, co oni – „zwykli” ludzie, którzy sami sobie radzą.
Brat i siostra nienawidzą mnie za to, wiem. Zwłaszcza że taryfa ulgowa wcale nie skończyła się po moim ślubie. Po prostu nikt nigdy nie podejrzewał mnie o to, że mogłabym być samodzielną „gospodynią”, że mogłabym wziąć w swoje ręce cały ten domowy kram. I co prawda, to prawda – nie byłam, nie wzięłam. Ale wcale nie dlatego, że jako „mała Basia” nie umiałam. Po prostu nie chciałam.
Mało kto o tym wie, że gdybym chciała, i na tej niwie odniosłabym sukces, bo tak jestem skrojona. Jeśli mi na czymś zależy, potrafię być twardzielką i nie odpuszczę. A zależy mi głównie na mojej naukowej karierze. Dlatego w dniu czterdziestych urodzin mam na koncie doktorat, habilitację, perspektywy na rychłą profesurę, publikacje w światowych czasopismach medycznych i niewzruszoną pozycję nie tylko w moim macierzystym instytucie. To znaczy pozycję zawodową, która jest zawsze nieco oderwana od postrzegania mojej fizycznej osoby.
– Pani Basiu, prześlicznie pani dziś wygląda! Jak zwykle świeża niczym poranek.
– Dziękuję, ale panie profesorze, wolałabym przejść do meritum…
– Oczywiście, pani Basiu. Już zaraz przechodzimy. Co szkodzi tych kilka miłych słów na dzień dobry? Żadnej krzywdy nie zrobią, prawda?
Kilka miłych słów rzeczywiście krzywdy nie czyni, gorzej, gdy rozmowa się do nich sprowadza. Czasem odnoszę wrażenie, że koledzy, a nawet jeszcze bardziej koleżanki, widzą we mnie jedynie „naszą małą kochaną Basię”, śliczną, słodką i niesamodzielną. Tak jak rodzice, tak jak mąż, przyjaciele i cały świat. Co z tego, że fakty mówią inaczej, że od czasu do czasu wymyślę coś całkiem niegłupiego? To jakby nie ja, jakby inna osoba.
Widzę to w oczach studentów akademii medycznej, gdzie prowadzę wykłady. Wyczuwam podczas krajowych sympozjów, zagranicznych konferencji. Nie pomagają okulary w surowych oprawkach ani garsonki przypominające męskie garnitury, brak biżuterii, makijażu. Kobiety na ulicy zazdroszczą mi młodego wyglądu, spoglądają z ciekawością, snując domysły na temat mojego wieku. Mężczyźni mnie podrywają, ucieleśniam przecież typ „głupiej blondynki”, który do niczego innego się nie nadaje, ewentualnie kobietę–dziecko, istotę, którą trzeba się zaopiekować, co niektórzy lubią. I czym tu się martwić? – myślę czasem.
Przecież żyjemy w erze pożądania wiecznej młodości. Niechże im będzie
Rzuć w diabły poważne stroje, Baśka, nie nadymaj się, nie rób min, przywdziej ulubione kwieciste kiecki i śmiej się ze stereotypów prosto w nos szacownym profesorom. Bądź sobą, po prostu sobą. Inteligentną i pewną siebie kobietą. Piękną, mądrą i młodą. Może po pięćdziesiątce spróbuję?
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja przyjaciółka zakochała się w psychopacie
Nie wiem, czy dam radę być samotną matką
Wujek chciał oddać babcię do domu starców